„OLEK",
„RUSAL" - Aleksander Rusin
ur. 18 stycznia 1914 roku w Dobryninie pow.
Mielec. Relacja
złożona przez Rusina w marcu 1994 roku. Opublikowana na łamach książki Ewy Kurek pt. Zaporczycy tom 3 „Relacje”. Zmarł 17.6.2008.
W okresie międzywojennym,
podobnie jak wielu chłopskich synów, należałem do ZMW „Wici” oraz od 1935 roku do Stronnictwa Ludowego. Pomagałem ojcu w gospodarce, kiedy nadarzyła się okazja, podejmowałem doraźne prace przy robotach leśnych w majątkach dworskich Reyów i Szaszkiewiczów. Ukończyłem pięć klas
szkoły podstawowej. Brak było jednak perspektywy na lepsze ułożenie życia.
|
Dr Jacek Krzysztofik i Aleksander Rusin na spotkaniu w Przecławiu z okazji 50-tej rocznicy akcji Burza zorganizowane przez mgr Zofię Markulis przewodniczącą Towarzystwa Ziemi Przecławskiej
|
W roku
1935 zostałem powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6. Pułku
Pancernym we Lwowie, skąd po przeszkoleniu przeniesiono mnie do 24. Pułku Artylerii
Lekkiej w
Jarosławiu, jako kierowcę samochodowego. Po ukończeniu służby czynnej pozostawałem
nadal w wojsku jako nadterminowy, w stopniu plutonowego. Wybuch wojny z Niemcami w 1939
r. zastał mnie więc w wojsku.
We wrześniu otrzymałem motocykl z przyczepą i - będąc w dyspozycji dowódcy oddziału - wyruszyłem na wojnę. W kampanii wrześniowej
od Śląska, przez Podkarpacie, wycofywaliśmy się na bagna Polesia. Dostaliśmy rozkaz, że tam mamy się bronić. Tam rozbiło nas lotnictwo.
Gdy
Rosjanie przekroczyli granicę, wycofywaliśmy się na Węgry i do Rumunii. Trudno
było, bo co parę kilometrów musieliśmy walczyć z Ukraińcami. W jednym dniu było po kilka walk. W końcu
Sowieci zagrodzili nam drogę czołgami. Te
czołgi były wielkie i słabe, ale to zawsze były czołgi. My mieliśmy artylerię,
również przeciwlotniczą. Tacy
rozbitkowie z różnych formacji. Zaczęliśmy do Sowietów strzelać. Przez
dwie godziny walczyliśmy z Sowietami. Oni tam dużo nas wycięli... W końcu musieliśmy wywiesić białą koszulę, że chcemy się poddać. Poddaliśmy się. Zaraz Sowieci każdego
zrewidowali. Po rękach poznawali, kto
kim jest. Jak ktoś był oficerem lub urzędnikiem, to miał delikatne ręce - brali go osobno. Żołnierzy
gromadzili też osobno. W końcu
zagnali nas pod kościół koło Tarnopola. Jak już wspomniałem, miałem motor z przyczepą, angielski. Żaden z
Sowietów nie umiał na tym motocyklu
jeździć. Próbowali go uruchomić, ale też nic im z tego nie wyszło.
Po
dwudniowym internowaniu zostałem zwolniony. Wiedziałem, że Sowieci trzymają mój
motocykl w pobliskiej szkole, przed której bramą stał sowiecki wartownik. Udało mi się
wydostać zatrzymany przez Sowietów motocykl. Jako pasażerów wiozłem Agnieszkę Pindel
z
Szopienic i kaprala Mycka z Krakowa. Na wszelki wypadek, obawiając się Ukraińców, ja i Agnieszka
zaopatrzyliśmy się w broń krótką. W każdym razie wyciągnąłem motor, wsiedliśmy
i jadę prosto na bramę. Co będzie, to
będzie. A ten Sowiet na warcie nie był zorientowany. Usunął się z bramy i przejechaliśmy.
Ujechaliśmy
niedaleko. Gdzieś w okolicach Brzeżan spostrzegliśmy pędzący za nami
sowiecki samochód. Sowieci dojechali do nas, zatrzymali się i do nas z
bronią. Mieli bębenkowce. Jakoś im się wyłgaliśmy i dojechaliśmy na
przedmieścia Lwowa. Tam znów zatrzymali nas Ruscy. Było ich około dziesięciu. Trochę
byli podpici. Zaczęli nas rewidować. A ja w przyczepce miałem trochę
wódki i różnych soków. Wziąłem to na drogę ze sklepu w Tarnopolu. Jak Ruscy
zobaczyli zawartość
mojej przyczepki, zaczęli się między sobą o to wszystko bić. Wtedy my ruszyliśmy.
Po niezwykłych przygodach zarówno w sowieckiej, jak i niemieckiej strefie
okupacyjnej dojechaliśmy do Sędziszowa, gdzie moi pasażerowie
przesiedli się do pociągu, a ja 29 września przyjechałem na motorze do
Dobrynina. Mimo nakazu oddania pojazdów wojskowych postanowiłem nie oddać
Niemcom motocykla. Wspólnie z sołtysem wioski Kobosem ulokowaliśmy go w stodole u
Franciszka Winiarza. Niebawem jedna z miejscowych kobiet, Maria Kisiel,
doniosła o tym komisarzowi gminnemu w Przecławiu, Janowi Stefce. Tenże, kiedy
zorientował się, iż przyszła z donosem, wyrzucił ją za drzwi, a sam zwrócił się do
Kobosa, aby mnie ostrzegł przed ewentualną wizytą Niemców. W związku z
tym incydentem miesiące zimowe 1939 r. upłynęły mi na ciągłej niepewności i
czuwaniu. Sprawa ta po pewnym czasie przycichła i motor udało mi się zachować.
Po powrocie do domu dowiedziałem się o przebiegu kampanii wrześniowej w
rodzinnych stronach. Lotnictwo niemieckie, chcąc powstrzymać wycofujące się oddziały
polskie, w dniu 8 września obrzuciło bombami most na Wisłoce; jedna z nich wyrwała
dziurę, most jednak nadal był sprawny.
Nazajutrz pojawiły się czołówki wojsk niemieckich, które zostały ostrzelane
przez polskich żołnierzy. Miejscowa ludność w obawie przed represjami starała się
nakłonić ich do zaprzestania ognia. Ale mimo to Niemcy, podejrzewając chłopów o udział w stawianiu
oporu, spalili w Podolu cztery gospodarstwa.
Jednym z pierwszych poczynań zarządu gminy w Przecławiu była wyprzedaż desek i
materiału budowlanego znajdującego się w tartaku w Pikułówce. Stefko zaczął na dużą skalę
dokonywać wyprzedaży drzewa z lasów żydowskich koło Nagoszyna i Łączek Brzeskich. Równocześnie okupant
przeprowadził silną agitację na wyjazd na roboty do Rzeszy, pozyskując
kilkadziesiąt osób.
W
styczniu i lutym 1940 r. doszły do nas wiadomości o wysiedlaniu ludności w
województwie pomorskim i poznańskim. W lutym na teren naszej gminy
przyjechało 14 rodzin wysiedleńców, a ponadto wracali ludzie pochodzący z
okolic Przecławia, którzy osiedlili się na terenach północnych w czasie I
wojny światowej. Nas jednak bardziej niepokoiły, zwłaszcza po usunięciu ludności
z Blizny i okolicznych wiosek, wieści o zamierzonych dalszych wysiedleniach.
Mieszkańcy musieli opuścić te wioski, wychodząc tylko z zabranym inwentarzem, natomiast budynki
Niemcy rozebrali lub spalili. Pozostało tam tylko kilka rodzin, które zgłosiły
się do pracy jako robotnicy leśni.
Na
ludność nałożono poważny kontyngent zbożowy, który mimo znacznego wysiłku
oddany został tylko w 80 %. Granatowa policja zaczęła przejawiać swoją agresję,
zabierając masło, słoninę, jajka. Najdokuczliwsi okazali się pochodzący z
Pomorza policjant Czają, a także Leon Pionko (zastrzelony później na drodze
Przecław-Wólka), Stanisław Poznański i Józef Wypij. Skutecznie pomagał im sołtys z Tuszymy - Ignacy
Winiarz. Ludność cywilną konsolidowała wspólna postawa wobec okupanta.
Wiosną 1940 r. firma niemiecka kierowana przez Stuckela przystąpiła do budowy
drogi Dąbie-Ocieka i w związku z tym poszukiwano kierowcy. Mimo pewnych zastrzeżeń
zdecydowałem się podjąć tę pracę, gdyż obiecywano zarobek w wysokości 180 zł tygodniowo. Kiedy po
upływie tygodnia zgłosiłem się po wypłatę, otrzymałem ją w zaklejonej kopercie wraz z
odcinkiem potwierdzającym jej wysokość. Znajdowało się w niej jednak tylko 140 zł,
które rzuciłem majstrowi na stół i wyszedłem z pokoju. Tenże za chwilę wezwał mnie, abym pojechał z nim
do Mielca po paliwo. Przed biurem Arbeitsamtu zatrzymaliśmy się, majster
poszedł wcześniej zameldować o moim postępowaniu, a Stuckel usiłował mnie siłą
wepchnąć do budynku. Domyślałem się, co mnie czeka, toteż nie myśląc wiele,
uderzyłem go z całej siły w twarz, aż się przewrócił, a sam rzuciłem się do
ucieczki. Uciekając
w ulicę Tarnobrzeską, natknąłem się na Niemca, który prawdopodobnie nie
mając broni, zastawiał mi drogę rękami, starając się mnie złapać. Dałem mu „byka",
po którym upadł, i uszedłem pościgowi. Poszedłem pieszo do Antoniego
Burgharda w Tuszymie, prosząc go, aby udał się do Dąbia po mój rower,
pozostawiony tam u jednego ze znajomych, co tenże uczynił. Rowerem przyjechałem do
domu. Przysłano
za mną gestapowców, którzy na szczęście nie zastali mnie w domu. Od tego
czasu zaczęła się moja konspiracja.
Pierwszą akcję dywersyjną przeprowadziłem, zanim zostałem zaprzysiężony do
konspiracji. Jesienią 1939 r. wybraliśmy się z kolegą na polowanie w
okolicznych lasach. Przechodząc drogą Blizna-Ocieka, zauważyliśmy Niemca
pchającego motor. Jak się później okazało, nie mógł jechać, gdyż gaźnik został
zatkany piaskiem. Na okrzyk: „Hande hoch" podniósł ręce do góry, oddając
nam bez oporu motor i karabin. Prawdopodobnie był to jakiś zniemczony Ślązak, gdyż
kaleczył polską mowę. Na usilne jego prośby darowaliśmy mu życie. Dalej poszedł
już pieszo,
pozbywszy się ciężkiego, wojennego ekwipunku. W późniejszym czasie na ulicach Mielca
udało mi się zdobyć jeszcze kilka pojazdów niemieckich, które oddałem dla potrzeb
organizacji.
Skontaktowanie się ze Związkiem Walki Zbrojnej w 1940 r. ułatwił mi, pochodzący z Rzędzianowic, kpt. Józef
Rządzki ps. „Zdun", „Boryna". Przysłał on do mnie Władysława
Jasińskiego - „Jędrusia" z propozycją
zainstalowania w moim domu w Dobryninie punktu przebitkowego tajnej gazetki „Odwet", na co wyraziłem zgodę. W powielaniu i kolportażu „Odwetu"
uczestniczyli: Kazimierz Kopacz, Michał
Magda z Bliznej, Stanisław Rusin - mój brat i ja. Jednorazowy nakład gazetki wynosił 500 egzemplarzy ;
odbijaliśmy ją wałkiem ręcznym na
powielaczu. W czasie pracy lokal był zawsze ubezpieczony; wartownicy z dwoma erkaemami czuwali ukryci w
lasku, około 150 m od domu. Dostawę
papieru organizował Jasiński. Dwukrotnie przewoziłem furmanką papier z Mielca, z punktu konspiracyjnego przy ul. Wolności (za torem kolejowym).
Kolportażem zajmował się cały zespół redakcyjny, część nakładu przewoziłem
do dworu w Nagoszynie oraz dawałem łącznikowi koło stacji w Pustkowie do
dalszego rozprowadzenia.
Ponadto otrzymywali „Odwet" członkowie organizacji w rejonie Dobrynina.
Kolportażem do Blizny, Leszczów, Kamionki, a także na teren powiatu kolbuszowskiego
zajmował się Michał Magda.
Pewnego jesiennego dnia 1940 r. zaszedł wypadek, który mógł mieć poważne następstwa.
Wystawiliśmy jak zwykle warty ubezpieczeniowe, przywykłe jednak do tego, że
Niemcy nie zapuszczali się do Dobrynina. Podczas dyżuru zaczęto grać w karty, nie
zwracając uwagi
na to, co dzieje się w pobliżu. Tymczasem niespodziewanie nadjechał patrol
niemiecki na koniach, złożony z trzech gestapowców, a kiedy pojawili się
w obejściu, na jakiekolwiek ostrzeżenie było już za późno. Na szczęście
nie weszli do mieszkania, chociaż i na taką ewentualność byliśmy przygotowani, mając
zawsze broń pod ręką. Oknem w bocznej ścianie wyniesiono papiery redakcyjne, jednak
nie było pewności,
czy gestapowcy czegoś nie spostrzegli i czy nie złożą powtórnej wizyty
następnego dnia w liczniejszym gronie. Musieliśmy pospiesznie punkt redakcyjny
ewakuować, przenosząc go do mieszkania Kazimierza Kopacza w przysiółku
Dobrynina - Rudzie. Gazetki „Odwet", których miałem pokaźny zbiór, nie zachowały
się - wraz z domem podpalonym przez ubowców uległy zniszczeniu w 1946 r.
Kiedy
Niemcy, przygotowując teren przyszłego poligonu, zaczęli coraz częściej
odwiedzać te strony, zachodziła obawa wykrycia lokalu redakcyjnego, został
on wtedy przeniesiony do Młodochowa, do domu Józefa Bika - „Mecenasa", „Brzeziny".
Jedną z
pierwszych akcji dywersyjnych, przeprowadzoną w wieczór wigilijny 1941 r.,
było rozbrojenie żołnierzy Wehrmachtu, rozlokowanych w obozie w Smoczce. Znajdowały
się tam zbudowane przez okupanta baraki, w których przebywali na wypoczynku żołnierze
niemieccy z frontu wschodniego. Mieli zwyczaj kupowania produktów żywnościowych u
okolicznej ludności, co wzięliśmy pod uwagę, przygotowując akcję.
