czwartek, 27 grudnia 2018

Moje wigilijne gwiazdki


Moje wigilijne gwiazdki
Boże Narodzenie – dzień wigilii, to nie tylko wielkie święto i tradycja, ale także a może szczególnie czas przemyśleń. Bo czyż nie warto powspominać, co dobrego, a co złego przytrafiło nam się w życiu podczas wigilii i między owymi wigiliami? A jeśli idzie o bożonarodzeniowe gwiazdki, to jakie one były?

Tym bardziej, kiedy przeżyło się ich 90.

W prawdzie przypisane do gwiazdek wydarzenia bardzo się z latami wymieszały, ale niektóre na trwałe zapisały się w pamięci i o tych pragnę tutaj powspominać. Nie sądzę, aby to były jakieś gwiazdki niezwykłe. Jednak warto je wspomnieć, bo niezwykłe były czasy w których się wydarzyły.

Najwspanialsze 10 gwiazdek przeżyłem do 1938 roku będąc dzieckiem. Odbywały się w katowickim w mieszkaniu, gdzie siedząc na parapecie okna wypatrywałem pierwszej gwiazdki na niebie. Kiedy się pojawiła, oznajmiałem ten fakt rodzicom krzykiem, a następnie biegłem pod choinkę sprawdzić prezent. Była modlitwa, wieczerza wigilijna i śpiewanie kolęd. Śpiewaliśmy tych kolęd bardzo dużo, bo rodzice lubili śpiewać.

Następna gwiazdka w 1939 roku już nie była taka. Zamieszkaliśmy w Przecławiu, w małym miasteczku, gdzie Ojciec miał rodzinny domu i kawałeczek pola. Była to smutna gwiazdka, bo rodzinny dom się spalił i byliśmy bez Ojca, którego Gestapo więziło przez 5 miesięcy.

Dwie następne gwiazdki okupacyjne spędziłem z gwiazdą kręconą ręcznie pod oknami sąsiadów, aby zaproszony do ich domu zaśpiewać kolędę i otrzymać drobny datek pomocny do życia.

Najgłębiej zapisana została w mej pamięci gwiazdka 1944/45. Kilka miesięcy wcześniej zginął mój ojciec zastrzelony przez Niemców. Podczas gwiazdki byliśmy w strefie przyfrontowej po stronie sowieckiej. Około 20 km po drugiej stronie frontu stali Niemcy. W naszym domu i wszędzie stacjonowały sowieckie wojska. W mieszkaniu nie było miejsca, więc spałem w stajni. Pamiętam ciepełko wydzielające się, kiedy krówka załatwiała swoją potrzebę. Podczas wigilii przyszło trzech sowietów i nachalnie starali się nas wypędzać z domu tłumacząc, że mogą tu wkroczyć Niemcy. Mówiło się, że chodzą z gwiazdą. Mieli ją na czapkach. Poszli sobie, kiedy szwagier dał im butelkę bimbru.

Później kiedy zostałem sam z Mamą miałem dwie przyjemniejsze gwiazdki. Pamiętam z nich zapach choinek wyciętych w lesie i przyniesionych do domu. Pamiętam kolędy śpiewane w chórze na 4 głosy pod dyrekcją nauczycielki Janiny Saylhuber. Wyrzucono ją później z Przecławia, bo uczyła nas także pieśni z Powstania Warszawskiego.

W 1949 roku pamiętam gwiazdkę spędzoną w pociągu. Dostałem pozwolenie ze szkoły w Warszawie na wyjazd do domu. Wyjechałem wieczorem w przeddzień wigilii. Miałem przesiadkę w Lublinie i Rozwadowie. Obudziłem się daleko za Lublinem, bo pociąg jechał do Chełma Lubelskiego. Nie było połączenia aby z powrotem wrócić. Do domu dotarłem w drugi dzień świąt. Przywitałem się z Mamą i po kilku godzinach zbierałem się na powrót do Warszawy.

Chyba był rok 1952, kiedy pracując w Warszawie miałem nocny dyżur w dzień wigilijny. Nie miałem z kim spędzić wigilijnego wieczoru, więc poszedłem do kina Moskwa. Było to wówczas najokazalsze kino w Warszawie. Na seansie oprócz mnie była jeszcze tylko jedna osoba. Grali jakąś komedię, a ja płakałem od niesprawiedliwości jaka mi się działa. Płk Cwejman który decydował o wszystkim w moim życiu nie zgodził się na zmianę dyżuru. W systemie panującego terroru byłem małym pionkiem, którego można było bezkarnie unicestwić. Miałem głowę nafaszerowaną tajemnicami, której pułkownik jednym skinieniem mógł mnie pozbawić. Tajemnice dotyczyły obsługiwanej aparatury służącej najwyższym dostojnikom państwowym. Byłem pod ciągłą obserwacją, aby tajemnic nie zdradzić. Parafrazując, mógł tą drugą osobą w kinie być przypisany do mnie opiekun pilnujący mnie. Zawdzięczam swemu instynktowi zachowawczemu, może opatrzności i zbiegowi okoliczności, że wylazłem z tego bez szwanku. Dlaczego musiało mi się to wydarzyć?