Posiadali niemiecką i sowiecką broń maszynową, tak potrzebną nam do prowadzenia
działalności dywersyjnej. Do akcji wyznaczono czterech ludzi, gdyż w przypadku
niepowodzenia nie chcieliśmy narażać więcej członków organizacji. Prócz mnie w napadzie udział
wzięli: Józef Augustyn z Dobrynina, Józef Węgrocki z Kiełkowa i Antoni
Rusin z Tuszymy. Nie mieliśmy dokładniejszego rozeznania odnośnie do aktualnie
przebywających w barakach Niemców, przypuszczaliśmy jednak, że znaczna część
wyjechała na święta do swych rodzin w Reichu, a to zwiększało szansę powodzenia akcji.
Pod pozorem sprzedaży masła, które mieliśmy ze sobą w koszyku, udaliśmy się na teren
obozu. Transakcję handlową z masłem miał przeprowadzić Węgrocki, pozostali
uczestnicy mieli za zadanie ubezpieczać go od strony korytarzy i podwórka.
Wzięto pod uwagę dwie możliwości: w przypadku większej ilości Niemców mieliśmy
po dokonaniu
sprzedaży masła wyjść, nie wzbudzając podejrzeń, albo - gdyby siły ich były
niewielkie - sterroryzować, zabrać broń i wycofać się do pobliskiego lasu. W
tym drugim przypadku istniało jednak pewne ryzyko, gdyż na odgłos strzałów mogły Niemcom
przyjść z pomocą inne oddziały z dalszych części obozu, lub na przebiegającej w pobliżu
szosie Mielec-Kolbuszowa mógł pojawić się jakiś samochód wojskowy i włączyć się do
akcji.
Ubezpieczenie rozstawiliśmy w taki sposób, aby nie wzbudzało podejrzeń żołnierzy
niemieckich przechodzących przez dziedziniec koło baraku. W bramie, od strony
wejściowej, zajął stanowisko Antoni Rusin. Wartę ubezpieczeniową w korytarzu
baraku pełnił Józef Augustyn, a ja stanąłem w bramie wyjściowej. Hasłem do
włączenia się do akcji był okrzyk: „Hande hoch", skierowany głośno do Niemców
przez Węgrockiego, który po wejściu na salę, w przypadku obecności tylko kilku
żołnierzy, miał równocześnie wyjąć z koszyka broń i sterroryzować ich. Na sali
znajdowało się siedmiu Niemców, więc zamiast zabawiać się * handlem - przystąpiliśmy
do akcji. Na okrzyk Węgrockiego próbował do sali wejść Antoni Rusin, jednak
stojący najbliżej
drzwi Niemiec, usiłując uciekać tymi samymi drzwiami, wpadł na niego - nie
uciekł daleko, dwa celne strzały unieruchomiły go na zawsze.
Pozostałym, drżącym ze strachu, nakazano odwrócić się twarzą do ściany i
zabrano broń. Na odgłos dochodzących z baraku strzałów powstało wśród Niemców
zamieszanie, niektórzy jednak, pochowani za węgłami baraku, próbowali się ostrzeliwać.
Dopiero rzucony przeze mnie granat zmusił ich do zaprzestania ognia i wyszukania
lepszych kryjówek.
Zdezorientowani Niemcy nie bardzo mieli rozeznanie w przebiegu akcji, co nam pozwoliło
na stosunkowo sprawne opuszczenie baraku. Grupa ze zdobytą bronią wycofała się bez
strat. Odwrót nastąpił kanałem w stronę Woj sławią, następnie idąc wzdłuż toru
kolejowego, doszliśmy do Rzochowa, gdzie w pobliżu cmentarza przeprawiliśmy się na drugi brzeg
Wisłoki. Zdobytą broń i skrzynkę amunicji zamelinowaliśmy w Wólce Błońskiej.
Wiosną 1940 r. poznałem Józefa Bułasia - „Tangreta", przed wybuchem wojny
sierżanta Korpusu Ochrony Pogranicza w Równem na Wołyniu. Mieszkając w domu
Siwców w Rzochowie, w kwietniu tegoż roku podjął pracę w Flugzeugwerk. Jego praca w
zakładach lotniczych nie trwała jednak długo, bowiem zagrożony aresztowaniem w związku z dokonaną
akcją sabotażową, musiał zrezygnować z pracy. Kontakt konspiracyjny z ZWZ Bułaś
nawiązał przez kpt. Rządzkiego, który skierował go do mnie. Od tego czasu
poświęcił się całkowicie działalności podziemnej. Przygotowywał akcje dywersyjne i sabotażowe; z jego
polecenia wiosną 1942 r. rozbiliśmy mleczarnię w Przecławiu. Urządzenia rozbijaliśmy
młotem, a na dowód przeprowadzenia akcji wspólnie z Magdą przynieśliśmy Bułasiowi głowicę od maszyny
mleczarskiej.
Jakkolwiek dowódcą placówki AK w Przecławiu był
Stefan Burdzy - „Toporek", „Ścinacz", to oddział mój podlegał rozkazom
Bułasia do czasu aresztowania go przez gestapo. Na terenie tejże
placówki Bułaś zorganizował drużynę dywersyjną dowodzoną przez
Mieczysława Koperę. Znaleźli się w niej m.in. Piotr Duszkiewicz,
Mieczysław Grądziel, bracia Kordzińscy, Władysław Kopacz, Kazimierz
Paciorkowski, Józef Popiołek, Stanisław Niedzielski, Tadeusz Sobczyk.
Szczególne zainteresowanie Bułasia wzbudzały prace przy budowie bazy rakietowej w
Bliźnie. Znając język niemiecki, miał kontakty z żołnierzami Wehrmachtu, dzięki czemu
uzyskiwał od nich wiele informacji. Niejednokrotnie w przebraniu oficera
niemieckiego, wraz ze mną i jeszcze jednym partyzantem, przedostawał się poza
ogrodzenie poligonu. Teren budowy wyrzutni został gęsto ogrodzony drutami kolczastymi, odległymi
od siebie co kilkanaście centymetrów. Przebiegały one przez zalesiony
teren, po którym krążyły niemieckie patrole wartownicze. Pomimo to istniała możliwość
przedostania się poza ogrodzenie przez zarzucenie drabinki na druty. Wybraliśmy
ten drugi sposób, rezygnując z wykonania podkopu, bowiem Niemcy szybko zorientowaliby się,
że są celem zainteresowania podziemnego wywiadu. Po przejściu ogrodzenia drabinkę
schowaliśmy w zarośla, znacząc miejsce odpowiednio ułożoną gałązką w celu
upewnienia się, czy Niemcy jej nie odkryli, gdyż mogli zorganizować zasadzkę. Ale taki przypadek się nie
zdarzył.
Bułaś był człowiekiem niezwykle odważnym i „zimnej krwi". Nigdy nie tracił
refleksu, umiejąc odpowiednio reagować w najbardziej niekorzystnych sytuacjach. Mogą
o tym świadczyć dwa przykłady, których byłem świadkiem. Pewnego razu, krążąc po
terenie poligonu,
mimo uprzedniego dokładnego zlustrowania, niespodziewanie natknęliśmy się na ukryte w
zaroślach warty niemieckie. Ponieważ nie znałem obcego języka, owinąłem chustą twarz, udając, iż
bolą mnie zęby. Kiedy już zdawało się, że wymiana strzałów jest
nieunikniona, na zapytanie Niemców, kim jesteśmy i co tu robimy, Bułaś
wyjaśnił, że postrzelony został dzik i właśnie go szukamy; zapytał,
czy go gdzieś nie widzieli. Wartownicy grzecznie odpowiedzieli i zawrócili z powrotem.
Innym razem sytuacja była jeszcze bardziej kłopotliwa, gdyż spotkanie z
wartownikami nastąpiło wewnątrz ogrodzenia poligonu, skąd w razie starcia
wycofanie byłoby bardzo utrudnione. Kiedy Bułaś, idący przodem, został zauważony przez
patrol niemiecki, który dostrzegł podejrzanego „żołnierza SS", ja z kolegą
znajdowaliśmy się nieco w tyle, niewidoczni spoza zarośli leśnych. Wartownicy skierowali się w
stronę Bułasia z zamiarem wylegitymowania go, a my przez kilkanaście
sekund trzymaliśmy ich „na muszce". Gdy podeszli bliżej, Bułaś
spokojnie odłożył karabin, opierając go o drzewo, i zaczął załatwianie
„potrzeby fizjologicznej". Wartownicy, widząc, na co się zanosi, zawrócili z
drogi, o nic więcej nie pytając.
Po raz ostatni widziałem się z
Bułasiem 20 maja 1944 r., podczas oczekiwania w Schabowcu na drugi zrzut.
Wkrótce potem gestapo mieleckie aresztowało Staszka Mrożą, a w Zgórsku -
Stanisława Sołtysa, w związku z czym otrzymaliśmy polecenie opuszczenia wyznaczonych
posterunków. Bułasia aresztowano w mieszkaniu Mrożą przy ul. Wolności,
podczas zorganizowanego tam „kotła". Zginął śmiercią żołnierza Polski
podziemnej, zakatowany w siedzibie gestapo przy ul. Narutowicza.
Kilka
uwag chciałem poświęcić placówce ZWZ - AK w Przecławiu, na terenie której
przypadło mi działać w okresie okupacji. Została ona zorganizowana przez
Stefana Burdzego, absolwenta Szkoły Podchorążych Piechoty w Zambrowie oraz
Państwowego Pedagogium w Krakowie. Mieszkał on na terenie Rzemienia, gdzie
przed 1939 r. udzielał lekcji dzieciom Szaszkiewicza. Tenże, po powrocie Burdzego z kampanii
wrześniowej, zapoznał go ze swym szwagrem, rtm. Stanisławem Wysockim, mianowanym
wcześniej komendantem Obwodu ZWZ Mielec, który powierzył Burdzemu organizację
placówki
na terenie Przecławia.
Niebawem w szeregach ZWZ znaleźli się okoliczni chłopscy synowie; por. piechoty
Antoni Bogdan z Rzemienia, podchorąży Marian Ząbkowski z Rzemienia, st. sierżant
Edward Hyliński z Tuszymy, plut. Izydor Biernacki z Białego Boru, a także Tadeusz
Jędrychowski, Franciszek Furgalik - wachmistrz kawalerii, Marek Kozioł z Tuszymy, Stanisław Szałda i
inni. Lokal kontaktowy wyznaczono u Józefa Osnowskiego w Rzemieniu. Początkowo siatka
organizacyjna opierała się na systemie trójkowym; w każdej gminie powoływano
spośród byłych
wojskowych trójosobowe kierownictwo. Praktycznie jednak okazało się, że trudno
jest trzymać się ściśle granic administracyjnych terenu i wkrótce odstąpiono od tych
założeń, a trójki organizowano tam, gdzie było to możliwe i ze względów
wojskowych konieczne. Jedną z pierwszych akcji sabotażowych było przecięcie kabla
telefonicznego łączącego Rzemień z Kolbuszową.
Na terenie placówki AK Przecław powstały trzy plutony żołnierzy. Ich organizacja
przedstawiała się następująco: 1. pluton, dowodzony przez Franciszka
Furgalika (od 1942 r. zastępcę Burdzego), obejmujący Rzemień i Dobrynin,
składał się z trzech drużyn podległych Janowi Gawrysiowi, Piotrowi
Strzelczykowi i Antoniemu Bełzo z Dobrynina; 2. pluton, obejmujący Biały Bór i
Tuszymę, dowodzony był przez Izydora Biernackiego, przed 1939 r. plutonowego
zawodowego 5. Pułku Strzelców Konnych w Dębicy. Dowódcami trzech drużyn byli Stanisław Szałda,
Marek Kozioł i NN; 3. pluton obejmował Przecław, Podole i Błonie i dowodził nim Tadeusz
Jędrychowski. Żołnierze, zgrupowani w trzech drużynach, podlegali rozkazom
drużynowych Józefa Dybskiego z Kiełkowa, Stanisława Kobosa i NN.
Drużyna zorganizowana przez kpr. Mieczysława Koperę przeszła pod moje dowództwo w
1943 r. Moja kompania podlegała pod komendę kpt. Władysława Kwarcianego -
„Świerszcza". Placówka nie miała kapelana, przysięgi od nowo wstępujących w szeregi konspiracji odbierali dowódcy drużyn. Funkcję lekarza Placówki
pełnił, pochodzący ze wschodu, a zamieszkały w Dobryninie Raczek -Raczyński, którego żona była sanitariuszką.
Oficjalnie, z polecenia Niemców
wykonywał służbę lekarską na terenie obozu SS oraz w Ociece, Dobryninie, Rzemieniu i Tuszymie. W
komórce wywiadu pracowali: Piotr
Świstak, dyżurny przystanku kolejowego w
Rzemieniu, Józef Bogdan (brat Antoniego), pracownik cegielni w Rzemieniu, niejaki Drabczyński, kierownik tartaku
i gorzelni w Pikułówce, oraz Józef
Osnowski, sprzedawca sklepu w Rzemieniu; meldunki wywiadowcze przekazywali Burdzemu, który z kolei dostarczał je do Mielca oficerowi wywiadu
„Drwalowi" (Stanisław Śledzikowski).
W
pobliżu Blizny w leśniczówce Sokole zamieszkał przysłany z KG AK w Warszawie
wywiadowca Sławomir Górecki, zajmujący się zbieraniem materiałów o niemieckiej broni
rakietowej. Za pośrednictwem gajowego Władysława Szebli nawiązałem kontakt z
jednym żołnierzem
Wehrmachtu, Ślązakiem służącym w wojsku niemieckim, uzyskując od niego
także wiele cennych informacji. Górecki uchodził za artystę malarza; pozorując
malowanie w plenerze, dokonywał obserwacji rakiet. Namalowane obrazy wysyłał
do Warszawy, dołączając do nich zdjęcia wywiadowcze. W okresie „Burzy" wstąpił do mojego oddziału.
Przed przystąpieniem do działań dywersyjnych w zalesionym terenie dokonaliśmy jego
rozpoznania. Na północ od poligonu SS-mańskiego, tj. od szosy Mielec-Kolbuszowa,
rozciągał się, również pokryty lasami, poligon Wehrmachtu z obozem w Smoczce.
Wąski pas lasów
pomiędzy poligonami stanowił jakby „strefę neutralną", z której korzystaliśmy,
udając się na akcje dywersyjne. Miała ona tę zaletę, że jeżeli doszło do
wymiany ognia z naszej strony, to zawsze zdążyliśmy się wycofać, gdyż
Wehrmacht sądził, że to strzela S S - i odwrotnie. Zanim porozumieli
się ze sobą i wyjaśnili sytuację - byliśmy już daleko. Takie przypadki
zdarzały się kilkakrotnie.
Pomimo
że poligon w lasach dobrynińskich należał do SS, to warty na terenie Blizny
pełnili żołnierze Wehrmachtu, wśród których znajdowali się Ślązacy
antyfaszyści, co ułatwiało nam zbieranie informacji wywiadowczych.
Niemcy przystąpili do budowy bazy rakietowej w 1943 r. Wyrzutnie oraz baraki
mieszczące obsługę rozmieszczono na niewielkim, gęsto otoczonym drutem
kolczastym terenie o wymiarach około 1x1,5 km, pilnowanym przez liczne straże. Wydawało się Niemcom, że
będą mogli bezpiecznie i w ukryciu
prowadzić doświadczenia. Jednakże pomimo
zastosowanych przez nich środków ostrożności udało się nam przedostać poza
ogrodzony teren i obserwować próby wystrzeliwania rakiet. Pierwszy szkic poligonu SS-mańskiego
sporządził Józef Bułaś -„Tangret"
i przekazał go Komendzie Obwodu AK. Miał on być wykorzystany w planowanym - w
związku z akcją „P" - ataku na Bliznę, do której jednak nie doszło.
Mając
obozowiska w pobliskich lasach, często obserwowaliśmy loty wystrzeliwanych
rakiet. Bardziej udawały się Niemcom próby z bronią V-l, bowiem ze wszystkich
wystrzelonych tego typu rakiet zaledwie dwie spadły w pobliżu wyrzutni: jedna na
terenie Niwisk, koło lasu, druga - w lasach kolbuszowskich, wyrywając z ziemi
ogromny lej. Rakiety V-2 rozpoznawaliśmy po charakterystycznym, zbliżonym do cygara
kształcie i braku „skrzydeł". Po wystrzeleniu zwykle zmieniały kierunek lotu i
spadały w promieniu kilku kilometrów lub eksplodowały w powietrzu. Stosunek
udanych lotów do wystrzelonych rakiet wynosił 1:10. Ich rozrzucone części zbieraliśmy
w terenie.
Pewnego
razu, przebywając w lasach dobrynińskich, zauważyłem, że odpalona rakieta gwałtownie zmieniła
kierunek i leci w miejsce, gdzie znajdowaliśmy się. Skończyło się jednak tylko na
emocji, gdyż zderzyła się z ziemią o kilkaset metrów dalej i upadając na
piaszczyste wzniesienie, nie eksplodowała, lecz pękła na dwie części. Kiedy
dobiegliśmy w to miejsce, jeszcze zionęła ogniem, a rozgrzana ziemia paliła w stopy. Nie mogliśmy jednak czekać, aż ostygnie i
zabrać jakieś jej części, gdyż w kilkanaście
minut po upadku nadjechali Niemcy na motocyklach, poszukując niewypału.
Terenem działalności mojego oddziału były lasy rozciągające się na wschód od szosy
Mielec-Dębica, gdzie znajdował się poligon SS-mański. Mimo przebywania tu
znacznej ilości Niemców partyzanci, znający wszystkie ścieżki leśne, czuli się jak u siebie w domu. Tutaj przeprowadziliśmy większość akcji dywersyjnych.
Tereny leśne na zachód od Przecławia pozostawialiśmy w spokoju, bowiem
tam szukaliśmy schronienia, gdy nam Niemcy
silnie deptali po piętach. Akcja w
Goleszowie, Wólce Błońskiej czy rozbicie mleczarni w Rudzie k. Radomyśla
należą do nielicznych przeprowadzonych na lewym brzegu Wisłoki.
Oszczędzałem
życie swoich żołnierzy, ale mimo to zdarzały się przypadki, że któryś zginął.
Tak np. w dniu 3 maja 1944 r. w czasie rozkręcania niewypału V-l został przez
Niemców ujęty żołnierz AK z Leszczów, niejaki Świder. Przewieziony do obozu w
Pustkowie został tam
powieszony w trzy dni później.
Zanim przystąpiliśmy do poważniejszych akcji, czas upływał na wymierzaniu
chłosty zbyt gorliwym i służalczym
jednostkom, niszczeniu chłopskich bimbrowni, zdobywaniu broni i strzyżeniu główek fraternizujących się z Niemcami
dziewcząt. Jedną z takich akcji wykonywaliśmy w samym Przecławiu. Na postrzyżyny wybraliśmy moment, kiedy Niemiec
przyszedł w odwiedziny i został przy
okazji rozbrojony; mamusia dziewczyny musiała
ponieść koszty „usługi fryzjerskiej" swej córki.
W marcu
1944 r. otrzymaliśmy wiadomość, że szosą od Niwisk w stronę Dobrynina
jadą tabory niemieckie, przy których żołnierze prowadzą bydło. Takiej okazji do
przetrzepania Niemców nie można było pominąć. Mimo że mój oddział liczył w tym
czasie 37 partyzantów, postanowiliśmy urządzić zasadzkę. Najodpowiedniejsze
miejsce znajdowało
się na przesiece leśnej, przy szosie między Niwiskami a Dobryninem. Tutaj
rozstawiłem ludzi po obu stronach drogi i w ukryciu czekaliśmy na pojawienie się
taboru. Wkrótce nadjechały pierwsze wozy załadowane amunicją i granatami.
Odczekaliśmy jeszcze chwilę, aby cała kolumna transportowa znalazła się w
zasadzce. Najpierw
otworzono ogień z przodu. Zaskoczeni Niemcy, nie zdając sobie sprawy, że są
otoczeni, próbowali stawiać opór. Kiedy jednak dostali się w ogień boczny z broni
maszynowej ukrytej na przesiece, ogarnęła ich panika i każdy, jak mógł,
próbował ratować się ucieczką. Strzelanina nie trwała długo, bowiem
przepłoszeni Niemcy pochowali się w lesie, a cały tabor dostał się w nasze
ręce. Zabraliśmy z wozów broń i amunicję, bydło zostało rozpuszczone po lesie, a
na miejscu potyczki pozostawiono porozbijane wozy. Obładowani zdobyczą, wycofaliśmy się w głąb
lasów. Obeszło się bez jakichkolwiek strat z naszej strony.
Wkrótce
doszło w tym rejonie do następnego spotkania z Niemcami. Tym razem był to
oddział wehrmachtu na rowerach, liczący około 20 żołnierzy. W naszym oddziale nigdy
nie było za dużo broni, na rowery także istniało zapotrzebowanie;
postanowiliśmy zaatakować Niemców, aby przy okazji uświadomili sobie, że nie
oni są gospodarzami tej ziemi. Zaatakowani Niemcy uciekli, pozostawiając wszystkie
rowery, które przeszły w nasze ręce.
Niemcy
wielokrotnie urządzali na nasz oddział obławy i zasadzki, z których przeważnie
udawało się nam wydostać cało. Miałem możność poznać taktykę i zachowanie się
Niemców uczestniczących w obławie leśnej. Pewność siebie wykazywali tylko w
większej grupie, kiedy mieli przeciwnika widocznego na otwartym polu; wówczas atakowali
odważnie.
Do lasu, bez wyraźnego rozkazu swoich dowódców, nie zapuszczali się, a kiedy zostali do tego
zmuszeni podczas obławy, to i wówczas
woleli unikać kontaktu ogniowego, a bardziej pilnować swojej skóry. W lesie posuwali się „gęsiego"-
jeden za drugim, wymijając miejsca o
gęściejszym poszyciu; korzystali z wydeptanych ścieżek leśnych. Taki sposób przeczesywania lasów zawsze
dawał nam możliwość przedostania się
poza linię obławy. Niespodzianie zaatakowani
w lesie - Niemcy okazywali się wielkimi tchórzami. Trudno im było się zebrać i
zorganizować obronę, ale gdy ochłonęli z
pierwszego wrażenia zajmowali pozycje obronne i wówczas niełatwo było ich zmusić do opuszczenia stanowisk czy
poddania się. Wrastali w ziemię tak,
że żadna siła nie była w stanie ich oderwać, i otwierali ogień do przeciwnika. Bronili się zawzięcie i do
ostatniego naboju, toteż zdobycie
jeńca należało do zadań niełatwych. Zmuszeni, w ostateczności opuszczali stanowiska, ryjąc nosem ziemię,
aby się uchronić od kuł partyzanckich.
Zdarzały się i takie przypadki, że pojedynczy
żołnierze niemieccy
lub kilkuosobowe grupki, mimo spotkania „oko w oko" z partyzantami, nie
prowokowali zaczepki. Koło takich przechodziliśmy zazwyczaj spokojnie, nie chcąc
wdawać się w zbędną strzelaninę. Taki przypadek miał miejsce w Rzochowie, kiedy
po przejściu Wisłoki oddziałowi przypadło przeciąć szosę w miejscu, gdzie
znajdowała się załoga niemiecka z taborami o przeważającej sile. Istniała
wprawdzie możliwość
ominięcia zabudowanego terenu i przejścia przez szosę w rejonie cmentarza,
lecz chłopcy pełni animuszu po udanej akcji, w pełnym uzbrojeniu postanowili
przejść pod nosem Niemców; nie darowali nam oni zresztą tego zuchwalstwa.
Złożony z 40 żołnierzy oddział wracał wówczas z Goleszowa, gdzie przeprowadziliśmy
akcję dywersyjną na kolonistów niemieckich, zabierając im broń. Późnym wieczorem, już po
zapadnięciu zmroku, doszliśmy pod Rzochów z zamiarem udania się na odpoczynek
do gajowego
Torby w lasach rzochowskich. Stojący na warcie koło domów żołnierze niemieccy
obserwowali nasz przemarsz w rynsztunku bojowym. Nie padł z żadnej strony ani jeden
wystrzał; wartownicy, nie wszczynając alarmu, oceniali liczebność naszej grupy i
śledzili kierunek marszu. Do gajówki mieliśmy zaledwie parę kilometrów; upewniwszy się, że
Niemcy nie robią za nami pościgu, dotarliśmy na miejsce. Spodziewając się
jednak jakiejś reakcji z ich strony, ruszyliśmy dalej, w kierunku Białego,
na kwaterę do domu niejakiego Zassowskiego. Noc minęła spokojnie, miałem jednak
przeczucie, że hitlerowcy nie puszczą nam bezkarnie zuchwałego wypadu na Goleszów.
Przebywanie w pobliżu, gdzie działali „Polnische Banditen", miało wpływ na ich psychikę i
zadecydowało o dalszych ruchach przebywającego w Rzochowie oddziału.
Wczesnym rankiem, ledwo zaczęło świtać, wysłany do miejscowej ludności goniec
doniósł, że w kierunku Białego idzie obława w sile około 300 Niemców,
złożona z załogi kwaterującej w szkole w Dobryninie, wzmocniona posiłkami z obozu S S
mańskiego w
Pustkowie i żołnierzami Wehrmachtu. Natychmiast poderwałem śpiących jeszcze
partyzantów i ostrzeliwując się, rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku
pobliskiego lasu. Posypały się za nami gęste serie z broni maszynowej;
mnie na szczęście kule podziurawiły tylko ubranie. Niemcy, po wykryciu naszej kwatery,
zaczęli otaczać dom Zassowskiego. Nie zdążyli jednak zamknąć pierścienia
obławy i
wszyscy partyzanci, mimo silnego ostrzału, przedarli się do lasu, skąd otworzyli
ogień do nacierających. Mimo kilkakrotnej przewagi liczebnej Niemcy nie
kwapili się wejść do lasu i zaniechali dalszego pościgu, ponosząc straty: 4
zabitych i kilku rannych. Z naszej strony został ranny tylko jeden
partyzant. Spodziewając się, że Niemcom nadejdą posiłki, oddaliliśmy się z
miejsca potyczki.
Po dokonaniu odbioru pierwszego zrzutu w nocy z 27 na 28 kwietnia 1943 r. na polach
koło Partyni przygotowaliśmy się do następnej tego rodzaju akcji w tym samym
rejonie. Ukryci w okolicznych lasach, oczekiwaliśmy ustalonej godziny przylotu
samolotu. W tym czasie nastąpiły jednak wydarzenia, które skomplikowały cały
przebieg akcji. Otóż, kiedy byliśmy zajęci przygotowaniami do odbioru zrzutu, niespodziewanie
pojawiło się w Przybyszu gestapo, dokonało pacyfikacji dworu, aresztując por.
Stanisława Sołtysa - „Wójta" wraz z kilku innymi osobami. Początkowo sądziliśmy,
że nastąpiła jakaś wsypa i Niemcy urządzili na nas obławę. Po odjeździe
gestapowskiego samochodu okazało się, iż był to sporadyczny incydent, nie
pozostający w związku z naszą koncentracją zrzutową, i powróciliśmy na wyznaczone stanowiska.
Kiedy mimo usłyszenia melodii sygnałowej „Przybyli ułani pod
okienko" samolot odleciał, około północy zarządzono likwidację ubezpieczenia i
odwrót w kierunku Łączek Brzeskich. Maszerując, słyszeliśmy warkot nadlatującego
samolotu, lecz
nawiązanie sygnalizacji świetlnej było niemożliwe z powodu nieprzekazania hasła
sygnalizacyjnego przez aresztowanego por. Sołtysa. Dochodząc do Łączek Brzeskich,
próbowaliśmy wprawdzie w znany nam z poprzedniej akcji sposób nawiązać łączność sygnalizacyjną, ze
słabą iskierką nadziei, że coś spadnie nam z góry, nie wiedzieliśmy jednak,
iż hasło sygnalizacyjne zostało zmienione. Jeden z samolotów obniżył wprawdzie lot,
krążył nad nami przez chwilę, ale nie wyrzuciwszy żadnego zasobnika -
odleciał.
Część
partyzantów z grupy ubezpieczeniowej wraz ze mną udała się w kierunku
Przecławia. Przed miastem odebrałem od nich broń i latarki elektryczne,
ładując to wszystko do teczki, którą przypiąłem do roweru i przewoziłem
do skrytki. Kiedy rano wjeżdżałem do Przecławia, nastąpił nieprzewidziany
incydent, który na szczęście nie pociągnął za sobą żadnych następstw. W
pewnym momencie obciążona ciężkim żelastwem teczka odpięła się od roweru i na
ziemię wysypała się broń oraz granaty. Przypadkowi przechodnie rozbiegli się w popłochu,
a koło mnie zatrzymał się samochód z żołnierzami niemieckimi, zainteresowanymi
wypadkiem. Kiedy jednak dostrzegli wkładaną do teczki broń, zapuścili silnik i
odjechali, nie otwierając ognia. Widocznie doszli do przekonania, iż w pobliżu
znajduje się ubezpieczenie, które może ich ostrzelać i nie warto z błahego
powodu wdawać się w niepotrzebną strzelaninę. Obawiając się jednak pościgu
przez powiadomioną o zajściu żandarmerię niemiecką, odczekałem pewien czas,
następnie skierowałem się w stronę Podola, gdzie złożyłem broń na melinie. Od
tego czasu, gdy przyszło nam przewozić broń, zachowywaliśmy większą ostrożność.