Ślub małżeński zawarłem w Boże Narodzenie 1954, więc wigilia wypadła podczas przygotowań. Kilka następnych gwiazdek wigilijnych spędziłem z założoną prze siebie rodziną w Mielcu.
Przy choince z żoną Ludwiką i synem Markiem urodzonym w 1956 r


Z synem Mareczkiem

Jak wyżej

Z synem Zdzisławem urodzonym 1960 r

Zdzisiu przy choince

Mareczek przy choince

Mareczek przy choince
 
Warto co nie coś o tym wspomnieć, bo na wigilię wracałem do domu, po całodziennej harówce wykonywanych prób samolotów na lotnisku. Był koniec roku i zawsze zagrożony plan roczny. Panował okres zimnej wojny, kiedy Chruszczow wysyłał rosyjskie rakiety na Kubę. Należało zniszczyć zgniły kapitalizm w Ameryce, a Polska miała w tym pomóc. Należało w tym celu wyprodukować jak największą liczbę samolotów bojowych i czołgów. Pracowałem do zmroku w wigilię, a często w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, Sylwestra i Nowy Rok. Można było w te dni rano zaobserwować następującą sytuację. Ludzi idących do kościoła, a przeciwnym kierunku idących pracowników Wydziału Start (mechanicy, piloci, obsługa lotniska itd.), wsiadających do samochodu i jadących do pracy na lotnisko.

Jedną gwiazdkę wigilijną 1961/1962 spędziłem w Dżakarcie w Indonezji.
Myśliwiec przechwytujący Lim 5P produkowany w Mielcu na rosyjskiej licencji MiG 17 PF


A to ja w 1962 roku w trakcie odpoczynku na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego na Jawie w Indonezji
 
Odpowiadałem tam za sprawność urządzeń radarowych sprzedanych im samolotów Mig 17PF. Były to próby, obloty, szkolenia personelu i serwis. Tam chłodna polska gwiazdka zamieniała się w lejące  strugi potu.

W 1974 roku spędziłem gwiazdkę w Afryce.

Wykonywaliśmy tam samolotami AN-2 opryski plantacji bawełny, niszczenie szarańczy, wodorostów na Nilu i inne usługi. Tam, w Egipcie, Sudanie i Algierii skrzypiący pod butami gwiazdkowy śnieg zamienił się w pustynny piach.
Sudan 1974 rok. Załoga stojącego w tle samolotu AN-2. Stoją od lewej pilot Winczo Jan i mechanicy Mirosław Mikołajczyk i Teofil Lenartowicz

Z przełomu 30 lat pracy w Mielcu, wybrałbym dwie gwiazdki wigilijne spędzone we Lwowie. Przekazywaliśmy Sowietom przylatujące tam z Mielca samoloty AN-2. Przez wiele lat przekazaliśmy im kilkanaście tysięcy samolotów. Mam w głowie wiele przyjemnych i przykrych wspomnień ze Lwowa.

Wysupłując gwiazdki wigilijne dwie w latach 1977/1979 spędziłem w Indiach. Tam na lotnisku wojskowym Hakimpet w Hyderabadzie zabezpieczałem w grupie mechaników reklamacje i  serwis sprzedanych Indiom samolotów TS-11 Iskra. 
Na tle samolotu TS-11 Iskra na lotniku wojskowym Hakimpet w stanie Hyderabad w Indiach polska grupa z Mielca dokonująca montażu, oblotów i serwisu 50 sztuk samolotów kupionych przez Indie.