W
czerwcu 1944 r. rozbiliśmy biwak w lesie koło łuża i tam po dotychczasowych
akcjach postanowiliśmy odpocząć kilka dni. Wioska znajdowała się wśród lasów i
Niemcy rzadko zapuszczali się w ten rejon. Dnia 25 czerwca wysłałem do wioski 2
partyzantów w celu zaopatrzenia oddziału w prowiant. Jeden z nich nazywał się
Grądziel. Kiedy znaleźli się wśród zabudowań i zaczęli robić zakupy, dowiedzieli
się, że przez Łuże idzie oddział niemiecki, poszukujący partyzantów. Niemcy
wchodzili do niektórych domów nie zachowując środków ostrożności i pytali o
partyzantów. Zabrakło czasu na wyszukanie odpowiedniej kryjówki czy wycofanie
się do lasu. Grądziel ukrył się w jakiejś komórce koło domu, gdzie robił
zakupy. Przypadkowo do tego domu weszło kilku żołnierzy, wśród których
znajdował się oficer niemiecki. Po sprawdzeniu izb otworzył drzwi komórki.
Grądziel przekonany, że jego miejsce ukrycia zostało ujawnione, oddał kilka strzałów
do uchylającego drzwi oficera i zabił go na miejscu. Pozostali Niemcy sądząc,
że napotkali liczniejszy oddział partyzancki, porzucili broń i ratowali się
ucieczką. Zdobyliśmy wówczas 1 rkm i trzy skrzynki amunicji. Po akcji, spodziewając
się represji, oddział nasz wraz z mieszkańcami wioski wycofał się do lasu.
Po
upływie około pół godziny pojawił się złożony z Okło 300 żołnierzy Wehrmachtu i
otoczył zabudowania w poszukiwaniu partyzantów. Zorganizowano obławę, ale nie
przyniosła im oczekiwanych wyników. Wówczas Niemcy zastrzelili dwóch
mieszkańców Łuża, którzy nie zdążyli uciec do lasu i spalili dwa gospodarstwa. Zwycięska
potyczka podniosła chłopców na duchu, a zdobyta broń pozwoliła na lepsze
dozbrojenie oddziału, gdyż zgłaszali się nowi ochotnicy.
W początku lipca 1944 r. wywiad mój doniósł,
że w okolicy Niwisk przebywa grupa żołnierzy radzieckich, poszukujących
kontaktu z oddziałem partyzanckim, do którego chcieliby się przyłączyć. Było
ich siedmiu, wśród nich jeden kapitan, i mieli własną broń. Propozycja ta była dla nas korzystna, gdy wzmocniliby
nasz oddział. Obawialiśmy się jednak jakiejś
prowokacji, gdyż niedawno w Kolbuszowskiem miał miejsce wypadek, że grupa
Niemców z białoczerwonymi opaskami, udając polskich partyzantów, nawiązała
kontakt z oddziałem, który chętnie ich przyjął, a następnie otworzyła
niespodziewanie ogień. Mała liczebność grupy
radzieckiej, jak również okoliczności, w jakiej znalazła się po stronie niemieckiej, przemawiały jednak za tym, że za propozycją
nie kryje się jakiś podstęp. Jeszcze tego dnia wraz z naszym przewodnikiem i jednym partyzantem udałem się pod
wskazane miejsce, gdzie schronili się żołnierze radzieccy. Okazało się,
że była to grupa żołnierzy frontowych,
walczących gdzieś pod Sanem; jako czołówka zwiadowcza wysunęła się
daleko do przodu i Niemcy odcięli ją od
oddziału. Zmęczonych, głodnych i zarośniętych żołnierzy przyprowadziłem
na miejsce naszego biwaku, gdzie opowiedzieli swoje koleje losu, a następnie uczestniczyli razem z nami w akcjach bojowych.
Cechowała ich duża odwaga. Oczekiwali, aż zbliży się linia frontu i będą mogli
z powrotem przyłączyć się do swoich. W moim oddziale przebywali do końca lipca 1944 r., a następnie przekazałem ich pod komendę radzieckiego dowódcy odcinka frontu.
W miarę,
jak przybliżała się linia frontu, coraz więcej oddziałów niemieckich
zapuszczało się w rejon naszego działania. Dnia 12 lipca szosą od Przecławia w
kierunku Kolbuszowej przechodził oddział niemiecki wyposażony w radiowóz i artylerię.
Przebywaliśmy wówczas w rejonie kościoła w Dobryninie i tam czujki powiadomiły
nas o
zbliżających się Niemcach. Niezwłocznie podjąłem decyzję urządzenia na nich
zasadzki na drodze pomiędzy Tuszymą a Dobryninem. Oddział został podzielony na
trzy grupy, pierwsza zajęła stanowiska
od strony Białego Boru, druga - od strony Rzemienia, trzecia - w Dobryninie. Zasadzka została przygotowana
w miejscu, gdzie kanał przecina drogę z Rzemienia do Dobrynina. Po zajęciu
stanowisk obserwowaliśmy ruchy przeciwnika. Na przedzie szedł zwiad, który przepuściliśmy. W pewnej odległości za nimi
jechał wóz radiowy, informując o
wszystkim maszerującą za nim kompanię. Radiowóz, będący celem naszej zasadzki, zatrzymał się w odległości
kilkuset metrów od nas. Czekaliśmy
jeszcze kilkanaście minut, ale Niemcy się nie zbliżyli. Zamierzaliśmy podejść w ich kierunku wykorzystując
obniżenie kanału, ale prawdopodobnie
obserwowali nas przez lornety; spostrzegli nasz manewr, ponieważ zatrzymali się we wsi. Radiowóz stał jeszcze chwilę, a w momencie, gdy kierowca chciał go zawrócić,
otworzyliśmy do niego ogień z karabinu maszynowego. Podziurawiony kulami wóz zdołał odjechać, zatrzymując się koło Domu
Ludowego w Tuszymie, gdzie jego obsługa poinformowała dowódcę o miejscu naszej
zasadzki. Niebawem artyleria tego
oddziału podsunęła się do Białego Boru i
zaczęła ostrzeliwać las, nie wyrządzając nam jednak żadnych strat. Ogień artyleryjski prowadzono po obu stronach
szosy na odcinku 6 km. Ubezpieczając
się w ten sposób przed naszym ponownym atakiem, pojechali w stronę Kolbuszowej.
Niemcy porzucili radiowóz w Tuszymie - okazało się, że został całkowicie zniszczony
naszymi seriami z broni maszynowej. W akcji brało udział siedmiu żołnierzy
radzieckich wraz z kapitanem, który wcześniej przyłączył się do naszego
oddziału.
W lipcu 1944 r. w rejonie Przecławia i Wólki Błońskiej Niemcy
przystąpili do budowy fortyfikacji, wykorzystując - jako siłę roboczą -mieszkańców Kiełkowa
i Zaborcza. Obserwowaliśmy przebieg prac i kiedy nie były jeszcze zbyt zaawansowane, zapadła decyzja przeszkodzenia w budowie umocnień. Nocą
podeszliśmy w lasy przecławskie, aby
być bliżej miejsca akcji. Najodpowiedniejszą porą do jej przeprowadzenia były godziny ranne, gdyż
wówczas część eskorty szła do pobliskich wiosek łapać ludzi do robót. O
godzinie 8 °° rano, kiedy część Niemców udała się w stronę Kiełkowa,
uderzyliśmy na pozostałych. Zostali
ostrzelani, jednakże w obawie przed wyrządzeniem strat zatrudnionym robotnikom polskim nie rozwinęliśmy większej akcji. Wówczas został ranny w rękę kapitan SS.
Pozostawiając motocykl, który
zabrałem dla potrzeb oddziału. Niemcy po ostrzelaniu uciekli, a ludność rozeszła się do domów.
Spodziewając się przyjazdu zaalarmowanych w okolicy Niemców i zastosowania
represji, zorganizowaliśmy na nich zasadzkę. Oddział, ukryty w pobliżu
miejsca akcji, obserwował teren. Po około godzinnym wyczekiwaniu
nadjechały samochody z SS-manami z Pustkowa, ale zatrzymali się oni dość daleko, jakby
przeczuwając zasadzkę. Niemcy pokręcili się trochę po Przecławiu i odjechali niedługo z
powrotem. Partyzanci
jeszcze trochę wypoczęli, po czym wycofaliśmy się w goleszowskie lasy.
Akcja, przeprowadzona 12 lipca, odbyła się bez strat własnych.
W miarę zbliżania się linii frontu Niemcy zaczęli wywozić z Blizny urządzenia
rakietowe i przygotowywać do zniszczenia magazyny z częściami V-l i V-2.
Zdołali jednakże zniszczyć tylko trzy baraki. Kiedy do Blizny przyjechał
liczący około 30 ludzi oddział minerski z zadaniem całkowitego zniszczenia pozostałych
urządzeń, komendant
Obwodu, Konstanty Łubieński ps. „Ignacy", wydał polecenie, aby za
wszelką cenę nie dopuścić do wysadzenia wyrzutni. W związku z tym dowódca
oddziału, kpt. Władysław Kwarciany -„Świerszcz", polecił przebywającym na
biwaku w rejonie Łuża oddziałom przygotować się do akcji. Kompania w sile około 72 żołnierzy, po
przebyciu kilku kilometrów, została podzielona na trzy grupy. Plan
akcji przewidywał zaatakowanie załogi niemieckiej z trzech punktów. Od
strony wschodniej nacierała grupa dowodzona przez kpt. Kwarcianego; od zachodu,
gdzie znajdowały się główne magazyny, atakowała grupa moja i Józefa Wałka. Główne
uderzenie z
kierunku wschodniego prowadził oddział dowodzony przez kpt. Kwarcianego,
który pierwszy otwarł ogień, starając się przepędzić Niemców w jedno miejsce.
Niemcy początkowo sądzili, że mają do czynienia z niewielką grupą partyzancką i zamiast
ustępować, zaczęli stawiać opór. Ukryci w barakach otworzyli chaotyczny ogień. Dopiero kiedy do akcji
włączyły się pozostałe plutony, ostrzelana z kilku stron załoga niemiecka zaczęła się
wycofywać.
Ponieważ
głównym celem naszego ataku było zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja
załogi, licząc się z możliwością wysadzenia podminowanych obiektów przez
otoczonych z wszystkich kierunków Niemców, pozostawiliśmy im nie zamkniętą drogę
w kierunku południowym, na Ociekę, którą uciekały niedobitki załogi z Blizny. Zdobyliśmy w
nieuszkodzonym stanie wyrzutnię pocisków V-1, częściowo uszkodzone dwie wyrzutnie
rakiet V-2, magazyny z częściami rakiet, których okupant nie zdołał wywieźć, oraz
trzech jeńców.
Licząc
się z możliwością ataku niemieckiego na Bliznę, zaciągnęliśmy warty, które pilnowały
teren wyrzutni do 12 lipca, tj. do chwili pojawienia się wojsk radzieckich.
Wycofujące się z frontu oddziały niemieckie próbowały odbić teren Bliznej, ale
zostały zmuszone do wycofania; więcej ataków nie ponawiano.
W dniu 6
sierpnia do mojego domu w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa
komisja z udziałem przedstawicieli amerykańskich, angielskich, francuskich i
radzieckich w celu odebrania obiektów oraz uzyskania informacji na temat wyrzutni.
Przyjechali do mnie robić wywiad na temat wyrzutni VI i V2. Przywieźli nam też podziękowanie
od
Churchila za współpracę nad rozpracowaniem tych wyrzutni. Sowieci za wszelką
cenę nie chcieli dopuścić do tego, żebyśmy się z Amerykanami, Anglikami i Francuzami
kontaktowali. Komisja była tutaj dwa dni. Pierwszego dnia to jeszcze dało się na
różne tematy porozmawiać, lecz drugiego dnia przy każdym z nas stał Sowiet.
Ściągałem kilku partyzantów i wraz z niejakim Kosowskim, zatrudnionym
przez Niemców w charakterze murarza przy budowie bazy, pojechaliśmy do
leśniczówki, gdzie mieszkał Sławomir Górecki, i tam przekazaliśmy
komisji zdjęcia poligonu w Bliźnie, wykonane przez Bułasia i Góreckiego.
Następnie komisja udała się w rejon leśny w pobliżu Blizny i badała leje po wybuchach
rakiet.
Rozpoczęcie
akcji „Burza" na terenie placówki AK Przecław ogłoszono 26 lipca.
W związku z tym czterech żołnierzy z mojego oddziału, Kordziński, Grądziel,
Niedzielski i Paciorkowski, zwróciło się o pozwolenie odwiedzenia swoich rodzin, na co
wyraziłem zgodę. Przeszedłszy w bród Wisłokę, dotarli do Przecławia, gdzie odwiedzili komendanta WSOP
Stanisława Sęka - „Dąbka". Tenże zezwolił im zabrać z meliny w
Łączkach Brzeskich pistolet maszynowy. I zamiast wrócić do oddziału tą samą drogą, około 11 w nocy poszli
przez strzeżony przez wartowników most na
Wisłoce. Na wezwanie Niemca: „Hande
hoch", jeden z partyzantów oddał do niego serię z pistoletu.
Nazajutrz o świcie wojsko otoczyło Przecław i wyprowadziło z domów wszystkich
mężczyzn, gromadząc ich na rynku, koło figury św. Jana. Na rogach rynku ustawiono
karabiny maszynowe. W tym czasie
przebywał na wakacjach u rodziny w Przecławiu prof. Alfred Langer, niegdyś oficer w armii austriackiej i
śpiewak opery wiedeńskiej. Jego
również wyciągnięto z łóżka, przyłączając do grupy kilkudziesięciu
stojących mężczyzn. Oddziałem pacyfikacyjnym dowodził
oficer SS w randze porucznika. Do niego zwrócił się Langer, jako tłumacz, okazując przy tym legitymację
artysty opery wiedeńskiej. Oficer powiedział, że w związku z zabójstwem
żołnierza niemieckiego na moście każe wszystkich rozstrzelać, nazywając
zebranych bandytami i partyzantami. Langer
starał się wytłumaczyć mu, że żaden ze stojących koło figury nie jest
partyzantem i nie posiada broni, ręcząc za to
swoją głową, a wielka jest odpowiedzialność za odebranie życia tylu niewinnym
ludziom. Podsunął także oficerowi niemieckiemu myśl, aby wziął zakładników, aż sprawa się wyjaśni, kto
zabił wartownika.
Niemiec posłuchał jego rady, kazał zatrzymanym rozejść się do domów; zabrał tylko
kilku zakładników, których zaprowadzono do sztabu SS na Pikułówce. Langer jeździł tam
trzykrotnie, błagając komendanta o zwolnienie zakładników. Woził go kilkunastoletni
chłopiec wozem zaprzęgniętym w starego konia. Owym woźnicą był Emil Wątróbski. Wśród
zatrzymanych zakładników znajdował się jego ojciec oraz ks. Zając,
których zamierzano skierować do obozu w Pustkowie. Po kilkakrotnej
interwencji Langera zwolniono ich. Zachęcony skutecznością interwencji
wstawiał się on za aresztowanymi jeszcze kilkakrotnie.
Pewnego
razu przyprowadzono do szkoły w Przecławiu gospodarza nazwiskiem Nędza. Orał on pole pod lasem i posądzono go o kontakty z
partyzantami mojego oddziału. Żona Nędzy zwróciła się do Langera z prośbą o wstawienie się za mężem o władz
niemieckich. Tenże, wypytawszy się o warunki rodzinne, dowiedział się, że mają
kilkoro nieletnich dzieci. Niebawem
kazał kobiecie je przyprowadzić, a było ich aż siedmioro, i z tymi dziećmi udał się do komendanta, kwaterującego w
miejscowej szkole, z prośbą o wypuszczenie niewinnego wieśniaka. Prośba Langera i łzy dzieci odniosły skutek -
ojciec wrócił do domu.
Okres
okupacji obfitował także i w inne ciekawe wydarzenia. Do Przecławia przyjechał
po ludzi na roboty do Niemiec gestapowiec z Mielca i zwrócił się do wójta, Kazimierza
Olszewskiego, z prośbą o
pomoc. Wówczas Langer wspólnie z wójtem zaprosili go do gospody na poczęstunek,
gdyż postanowili go upić. Gdy już siedzieli przy stole, żołnierz niemiecki przyprowadził do gospody Kazimierza Paciorkowskiego, oskarżając go o kradzież koców z
furmanki. Pijany gestapowiec zaczął Paciorkowskiego okładać kolbą automatu i
kopać. Wówczas z niezabezpieczonego
automatu posypała się cała seria strzałów,
tłukąc butelki i lampę. Przeraził się sam gestapowiec, gdyż mógł
spowodować śmierć wójta, Langera i właściciela gospody Józefa Pszczelińskiego. Korzystając z ciemności i
zamieszania, Paciorkowski uciekł. Pijanego gestapowca wsadzono na furmankę;
odjeżdżając zapomniał i o Paciorkowskim i o misji jaką miał wykonać.
Po zajęciu rejonu Niska przez oddziały Armii Czerwonej, wspólnie z kapitanem radzieckim w naszym oddziale,
udaliśmy się tam w celu skontaktowania się z
dowództwem. Koło szkoły w Nowej Wsi napotkaliśmy
czołgi radzieckie tej jednostki, z której pochodzili przygarnięci żołnierze. Ich załogom udzieliłem
informacji o rozmieszczeniu w okolicy
wojsk niemieckich. Szczególnie
interesowało ich rozmieszczenie sił nieprzyjacielskich w rejonie
Ocieki. Towarzyszący im kapitan przyłączył się do czołgistów, a ja, zaopatrzony
w pismo od dowództwa odcinka,
miałem ściągnąć w
rejon Kolbuszowej pozostałych partyzantów radzieckich. Kiedy
zamierzałem udać się w drogę
powrotną, od strony świerczowskiego lasu Niemcy zaczęli ostrzeliwać Kolbuszową, wobec czego pojechaliśmy
motorem w stronę szosy
Rzeszów-Majdan. Równocześnie od strony Sędziszowa zaczęły atakować miasto inne oddziały niemieckie.
Najbliższej nocy jednostka radziecka
otrzymała rozkaz uderzenia na Baranów i w celu uchwycenia przyczółka na lewym
brzegu Wisły tam skierowała swoje siły.
Pożegnawszy
się z radzieckim kapitanem wyruszyłem przez Niwiska w drogę powrotną, napotykając we wsi
jakiś oddział frontowy. Po dojechaniu do Dobrynina stwierdziłem, że koło szkoły
zajęła stanowiska
jednostka niemiecka z artylerią, która okopawszy, się przygotowywała się do
odparcia radzieckiego uderzenia od wschodu. Skontaktowałem się ponownie z dowódcą
radzieckich czołgów i opracowaliśmy plan działania. Najpierw pozycje niemieckie
miały być ostrzelane przez czołgi, a następnie zaatakowane wspólnymi siłami. Radzieckie czołgi
podjechały na skraj lasu i ogniem z dział rozbiły niemiecką artylerię,
niszcząc trzy działa; wieś zaczęła się palić, hitlerowcy jednak nie zamierzali się
wycofać. Dopiero z nastaniem mroku piechota sowiecka ruszyła do ataku, wypierając
Niemców z ich stanowisk.
W końcu
lipca 1944 r. linia frontu przesunęła się na zachód. Artyleria niemiecka okopała się
w Pikułówce, tuż przy szosie z Przecławia w kierunku Dąbia. Zameldowałem o tym dowódcy
odcinka wojsk radzieckich, który polecił mi dokonać rozpoznania baterii i sił
niemieckich.
Równocześnie dodał, iż odda do mojej dyspozycji tylu ludzi, ilu zechcę, aby tylko
zaskoczyć i zniszczyć Niemców. Na akcję wyruszyło kilkunastu ochotników.
Przekradając się wąwozami, podeszliśmy do toru kolejowego, na którym stanęła linia
frontu. Okopani żołnierze mieli stanowiska w odległości około 100 m jeden od
drugiego. Pomimo to udało się nam niepostrzeżenie przejść przez tory, po czym skierowaliśmy się w stronę
szosy i dalej ku mostowi na Wisłoce. Wykorzystując jako osłonę stare wierzby,
niepostrzeżenie minęliśmy okopy niemieckie, podchodząc blisko obsługę baterii. Zaskoczenie Niemców było
tak wielkie, że poddali się bez jednego
wystrzału. Nakazaliśmy im zaprzęgnąć
konie do dział i jechać we wskazanym przez nas kierunku na Tuszymę. Niebawem przekazaliśmy ich wraz z
baterią dziewięciu dział dowództwu radzieckiemu, otrzymując pisemne
potwierdzenie. Dokument ten zachowałem dotychczas.
Linia
frontu zatrzymała się na Wisłoce przez okres około dwóch tygodni. Gdy 6 sierpnia tereny
prawobrzeżne zostały zajęte przez wojska radzieckie, przyjechałem do Mielca,
gdzie wraz z innymi akowcami zgłosiłem się
do służby pomocniczej w MO. Kwaterowaliśmy w budynku Komendy Powiatowej przy ul. Kościuszki 12.
Około połowy sierpnia
zaszedł wypadek uświadamiający mi, że coś nie jest w porządku z tą nową
władzą. Pewnego dnia zgłosili się do nas funkcjonariusze UB z poleceniem, abyśmy
wieczorem stawili się na ul. Piusa XII (obecnie Lwowska), koło wskazanego domu.
Nakazano nam
otoczyć dwa parterowe budynki i pilnować, aby nikt nie uciekł, gdyż rzekomo mieli
się tam ukrywać Niemcy. Trzech funkcjonariuszy UB weszło do mieszkania. Ponieważ nie
wychodzili przez dłuższy czas, kazałem schylić się jednemu koledze, stanąłem na jego
ramionach i
zajrzałem przez okno do oświetlonego wnętrza. Zauważyłem dwoje starszych ludzi,
stojących z podniesionymi rękami, twarzą do ściany, oraz ubowców, którzy
przetrząsali szuflady i szafy w poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy.
Na stole leżały wyłożone łańcuszki, zegarki i dolary. Jeden z funkcjonariuszy
wyjął z szafy ubranie cywilne, zrzucił mundur, nałożył skradziony garnitur, po czym z
powrotem przywdział
mundur. Mnie to zdenerwowało i po wyjściu z mieszkania zwróciłem im uwagę: - Słuchajcie koledzy,
to zamiast szukać Niemców plądrujecie po
mieszkaniu i zabieracie biżuterię? Jak my tę Polskę zbudujemy, gdy będziemy postępować w ten sposób?
Żaden z ubowców nic się nie odezwał, rozeszli się,
zabierając ze sobą skradzione rzeczy. Na drugi lub trzeci dzień przyszedł radziecki
komendant wojenny, oświadczając, iż jego żonie przydałby się „haroszy" kostium, a jemu
wieczne
pióro, po czym opuścił kwaterę. Po jego wyjściu zwróciłem się z zapytaniem do
kolegów, jak oni rozumieją słowa komendanta, czy on chce, abyśmy mu te rzeczy kupili? - Kupić nie,
ale zarekwirować, czyli zabrać - usłyszałem. - Oni mówią, że taki dobrobyt jest
w Związku Radzieckim, a ich oficer nawet wiecznego pióra nie posiada? Nigdy na
to nie pójdziemy, abyśmy w Polsce „rekwirowali" kostium dla kobiety
sowieckiej - oświadczyłem.
Widocznie znajdujący się wśród nas donosiciel poinformował komendanta
wojennego o moim zachowaniu, gdyż na trzeci dzień otrzymałem telefon z
Przecławia, abym się zgłosił u komendanta milicji. Obawiając się jakiejś
niespodzianki, nie pojechałem główną szosą, lecz drogą przez Goleszów. W Przecławiu
znajomy komendant oświadczył mi, że otrzymał z Mielca doniesienie na mnie o
próbie przeprowadzenia
jakiejś „rozróby". Dodał, że ciągle dzwonią, dopytują się o mnie i zbierają
informacje. Opowiedziałem mu całe zajście z funkcjonariuszami UB i komendantem
wojennym. Poradził mi, abym nie jechał do Mielca, lecz do domu, a jeśli będę na coś
potrzebny, to przyśle po mnie dyżurnego milicjanta. Pojechałem więc do Dobrynina.
Po kilku dniach, wykonując jakieś prace na podwórzu, zauważyłem furmankę z
żołnierzami radzieckimi jadącą w stronę mojego domu. Ale ponieważ wówczas dużo
ich znajdowało się w okolicznych lasach i często jeździli przez wieś, nie
widziałem potrzeby ratowania się ucieczką. Gdy zajechali na podwórze, okazało
się, że jest to grupa enkawudzistów. Po ustaleniu mojej tożsamości
przeprowadzili w domu rewizję, ale niczego nie znaleźli. Następnie mnie
wraz z Kuczkowskim, partyzantem AK ujętym w Tuszymie, zabrali na furmankę i
pojechaliśmy
w stronę Pustkowa. Tam zaprowadzono nas do jednego z baraków, gdzie w dużej sali
przebywało już kilkadziesiąt osób. Trzymano nas przez tydzień, przesłuchując dniem i
nocą.
Pewnego
ranka cały barak został otoczony przez enkawudzistów; nakazano nam wyjść i
popędzono kilkaset metrów do znajdującego się tam głębokiego dom. Był to lej po wysadzonej amunicji; miał
około 50 m średnicy i kilka metrów
głębokości. Nakazano nam stanąć w nim twarzą
do wewnątrz, a na krawędzi leja ustawiono dwa cekaemy. Część ludzi zaczęła się modlić, niektórzy płakali.
Próbowałem ich uspokoić, argumentując,
że przecież nikt nas nie będzie rozstrzeliwał; nie dopuszczałem wtedy myśli, że jednak może to
nastąpić. W takim napięciu trzymano
nas około pół godziny. Wreszcie nadbiegł jakiś enkawudzista z okrzykiem: „Nie strzelać", co spowodowało pewne odprężenie. Do dziś nie jestem pewien, czy była to
makabryczna zabawa wyreżyserowana
przez NKWD, czy też rzeczywiście mieli zamiar
urządzić masakrę. Nie mieściło mi się w głowie, że może zginąć tylu niewinnych ludzi.
Około
godziny 7.00 rano nakazano nam wyjść z tego dołu i drogą na Ociekę poprowadzono w stronę Ropczyc.
Enkawudziści eskortujący kolumnę z bagnetami nałożonymi na karabiny szli
przydrożnymi rowami i jeśli dostrzegli u
kogoś lepsze buty, nakazywali zdjąć, dając w zamian swoje szmaciane.
Mnie zabrano z domu w polskim mundurze i butach oficerskich, które miałem
jeszcze z czasów służby wojskowej. Spodobały
się one jednemu z enkawudzistów; zbliżył się do mnie i przystawiwszy bagnet do piersi, nakazał je
zdjąć. Wówczas zamiast spełnić jego
żądanie, chwyciłem za bagnet i odsunąłem go, mówiąc: „Ty mnie będziesz przebijał, a ja z wami niedawno
biłem Germańca i waszym sołdatom
dawałem schronienie w oddziale, w ten sposób za to chcesz się odwdzięczyć?" Jakoś głupio mu się
zrobiło i zostawił mnie w spokoju.
Całą grupę
zapędzono do więzienia w Ropczycach, gdzie trzymano nas przez dwa tygodnie i
przesłuchiwano. Jako pierwszy przesłuchiwał mnie
szef UB ppor. Jerzy Kiwierski, który dowiedziawszy się o mojej służbie wojskowej przed 1939 r. w 6. Baonie
Pancernym, wyjawił, iż zna Lwów, gdyż
kiedyś tam mieszkał. Oświadczył, że jest komunistą, ale ma serce Polaka.
Mnie i koledze Kuczkowskiemu z Tuszymy radził nie
przyznawać się do przynależności do AK. Powiedział, że po nim będzie nas
przesłuchiwał enkawudzista, Żyd, który jeśli powiemy, że byliśmy w AK, wyśle nas na białe niedźwiedzie.
Kiwerski poradził nam, że gdy
enkawudzista zapyta nas o AK, mamy odpowiedzieć, że przed wojną księża
tworzyli w naszej parafii taką organizację, która się nazywała Akcja Katolicka, więc na wsi mówili na to AK. Skorzystaliśmy
z tej rady i po dwóch tygodniach zostaliśmy zwolnieni. Szef UB ostrzegł nas także, abyśmy nie wracali do domu drogą, lecz polnymi ścieżkami i lasem, najlepiej nocą. Tak też
postąpiliśmy. Wiadomo mi, że
wspomniany szef UB zwolnił także z więzienia Mieczysława Miętusa z
Lubziny.