Rok 1978, Teofil Lenartowicz na ulicy Hyderabadu w Indiach

Przed hotelem Percys w Hyderabadzie od prawej Teofil Lenartowicz, pilot Instytutu Lotnictwa Ludwik Natkaniec, kierownik grupy Stanisław Bek i przedstawiciel Instytutu Lotnictwa z Warszawy

Tak często bywało podczas zakrapianej libacji
W wigilię wściekłem się na kolegów i nie pojechałem z nimi zwiedzać zabytków w jakimś odległym mieście. Zostałem sam jak palec. Borykałem się z myślami, bo Wigilia B. N. nie jest dniem spędzanym samotnie. Usłyszałem pukanie, a kiedy otworzyłem drzwi zobaczyłem Jurka. Był to jeden ze Ślązaków, którzy przetaczali koła starych lokomotyw likwidując owal koła. Robili to bez demontażu kół i dlatego zlecono ich firmie robić to w Indiach. Znaliśmy się, bo dowiedziawszy się, że w Hyderabadzie są polscy lotnicy, przyjechali z odległego miasta i odszukali nas. Czasem odwiedzali nas mówiąc, że chcą pobyć między ludźmi. O mieście gdzie pracowali mówili, że jest na końcu świata. Był sam, a nie chcąc spędzać wigilii samotnie przyjechał do nas. Spiliśmy się z radości ogromnie i o północy poszliśmy na pasterkę. Do katolickiego kościoła zaszliśmy  względnie dobrze, ale z powrotem musiałem ciężkiego 100 kg chłopa prowadząc podtrzymywać. Chyba nie byliśmy przychylnie postrzegani przez katolickich tubylców. Nie robiono nam jednak uwag i bez przeszkód dotargałem Jurka do domu.

Miałem jedną niespełnioną wigilię, niedoszłą do skutku. Poleciałem w październiku 1980 na delegację do Fridricton w Kanadzie. Miałem tam na kilkunastu samolotach M-18 Dromader wprowadzić wydany biuletyn. Dotyczyło to kilku konstrukcyjnych przeróbek, a wcześniej przyszły niezbędne do przeróbek części. Okazało się, że kilka z tych samolotów kanadyjski właściciel miał w USA. Ponieważ zaszła konieczność wykonania zadań na samolotach w USA, a ja miałem do tego części i obowiązek wykonania, wystąpiłem do radcy handlowego w Montrealu o wizę do USA i przedłużenie delegacji o kilka tygodni. Powiedział, że musi wystąpić o decyzję instytucji PEZETEL w Warszawie. Zakończyłem przed świętami B.N. pracę, a decyzji dalej nie było. Zadzwoniłem ponownie do radcy handlowego z propozycją, że polecę na własny koszt do Buffalo Tonawanda w USA do swoich kuzynów, a po świętach zamelduję się w miejscu postoju samolotów i wykonam na nich biuletynowe zadania. Poprosiłem tylko o wizę i decyzję. Miałem kilku kuzynów i  kuzynek w USA, których nigdy nie poznałem. Umówiłem się z nimi, że będę u nich na święta, a oni zaprosili mnie. Popełniłem błąd, mówiąc radcy o spędzeniu świąt u kuzynów, bo po kilku godzinach zadzwonił i powiedział, że jeśli decyzji z Warszawy dalej nie ma, to on zabukował mnie na powrotny lot do Warszawy i czeka na mnie jutro na lotnisku w Montrealu. Byłem załamany tą decyzją. Biłem się z myślami cały dzień i noc. Czy usłuchać nakazu radcy, czy samowolnie udać się do USA. Liczyłem na to, że uda mi się dostać do USA bez wizy. Był to czas masowych ucieczek Polaków z Polski, którym wszędzie na Zachodzie pomagano. Do obecnej chwili żałuję, że rano poleciałem z Fridrikton do Montrealu, gdzie na lotnisku międzynarodowym czekał na mnie radca. Przekazałem mu części do samolotów w USA i wylądowałem w przeddzień wigilii na warszawskim Okęciu. Zastałem panujący powszechnie marazm. Na półkach sklepowych nie było już nic. Nigdy też kilku kuzynów i kuzynek nie poznałem, bo oni nigdy w Polsce nie byli. Tak wyglądała niespełniona Bożonarodzeniowa Gwiazdka.

Ponad 30 ostatnich wigilijnych gwiazdek spędziłem we Wrocławiu, a jedna z nich została spełniona w szpitalu ortopedycznym na ulicy Poświętnej. Przyjemnie połechtało moją ambicję, kiedy personel oznajmił, że była to piękna wigilia ze względu na ilość i jakość śpiewanych na oddziale kolęd.

Czyż nie spędziłem już tych Gwiazdek zbyt wiele?

Póki co dziękuję Bogu i żonie Lidii, że nie muszę, jak wielu innych, ostatnich Gwiazdek spędzać samotnie. 
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 27 grudnia 2018
                              
                  

4 komentarze:

  1. Piękny tekst, panie Teofilu :)Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymaj tak dalej Tolo!😀

    OdpowiedzUsuń
  3. Najserdeczniejsze życzenia na 2019 rok dla Pana i Małżonki Lidii
    składa Aniela Lisińska / Żak /

    OdpowiedzUsuń