Po
zwolnieniu do domu zbieg okoliczności sprawił, że spotkałem się ponownie z
pułkownikiem radzieckim, któremu w rejonie Niska przekazywałem informacje o
umocnieniach niemieckich. Oddział mój kwaterował w przysiółku Białe. Otrzymaliśmy
rozkaz, aby iść na pomoc powstaniu warszawskiemu. Komendę nad liczącym około 70 partyzantów
oddziałem objął wówczas kpt. Władysław Kwarciany. Doszliśmy tylko do
Sobowa, gdyż Sowieci rozbrajali oddziały AK. Zapadła decyzja powrotu do
dawnej bazy. Nam udało się broń zachować i powrócić w lasy rzemieńskie.
Oddział
zakwaterował w domu Stanisława Wałka. Niebawem NKWD ustaliło miejsce naszego biwaku i przysłało
pięć samochodów z kilkunastoma enkawudzistami, z propozycją, abyśmy pojechali z nimi
do Rzeszowa, gdyż tam tworzy się armia polska. Aby uśpić ich czujność,
zwróciłem się do chłopaków, mówiąc: - Co robimy, trzeba chyba pojechać? Usłyszał to
stojący w
progu wspomniany pułkownik radziecki, z którym już wcześniej się zetknąłem, i kiedy
wypatrzył moment, że enkawudziści nie patrzą na niego, skinął ręką, abym z nim
wyszedł. Gdy znaleźliśmy się sami, zapytał: - Ty znajesz, kto przyjechał? To
jest NKWD. Wy nie pojedietie do Rzeszowa. Wywiozą was na Syberię, bo jesteście
z AK. To nieprawda, że w Rzeszowie tworzy się polska armia, tam są jeszcze Niemcy.
Zabrałem partyzantów na naradę, zapoznając z naszą sytuacją. Doszliśmy
do wniosku, że do Rzeszowa nie pojedziemy, ale trzeba się od nich jakoś
oddalić. Oświadczyłem więc radzieckiemu oficerowi, że pojedziemy dopiero
wieczorem, gdyż musimy się przebrać, odwiedzić nasze rodziny, wziąć świeżą bieliznę
i coś na drogę oraz pożegnać się. Broń naszą, w tym breny i steny, ustawioną w
kozły, pozostawiliśmy na podwórcu. Z partyzantami umówiłem się, że spotkamy się
w przysiółku Papiernia, gdzie rzeczywiście wszyscy się stawili; stamtąd udaliśmy się w stronę wyrzutni
rakiet w Bliznie. Do domów powróciliśmy po dwóch tygodniach.
Kiedy
wydawało się, że sytuacja się uspokoiła, komendant posterunku MO
powiadomił mnie, abym się zgłosił w komendzie NKWD w Przecławiu,
mieszczącej się w domu Kordzińskiego. Ubrałem się w mundur i uzbrojony
w dwa pistolety oraz granat udałem się na spotkanie. Po zgłoszeniu się komendant NKWD
poprosił mnie, abym usiadł, po czym zapytał o numer mojego pistoletu, który
zresztą miał zapisany. Kiedy dałem mu pistolet, stwierdził, iż numer się zgadza, a sądząc, że jestem
rozbrojony, odezwał się już zupełnie innym głosem:
Gdzie
macie otrzymaną broń zrzutową?
Wyjaśniłem
mu, zresztą zgodnie z prawdą, że została zabrana przez sowieckich sołdatów.
Następnie zaczął mnie ostro przesłuchiwać. Widząc, na co się zanosi, uderzyłem go z
całej siły w twarz, po czym wybiegłem z pokoju, przewróciłem stojącego przy bramie wartownika i
ratując się ucieczką, wpadłem do kościoła, gdzie ukryłem się w ambonie. W poszukiwaniu
mnie wzięła udział zaalarmowana znaczna ilość żołnierzy radzieckich i enkawudzistów. Weszli nawet do
kościoła, ale mnie nie znaleźli; w przypadku wykrycia byłem gotów stoczyć z
nimi ostatnią walkę. Wyszedłem dopiero wieczorem, gdy zaniechano poszukiwań, a
kościelny przyszedł zamykać kościół.
Od tego dnia zaczęła się moja powtórna konspiracja. Ponieważ w podobnej sytuacji
znalazło się wielu innych akowców poszukiwanych przez NKWD i Urząd Bezpieczeństwa,
ratując się przed wywiezieniem do łagrów, utworzyliśmy oddział samoobrony. Bo jak każdy pojedynczo
chodził, to różne napady były, więc trzeba było to wszystko wziąć do
kupy i mieć nadzór nad tymi ludźmi. W 1944 i 1945 roku, jak Sowieci
wywozili naszych na Sybir, to wszyscy akowcy pchali się do lasu. Bo wolej
w lesie, tu, na swojej ziemi zginąć, jak tam, ginąć na Syberii... Więc
wszystko się do lasu pchało.
No i walka. W naszych lasach siedzieli Sowieci. Dwa lotniska tutaj mieli, to
przychodzili do wsi, gwałcili kobiety, kradli. Sowieci byli większymi wrogami od
hitleryzmu. Bo to nawet oficer u Sowietów nie miał honoru ani wstydu - na oczach
matek i ojców gwałcili kobiety... Kradli. Czułem się odpowiedzialny za
bezpieczeństwo ludności zamieszkującej rejon naszego działania, bo oficjalna
władza nie mogła zapewnić spokoju. Walczyliśmy więc z Sowietami, bo napadali na
wsie i
nie raz nas zaczepiali, to musieliśmy się bronić. A potem, jak utworzyli UB, to i z
ubowcami trzeba było się bić. Bo do Urzędu Bezpieczeństwa brali przeważnie
złodziei i morderców. Jak już tylko był złodziej, to charaszo, do UB go
przyjmowali. U nas był taki przedwojenny złodziej kieszonkowy, Podolski się nazywał. Ważył chyba 120 kilogramów. Ten Podolski został u nas szefem
UB!
Chroniąc
ludzi przed represjami stalinowców, nie chciałem równocześnie dopuścić do rozlewu krwi.
Gdybym chciał, to zamordowałbym setki ubowców. Ale ja nie chciałem nikogo
zabijać. Nikt mi nie powie,
że kogoś zabiłem czy obrabowałem. Jak złapałem ubowca, to rozbroiłem i najwyżej 25 kijów na tyłek dałem. I
każdemu ubowcowi mówiłem tak:
-
Zastanów się, komu służysz! Ty nie służysz Polsce, tylko obcemu
mocarstwu!
Bardzo
dużo było takich, którzy po moich kijach i przemowie zrezygnowali ze
służby w Urzędzie Bezpieczeństwa. Że niby to zachorowali, niby coś tam innego, i
rzucali służbę u nich.
Dwukrotnie
uratowałem życie Alojzemu Popielowi z Przecławia. Kiedy żołnierze z oddziału majora.
„Zapory" - Hieronima Dekutowskiego przyszli wykonać na nim wyrok, wysłałem
jednego partyzanta na rozpoznanie sytuacji w Przecławiu, namówiwszy go
uprzednio, aby po powrocie poinformował zamachowców, iż w miasteczku znajduje się dużo wojska i przeprowadzenie akcji jest
niemożliwe. Wybieg ten okazał się skuteczny,
a Zaporczycy więcej nie interesowali się nim. Drugi raz miał on otrzymać kulę z rąk „Mściciela" (Jan Stefko),
który miał z Popielem osobiste porachunki. W styczniu 1946 r. Stefko -
„Mściciel" przyszedł ze swoimi
ludźmi do Przecławia, aby dokonać z nim rozliczeń. Nie zastawszy go w domu, urządził na niego zasadzkę koło mostu w Przecławiu. Miałem rozpoznać powracającego
ze stacji Popiela i wskazać go Stefce.
Kiedy przechodził koło nas, świadomie nie rozpoznałem go.
Kiedy ukrywałem się, przyszedł do żony sołtys
z Dobrynina, Kobos, informując, że Alojzy Popiel,,,,,,,,,,,,,,,,,, chce się koniecznie ze mną spotkać, na co wyraziłem zgodę. W
oznaczonym dniu przyjechał na rowerze. Ponieważ nigdy nie przebywałem w swoim domu,
lecz u sąsiadów albo w lesie, powiadomiony o jego przybyciu, poszedłem na
spotkanie. Nie miał do mnie żadnej ważniejszej sprawy; pretekst stanowiła
propozycja naprawienia mu okularów. Rozmowę przedłużył do wieczora, a kiedy zaczął się robić
mrok, zaproponował mi, abym go odprowadził około 3 km do drogi. Mocne naleganie w tej
sprawie zwróciło moją podejrzliwość. Zaproponowałem więc, że wynajmę furmankę,
na którą on włoży swój rower. Jak się niebawem okazało, wspólnie z ubowcami mielecki-mi urządził na mnie
zasadzkę, którą odkrył furman bacznie obserwujący drogę, o co go zresztą
prosiłem. Zauważył ukrytych za drzewami trzech funkcjonariuszy z przygotowaną do
strzału bronią.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej zaczęły się mnożyć przypadki rabunków, zwłaszcza
że prócz funkcjonariuszy UB uczestniczyli w nich także żołnierze sowieccy. Pewnego
razu przebywaliśmy na zasadzce pomiędzy
Biesiadką a Przyłękiem, a jeden z żołnierzy stał na szosie, zatrzymując wszystkie pojazdy. Jego uwagę zwrócił
radziecki samochód wojskowy, wiozący
kilka kobiet, z których jedna na widok polskiego
żołnierza zaczęła krzyczeć, a wśród przewożonych zauważyliśmy jakieś poruszenie. Niezwłocznie wydałem rozkaz, aby ostrzelać samochód po kołach. Pojazd wpadł do
rowu, ale w efekcie nic się nie
stało, bo rów był płytki. Okazało się, że na samochodzie znajdowały się
kobiety, które chciały z Mielca dostać się do Kolbuszowej i skorzystały z „uprzejmości" radzieckich
żołnierzy, bowiem komunikacja PKS jeszcze nie funkcjonowała. Niektóre
powracały z zakupów lub nawet z
obozów. Sowieci zabierali na samochód przeważnie pasażerów z bagażem. Jak się okazało pomiędzy Przyłękiem a Biesiadką upozorowano zepsucie samochodu i
nakazano mężczyznom zejść, aby go
popchali. Gdy to uczynili, kierowca Włączył silnik, pozostawiając ich na drodze bez bagażu.
Przypadło nam chronić ludność wiejską przed bandami rabunkowymi, ponieważ
milicja przecławska
nie dawała sobie z nimi rady. Mieszkańcy przychodzili i zwracali się do
mnie z pretensjami, mówiąc: - To my wam jeść dajemy i chronimy, a wy
swoich ludzi rabujecie. Podejrzewali, iż napadów rabunkowych dokonują ludzie z
oddziału mojego lub Lisa. Na spotkaniu z Wojtkiem Lisem zadecydowaliśmy, iż
trzeba coś zrobić, zwłaszcza że napady nasiliły się. Zaczęliśmy więc robić zasadzki na
napastników. Udało się nam ująć dwóch bandytów ze Smoczki, braci Cukierskich, którzy
napadali na ludzi wracających z Niemiec. Grasowały również bandy liczniejsze. Na
jedną z nich urządzaliśmy zasadzki przez dwa tygodnie, aż do skutku. Na trop
bandytów wpadł Karol Białek, mój zastępca. Wczesnym rankiem podeszliśmy pod ich
melinę i ujęliśmy sześciu uzbrojonych ludzi; wśród nich znajdował się niejaki Fuksa. Każdy
z nich na obnażoną tylną część ciała otrzymał po dwadzieścia pięć kijów, a następnie
jako dodatkową karę, musieli przez tydzień rąbać pniaki leśne dla naszego
oddziału. W końcu ich zwolniliśmy.
Chroniliśmy
mieszkańców nie tylko przed bandami rabunkowymi, ale i przed represjami mieleckich
stalinowców, jak np. nauczyciela z Dobrynina, którego nazwiska już niestety
nie pamiętam. Pewnego dnia przyjechało po niego trzech funkcjonariuszy UB i
zabrało go do Mielca.
Powiadomiony o aresztowaniu nauczyciela, siadłem na wypożyczony od znajomego rower, wziąłem broń zamelinowaną u Moskala w Rzemieniu i razem z nim urządziliśmy
zasadzkę koło młyna w Rzemieniu.
Ubowcy wraz z aresztowanym jechali furmanką przez Tuszymę, a więc nieco dłuższą
drogą, co umożliwiło nam przygotowanie
zasadzki. Kiedy podjechaliśmy na bliską odległość, zaskoczyliśmy ich wezwaniem do podniesienia rąk.
Dwóch ubowców uczyniło to
natychmiast, natomiast trzeci, Stanisław Kaczmarczyk, rzucił się do ucieczki w stronę nadwisłoczańskich
zarośli. Pobiegłem za nim, oddając w
powietrze kilka strzałów, które zdopingowały go do jeszcze intensywniejszej ucieczki aż z rozpędu
wpadł do Wisłoki, odbywając
niezamierzoną kąpiel. Tylko głowa wystawała mu ponad lustro wody. Mogłem wówczas zastrzelić go z odległości
kilku metrów i może płynąc z prądem
dotarłby do Mielca, ale nie chciałem plamić rąk bratnią krwią. Pozostałym na
wozie dwóm ubowcom odebraliśmy broń, uwolniliśmy więźnia, po czym pozwoliliśmy
odjechać i złożyć meldunek szefowi UB Pacanowskiemu. Uwolniony nauczyciel
przyłączył się do naszego oddziału i
przebywał w lesie przez kilka tygodni, po czym wyjechał na Ziemie Zachodnie.
Inna akcja skierowana
przeciwko stalinowcom, przeprowadzona w
ramach represji za bestialskie traktowanie aresztowanych akowców, to zatrzymanie w Przyłęku samochodu przewożącego
funkcjonariuszy MO z Kolbuszowej
wraz z ich komendantem Stanisławem W. oraz Karolem W. Po zatrzymaniu samochodu na śródleśnym odcinku drogi rozbrojono milicjantów łącznie z komendantem,
którego - po odpowiedniej pogadance
uświadamiającej - zwolniono w samej bieliźnie.
Akcja odbyła się bez wystrzału.
Takie zuchwalstwo dokonane na terenie, gdzie
rozciągała się władza Pacanowskiego, stawiało go wobec przełożonych z UB w
niezbyt korzystnym świetle. Na jego polecenie w maju 1946 r. przyjechała do
mojego domu w Dobryninie ekspedycja pacyfikacyjna złożona z mieleckich ubowców i
żołnierzy KBW. Podczas gdy część napastników uczestniczyła w rabunku, inni
zajęli się przesłuchiwaniem domowników, starając się zdobyć informacje o
miejscu mojego pobytu. Swe sadystyczne nawyki wyładowywali na mojej żonie.
Szczególnym bestialstwem wyróżnili się mieleccy ubowcy: Tadeusz Bajda i niejaki
Warzocha. Kazali żonie położyć się, a następnie przystąpili do „polowego
przesłuchania", bijąc ją kolbami po krzyżach. Widok uzbrojonych mężczyzn
maltretujących bezbronną kobietę wzbudzał odrazę nawet wśród samych stalinowców, asystujących przy tym
makabrycznym widowisku. I może by ją całkiem zakatowali, ale włączył się będący z
nimi oficer KBW, mówiąc:
Czy
jesteście Niemcami, aby w ten sposób rozprawiać się z polskimi kobietami?
Po tej
uwadze Bajda i Warzocha przerwali bicie żony.
Ojca wypytywano o moją działalność okupacyjną oraz przyczyny pozostawania w
konspiracji. I kiedy oficer KBW przekonał się, że nie jestem bandytą, za
jakiego mnie przedstawiono, lecz ukrywającym się przed wywiezieniem do łagrów
żołnierzem AK, poradził matce, ażeby usunęła z mieszkania wartościowe rzeczy,
gdyż dom zostanie spalony. Ale matka nie wierzyła, iż mogą się zdobyć na taki czyn.
Przez
cały czas dom był otoczony, aby nikt z rodziny nie wymknął się i nie sprowadził
pomocy. Podpalili go dopiero w nocy; palił się szybko, gdyż był
drewniany i kryty strzechą. Przebywałem wówczas w Białym Borze, skąd dobrze była
widoczna łuna pożaru. Zbudziłem kilku ludzi na świadków, aby kiedyś mogli
poświadczyć, iż dom spłonął nie w wyniku potyczki, lecz celowego podpalenia.
Gdyby jeszcze jeden dom spalili - byliśmy gotowi na rewanż, chcieliśmy ich
otoczyć i wystrzelać.
Dysponowaliśmy
dwoma poniemieckimi samochodami, wykorzystywanymi do szybkiego przerzucania ludzi i
sprzętu w przypadku podejmowania jakichś akcji. Były one garażowane w dwóch
miejscach. Jeden z nich przechowywaliśmy w zagajniku leśnym. Zachodziła jednak obawa znalezienia
go i wykradzenia przez przypadkowego znalazcę. Postanowiłem temu zapobiec przez
zaminowanie samochodu granatem zaczepnym, który zamocowałem w ten sposób, że
wybuch miał nastąpić dopiero przy próbie włączenia silnika. Równocześnie, chcąc uchronić
przypadkowych znalazców przed skutkami wybuchu i zapobiec kradzieży, umieściłem na
samochodzie kartkę z napisem ostrzegawczym.
Po
jakimś czasie samochód został odkryty przez patrol ubowców patrolujących las za partyzantami.
Obejrzeli starannie samochód, a nie widząc
nigdzie ładunku, włączyli silnik, co spowodowało wybuch granatu. Był on
jednak tak umieszczony, aby w przypadku
eksplozji nie uszkodzić silnika. Wystraszeni hukiem wybuchu - odstąpili od samochodu. Dopiero
ściągnięci z Rzeszowa saperzy dokładnie sprawdzili samochód, czy nie ma w nim
ukrytych innych ładunków, i wyprowadzili go z lasu.
Drugi samochód udało nam się
przechować do marca 1947 roku; zdałem go dopiero przy ujawnianiu oddziału.
Znajdował się on w trudno dostępnym miejscu
w lesie, a w dodatku zaspy śnieżne uniemożliwiały
jego wyprowadzenie. Chciałem go przywieźć do Mielca, skoro tylko pozwolą warunki terenowe. Ubowcy jednak nalegali, abym to uczynił niezwłocznie. Pojechaliśmy
więc furmanką zaprzężoną w dwa konie
i dopiero przy ich pomocy zdołaliśmy przeciągnąć samochód przez zaspy.
Pewnego razu do mojego oddziału zgłosiło się pięciu uzbrojonych
żołnierzy, podając, że są dezerterami z wojska i chcą wstąpić do partyzantki. Przed
podjęciem decyzji postanowiłem ich sprawdzić. Ugościłem, wskazałem nocleg i oznajmiłem, że decyzję o
przyjęciu do oddziału po sprawdzeniu
podanych przez nich informacji w jednostce wojskowej w Krakowie, skąd rzekomo
zdezerterowali. Nazajutrz rano nie
pozostało po nich śladu - ulotnili się nocą.
Aby zabezpieczyć się przed prowokatorami, nie zweryfikowanych ochotników do
leśnego wojska pochodzących z terenu powiatu mieleckiego kierowałem do oddziału majora
„Zapory" - Hieronima Dekutowskiego, operującego w lasach lubelskich.
Łączność z nim utrzymywałem przez specjalną kurierkę, moją bratową, żonę
Michała Rusina.
Wśród
konfidentów mieleckiego UB znajdował się niejaki S., leśniczy w Sokolu.
Znałem go osobiście i początkowo nasze stosunki układały się dobrze. Na ślad
jego współpracy z UB naprowadziły mnie tropy na śniegu. Mianowicie, idąc przez las
pomiędzy Rudą a Sokołem, zauważyłem na świeżym śniegu ślady butów, prowadzące do leśniczówki w stronę Rudy. Postanowiłem
wyjaśnić ich pochodzenie. Podchodziłem
wieczorem w stronę leśniczówki i obserwowałem, kto do niej przychodzi. Rozmówców S. udało mi się ustalić
już za trzecim razem. Znajdowałem się akurat w zasadzce, kiedy wyszedł leśniczy
S. i oddaliwszy się o kilkadziesiąt
metrów od leśniczówki, zatrzymał się bez widocznego powodu, jakby oczekując na
kogoś. Po upływie około 15 minut od
strony Białego Boru nadeszło dwóch ubowców, Bajda i Warzecha, a ponieważ
odległość dzieląca mnie od nich była niewielka,
słyszałem całą rozmowę. Oczywiście jej tematem byłem ja i ukrywający się w przyległych lasach partyzanci.
Od jak dawna S. pozostawał na
usługach UB, nie udało mi się ustalić.
Wojna się skończyła i
chcieliśmy powrócić do normalnego życia. Mieliśmy
jednak zbyt dużo smutnych doświadczeń i nie ufaliśmy władzy ludowej
nawet wtedy, kiedy ogłoszono drugą amnestię. Zorganizowałem
wówczas naradę z partyzantami i zaczęliśmy się zastanawiać, jak się zachować w tej sytuacji. Powstał zasadniczy problem - ujawnić się i oddać broń czy pozostać nadal
w konspiracji. Nie chciałem narzucać
żołnierzom swojego zdania i postanowiłem dostosować się do większości. Ostatecznie przeważyły głosy, aby się ujawnić, co też uczyniliśmy 12 marca 1947 roku.
Na
wszelki wypadek oddział podzieliłem na dwie grupy. Posiadaną broń załadowaliśmy
na furmankę i przyjechaliśmy do Mielca, gdzie zgłosiłem się na Komendę Powiatową MO. Tam
jednak nie chciano broni przyjąć i poinformowano, że w tych sprawach
kompetentny jest Urząd Bezpieczeństwa, który mieścił się w rynku. Udaliśmy się
tam w niepewności, czy przy okazji nie zostaniemy aresztowani. Oddanie broni
przebiegało sprawnie i od komisji likwidacyjnej otrzymaliśmy odpowiednie
zaświadczenie. Wraz z moim zastępcą, Karolem Białkiem ps. „Kruk",
zastrzegliśmy sobie zatrzymanie po jednym pistolecie, jako broni osobistej,
na co komisja wyraziła zgodę. Wkrótce jednak zrozumieliśmy, że jest to nasz
błąd, ponieważ w każdej chwili mogliśmy zostać aresztowani pod zarzutem nielegalnego
posiadania broni. Postanowiliśmy zatem i te pistolety oddać, co uczyniłem
przez sołtysa.
Szef UB
zapewne miał świadomość, że w przypadku zatrzymania nas wieść p tym rozniesie
się i nikt więcej nie zgłosi się przed komisję likwidacyjną, toteż nikogo nie
zatrzymano. Nazajutrz ujawniła się reszta naszego oddziału.
Wkrótce
po ujawnieniu stwierdziłem, że jestem śledzony przez agentów bezpieki.
Toteż, podobnie jak wielu akowców, wyjechałem na Ziemie Zachodnie, do wsi Gawrony Duże
w powiecie Lubin, gdzie objął gospodarstwo poniemieckie mój teść. Tam znajdowała
się kuźnia. Uruchomiłem ją i zacząłem zajmować się kowalstwem, zwłaszcza że na tego rodzaju usługi
było duże zapotrzebowanie.
Ale i tam UB nie dało mi spokoju. Przychodzili
różni podejrzani ludzie, w których dopatrywałem się agentów; wkrótce i oni
sami przyznali się, że są konfidentami UB. Przynieśli nawet do domu wódkę, za
pieniądze otrzymane z UB, i wspólnie ustaliliśmy, jakie informacje mają o mnie
przekazać. Przez nich postanowiłem rozeznać zamiary władz bezpieczeństwa odnośnie do mojej osoby.
Równocześnie podjąłem środki ostrożności - pod podłogą domu wybudowałem melinę,
z której prowadziło wejście do piwnicy sąsiedniego domu, a stamtąd na zewnątrz.
Kiedy była już gotowa, rozgłosiłem, że wyjeżdżam w okolice Szczecina, podając nawet datę wyjazdu.
Efekt
był natychmiastowy. Przyszedł po mnie milicjant w asyście czterech ubowców,
chcąc mnie aresztować. Spodziewałem się wprawdzie ich wizyty, ale w nocy,
tymczasem przyszli w dzień. Ale i tak miałem szczęście, gdyż mnie nie
zastali w domu. Kiedy się o tym dowiedziałem, wziąłem rower i udałem się w
przeciwnym kierunku, aniżeli się spodziewali, i wsiadłem do pociągu na
oddalonym o 17 kilometrów przystanku kolejowym Ścinawa. Dojechałem do
Ropczyc, skąd udałem się do brata w Woli Ocieckiej. Była to zima 1948 roku. Od
tego czasu
zaczęła się moja trzecia konspiracja.
W kilka miesięcy później, latem 1948 roku, dano mi znać, że do leśniczówki
przyjechał szef UB z Mielca, Aleksander Bartuzi, i chce się ze mną spotkać.
Przystałem na tę propozycję, ale postawiłem warunek: ma przyjść bez
obstawy i bez broni. Odpowiedź tę przekazałem mu przez moją żonę. Za kilka dni istotnie
doszło do spotkania, na które Bartuzi przyszedł ubrany w samą koszulkę i
krótkie spodnie. Ja, na wszelki wypadek, przygotowałem ubezpieczenie. Rozmowa
toczyła się na różne tematy, w końcu zaproponował mi, abym przyjechał do niego do domu w Rzeszowie,
to załatwi, że nie będę musiał się ukrywać. Odpowiedziałem Bartuziemu, iż nie wierzę w
szczerość intencji, gdyż w komunistycznym ustroju to tak jest, że jeden
drugiego zamyka do więzienia, aby tylko otrzymać awans od przełożonych. Widząc,
że nie skorzystam
z jego oferty odnośnie ujawnienia, odrzekł na to:
- Skoro się kierowałeś do tej
pory swoim rozumem, to kieruj się dalej. Nie chcę cię mieć na sumieniu.
W jakiś czas później UB dowiedziało się, że Bartuzi miał ze mną rozmowę.
Przyjechali więc do żony, chcąc dowiedzieć się więcej szczegółów o jej przebiegu.
Powiedziała im wówczas, że miałem się ujawnić, ale się rozmyśliłem, ponieważ
nie ufam ubowcom, gdyż aresztują niewinnych ludzi.
Po pewnym czasie znów pojawiło się w Dobryninie trzech funkcjonariuszy z
Ministerstwa Bezpieczeństwa w Warszawie wraz z Bartuzim i dwoma funkcjonariuszami
UB z Mielca, Bajdą i Warzechą, przedstawiając jakieś legitymacje. Kiedy znaleźli się na
podwórzu, Bartuzi
zwrócił się do żony:
- Pani słyszała, jak mi mąż przyrzekł, że przyjedzie do Rzeszowa?
Żona potwierdziła, nie chcąc mu
szkodzić. Wówczas Bartuzi
zwrócił się do tych z Warszawy słowami:
- Proszę bardzo, słyszycie towarzysze, miał przyjechać,
ale zrezygnował.
Widocznie już wówczas szef mieleckiego UB tracił zaufanie swych przełożonych, którzy
w związku z tym zbierali o nim informacje.
W
oddziale moim przebywało wielu wspaniałych i odważnych partyzantów;
wszystkich nazwisk już dziś nie pomnę, choć niektóre utkwiły mi w
pamięci. Jednym z nich był Marcin Jeleń (ur. w 1912 roku), zaprzysiężony
równocześnie ze mną do konspiracji w 1940 roku przez kapitana Józefa Rządzkiego ps.
„Boryna". Jeleń, wysiedlony z Blizny, zamieszkał w karczmie w Tuszynie. W
1943 roku popadł w jakiś konflikt z baorem niemieckim, został aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, gdzie
wkrótce zginął.
Dość wcześnie związał się z konspiracją Józef Bogdan ps. „Świerk" z
Dobrynina. Od 1940 roku jako członek ZWZ był kolporterem „Odwetu", a
następnie działał w grupie sabotażowej podległej Dolinie. Kiedy Niemcy wpadli
na trop jego konspiracyjnej działalności, wstąpił do mojego oddziału.
Od funkcji kolportera rozpoczął działalność w ZWZ także Michał Błachowicz ps.
„Jaskółka". Powielany w moim mieszkaniu „Odwet" dostarczał do punktu
rozdzielczego u Józefa Ziomka w Niwiskach. Następnie, jako wywiadowca, brał udział w
rozpoznawaniu terenu i dostarczał informacji o ruchach wojsk niemieckich w
rejonie Dobrynina,
Rudy i Niwisk.
Jednym z wywiadowców, z którego informacji często korzystaliśmy, był Piotr
Babik ps. „Cygan" z Dobrynina. Z moim oddziałem współpracował od roku 1943,
dostarczając głównie informacji o skutkach potyczek z Niemcami. Ponadto
zajmował się kolportażem prasy konspiracyjnej.
W roku 1939 podjął walkę z Niemcami Piotr Duszkiewicz, który jako żołnierz WP
walczył w kampanii wrześniowej pod Włocławkiem, Kutnem i Płockiem. Po powrocie w
rodzinne strony rozpoczął pracę na kolei. W styczniu 1940 roku wstąpił w szeregi ZWZ i przystąpił do
działalności sabotażowej. Należąc do grupy kolejowej w Rzochowie, podległej
rozkazom J. Bułasia ps. „Tangret", brał udział w przerywaniu połączeń
telefonicznych, zakładał do wagonów ładunki zapalające, rozrzucał na drogach Jeżówce". W roku
1943 wstąpił do oddziału partyzanckiego i
brał udział we wszystkich akcjach w
rejonie Przecławia i Dobrynina, wykazując dużą odwagę. W roku 1946 został aresztowany w Przecławiu, ale
udało mu się wydostać z aresztu. Później osiedlił się w Zatoniu pow. Zgorzelec, gdzie zmarł przed kilku laty.
Niedługo przebywał w oddziale Józef Świder ze wsi Leszcze, urodzony w roku 1899.
Ujęty przez Niemców w czasie zbierania części rakiety V2, która spadła niedaleko Blizny, został
powieszony w obozie w Pustkowie dnia 3 maja 1944.
Z
Białego koło Rzemienia pochodził Ludwik Wałek ps. „Szyna", członek ZWZ od roku
1939. Należał do grupy Związku Odwetu. Zagrożony aresztowaniem po jednej z wsyp,
poszedł do lasu, zresztą niedaleko. Powierzono mu dowództwo jednego z plutonów.
Brał udział we wszystkich akcjach bojowych oddziału, jak rozbrojenie Niemców na
szosie
Dobrynin-Niwiska, rozbicie radiostacji wojskowej w Tuszynie, potyczce z
żołnierzami Wehrmachtu na drodze Rzochów-Niwiska, wyparcie Niemców z
Blizny oraz budowa okopów w Wólce Błońskiej. W okresie „Burzy"
uczestniczył w akcji wypadowej w Pikułówce, gdzie zdobyto 12 dział wraz
z ich obsługą. Jego brat, Józef Wałek ps. „Żbik", także był w moim
oddziale. Zginął już po wyzwoleniu, zamordowany przez funkcjonariuszy UB.
|
Olek Rusin w miejscu gdzie UB-cy zamordowali i zakopali Józefa Wałka. Olek wykonał z łusek artyleryjskich krzyż z tabliczką informacyjną i umieścił w miejscu dokonanego mordu
|
|
Tabliczka informacyjna na krzyżu.
|
Podobnym
życiorysem bojowym jak „Szyna", mógł się wykazać Piotr Jeleń ps.
„Brzoza", żołnierz ZWZ-AK z Przecławia. W oddziale „Pobudka" był
zdyscyplinowanym i dzielnym partyzantem. Wcześniej uczestniczył w
akcjach sabotażowo-dywersyjnych Związku Odwetu.
Dość wcześnie rozpoczął działalność konspiracyjną w ZWZ Wojciech Sobuś,
urodzony 20 kwietnia 1915 roku w Rzemieniu. Przed wojną pracował przy
wydobywaniu torfu w majątku Szaszkiewicza. Jako żołnierz WP uczestniczył w kampanii
wrześniowej na szlaku Jasło-Krosno-Gródek Jagielloński, gdzie dostał się do
niewoli niemieckiej.
Po ucieczce z transportu jenieckiego w Krakowie powrócił w rodzinne strony i
wstąpił w szeregi ZWZ. Dnia 21 grudnia 1941 roku został aresztowany i osadzony
na zamku w Rzeszowie, jako podejrzany o posiadanie broni. Nie udowodniono mu jednak jej
posiadania i został zwolniony w początku marca 1943 roku. Niebawem wstąpił do
oddziału i przyjął pseudonim „Gan” Później pracował jako drwal w lasach państwowych.
Trudy partyzanckiego życia dzielił także Michał Rusin ps. „Wyrwa",
pochodzący z Dąbrowy Górniczej. Staż
partyzancki rozpoczął w grupie wartowniczej ochraniającej lokal redakcyjny pisma „Odwet" w
Dobryninie-Rudzie. Nie pominął żadnej okazji do walki przez cały czas
pobytu w moim oddziale. Podczas potyczki z minerami niemieckimi w
Bliźnie w lipcu 1944 roku został ranny w rękę.
Do oddziału dołączył także Ignacy Pleban ps. „Górka" z Wólki Błońskiej, gdzie
dostarczał gazetką „Odwet". Do mojego oddziału doprowadził
dwukrotnie po dwóch żołnierzy radzieckich, uciekinierów z obozów, którzy jednak na propozycję
pozostania wśród nas nie wyrazili zgody,
oświadczając, że muszą wracać do swojej ojczyzny. „Górka" dokonał rozpoznania terenu budowy
umocnień niemieckich w Wólce
Błońskiej.
Wśród
partyzantów znaleźli się ponadto: Marcin Cynkier ps. „Sowa" z Białego Boru,
Antoni Rusin ps. „Himler" z Tuszymy, Leon Sokołowski ps. „Rybak" z Białego
Boru, któremu przypadło dokonanie rozpoznania stanowisk artylerii niemieckiej w
Tuszymie i
Pikułówce.
Pisząc
te notatki, nie mogę pominąć także innych oddanych sprawie Polski żołnierzy,
jak Władysława Szebli ps. „Sosna" z Dobrynina, członka plutonu dywersyjnego, który w roku 1941 nawiązał kontakt z żołnierzami Wehrmachtu
pełniącymi służbę w Bliźnie, m.in.
Janem Burzykiem ze Śląska, od którego otrzymywał informacje dotyczące broni rakietowej; pozostawał w kontakcie ze Sławomirem Góreckim. Zebrane części rakiet wysyłał
w paczkach z poczty w Dąbiu.
Oficjalnie był gajowym w lasach blizny.
Do konspiracji była
także zaprzysiężona jego żona Julią ps. „Krysia" z Dobrynina. Ze
wspomnianym Burzykiem zawarła znajomość Czesława Kopacz ps. „Jasia". Na
polecenie Góreckiego uzyskiwała od niego informacje o działaniu i konstrukcji
pocisków rakietowych. Za jej namową Burzyk wykradł materiał pędny do rakiet, który
przez Sławka Góreckiego został wysłany do badań w konspiracyjnym laboratorium w Warszawie.
Wiosną 1944 roku zgłosił się do oddziału Leon Misztal z Przemyśla, który
został przydzielony do służby pomocniczej żandarmerii niemieckiej i granatowej policji,
mających posterunek w Rzemieniu. Od początku nienawidził tej służby i
planował ucieczkę. Przez Stanisława Niedzielskiego nawiązał kontakt z moim oddziałem. Kiedy nadeszła
stosowna chwila, zabrał z posterunku karabin, dwie skrzynki amunicji,
zastrzelił oficera niemieckiego i przyszedł do lasu. W czasie akcji
„Burza" brał udział we wszystkich potyczkach z Niemcami.
Po 1945
roku zaczęli się zgłaszać do oddziału dezerterzy z armii Żymierskiego. Jednym z
nich był Jerzy P. pochodzący z Dąbrowy Górniczej. Przebywał w jednostce wojskowej
na Śląsku, skąd udało mu się zbiec, zabrawszy ze sobą pistolet TT. Ale tylko
przez miesiąc dzielił trudy partyzanckiego życia. Przy czyszczeniu broni
postrzelił sobie nogę. Wskutek przemywania rany w strumieniu wywiązał się tężec. Sprowadzony lekarz
wydał skierowanie do szpitala w Mielcu. Wyruszyliśmy niezwłocznie furmanką, ale nie
zdążyliśmy dojechać. Zmarł w drodze w Wojsławiu. Pochowaliśmy go na cmentarzu w Ociece, a jego
dokumenty oddałem tamtejszemu księdzu. Jednak wiadomość o jego śmierci dotarła do
Pacanowskiego, który niebawem przysłał ubowców w celu sprawdzenia informacji. Odkopano
jego grób, otwarto trumnę i fotografowano trupa. Podejrzewano, iż za partyzanta podstawiono innego
nieboszczyka.
W roku 1946 zgłosiło się do mojego oddziału trzech żołnierzy, Polaków pochodzących
z Wileńszczyzny. Służyli oni w jednostce saperskiej zajmującej się rozminowywaniem
terenów w rejonie Radomyśla Wielkiego, gdzie pozostało wiele min i niewypałów. Z
oddziału tego podczas rozminowywania zginęło kilku żołnierzy. Nie chcąc
dzielić ich losu, zdecydowali się na dezercję, zwłaszcza że dowódcą był oficer
sowiecki. W
ten sposób tłumaczyli decyzję przyłączenia się do oddziału. Początkowo nie
dowierzałem im, ponieważ zdarzały się przypadki, że Urząd Bezpieczeństwa
w ten sposób kierował do lasu swoich konfidentów. Przez krewnych mieszkających
koło Zasowa przeprowadziłem więc wywiad, aby sprawdzić czy sytuacja
rzeczywiście tak wygląda, jak oni ją przedstawili. Kiedy to się potwierdziło,
nabrałem do nich większego zaufania. Jednak aby pozostać w leśnym oddziale, musieli
wykonać jakąś konkretną robotę i „spalić mosty za sobą". Okazja ku temu nadarzyła
się wkrótce.
Późnym latem 1946 roku, kiedy przebywałem z oddziałem w Toporowie, Wojtek
Lis uskarżał się, że ma sąsiada, niejakiego Babulę, którego podejrzewa o
kontakty z UB. Zdecydowaliśmy, iż należy go sprawdzić, a w przypadku gdy podejrzenia się
potwierdzą - wymierzyć karę, bowiem człowiek, który działa w miejscu, gdzie często
przebywają partyzanci, może spowodować duże szkody. Podejrzenia o prowadzenie konfidenckiej roboty były dość konkretne -
Wojtek miał poszlaki, że Babula prowadzi
obserwację domu Lisów oraz pobliskiego terenu, gdzie często przebywali ludzie z jego oddziału.
Podsunąłem mu więc myśl, aby w celu
sprawdzenia konfidenta wykorzystać przebywających w moim oddziale trzech
dezerterów, zwłaszcza że jako pochodzący z terenów wschodnich znali język
rosyjski. Zostali oni zaopatrzeni w oryginalne dokumenty funkcjonariuszy NKWD
zdobyte podczas jednej z akcji, i otrzymali
mundury radzieckie z dystynkcjami NKWD. Prezentowali się bardzo przekonywająco, tak że od prawdziwych nie
odróżniłby ich nawet enkawudzista. Do
nich dołączyłem dwóch „funkcjonariuszy UB", którzy również otrzymali oryginalne, lecz trochę
sfałszowane legitymacje oficerów
bezpieki. Do zdobytych legitymacji przykleiliśmy zdjęcia nowych właścicieli, a
pieczątka została uzupełniona tuszem. Po skompletowaniu akcesoriów cała „ekipa dochodzeniowa" wraz ze
mną udała się do Toporowa.
Po
wejściu do mieszkania Babuli wylegitymowali się posiadanymi dokumentami, które
nie wzbudziły żadnych podejrzeń, podobnie jak mieszane „ubowsko-enkawudowskie"
towarzystwo. Ja z Wojtkiem Lisem nie wchodziliśmy do mieszkania - cały przebieg
rozmowy słyszeliśmy
jednak przez otwarte okno. Babula widząc „swoich" ludzi, okazał się dość
rozmowny. Jego żona przejawiła natomiast większą rezerwę w stosunku do
przybyszów, a nawet wtrąciła się do rozmowy mówiąc:
- Tak
się rozgadałeś, a nawet nie wiesz, z kim masz do czynienia.
- Co ty
tam babo wiesz, to są oficerowie UB z Rzeszowa oraz Rosjanie - odparł Babula i
zaczął wszystko opowiadać, jak do prawdziwych przyjaciół.
Kiedy
„ubowcy" pozyskali jego zaufanie, zaproponowali mu, że jeśli będzie gdzieś
widział bandę Lisa, aby dał znać do UB w Mielcu.
- Co tu dużo mówić o
mieleckim UB. Oni i Lis to jedno i to samo. Pewnego razu cała banda Lisa leżała
na pobliskich łąkach, ja wsiadłem na konia
i dałem znać do Mielca, a kiedy powróciłem, to już ich nie było, bo dali mu znać, aby się usunął, bo
jadą funkcjonariusze UB -odpowiedział
na to Babula.
Wobec
tego moi przebierańcy zaproponowali Babuli, aby następnym razem, gdy zobaczy
oddział Lisa, nie dawał znać do Mielca, lecz aby zatelefonował do Kolbuszowej
lub do Rzeszowa. On wyraził na to zgodę.
Stojąc za oknem, zapytałem Wojtka, czy istotnie w określonym dniu kwaterował w Toporowie, jak mówił Babula.
On potwierdził. Wówczas powiedziałem
Wojtkowi:
- Wszystko już wiesz. Teraz zrób z nim to, co uważasz.
Po chwili namysłu Wojtek zdecydował, że Babula ma dostać dwadzieścia
pięć kijów na obnażoną część ciała, co „enkawudziści" niezwłocznie
wykonali. Zdezorientowany i nie przewidujący takiego epilogu Babula nie mógł
zrozumieć ich postępowania, skoro wobec nich przejawił tyle szczerości i zadeklarował
swoją współpracę. Chociaż zasłużył na kulę, Wojtek oszczędził mu życie. Po tym
incydencie Babula stał się jeszcze bardziej zawzięty na Wojtka i jego żołnierzy. Pomagał ubowcom w
organizowaniu zasadzek nawet w stajni we własnym gospodarstwie.
Naszą działalność konspiracyjną można podzielić na cztery okresy.
Pierwszy to lata 1940-1942, kiedy to przebywając w zasadzie w domach, zbieraliśmy się
tylko w celu przeprowadzenia jakiejś akcji dywersyjnej.
Okres drugi to lata 1943-1944 czyli działalność oddziału partyzanckiego
AK.
Okres kolejny obejmuje lata 1944-1947, czyli do chwili ujawnienia się i złożenia broni.
Okres ostatni, czyli lata 1948-1956, to okres gdy zagrożeni
aresztowaniem, musieliśmy się ukrywać, nie przeprowadzając żadnych akcji
zaczepnych.
Za
Niemców to każdy chłopak chciał do konspiracji, a potem do oddziału. Brałem tylko
takich, co byli spaleni. Prawie wszyscy byli z okolicznych wsi. Nie miałem z nimi
kłopotu. Kłopoty z utrzymaniem dyscypliny zaczęły się dopiero za Sowietów.
Żołnierze byli młodzi, prawie żaden z nich nie służył przed wojną w wojsku. A za
Sowietów ciężko było. Tyle już lat byliśmy w lesie, to już im trudno było
wytrzymać w tym ciężkim życiu. Nie raz, żeby utrzymać ich w porządku, musiałem najzwyczajniej w
świecie wziąć pałę i im przylać. Pucowałem jak choroba. Bo jak grandę
robili, to trzeba było. Pamiętam, kiedyś kwaterowaliśmy w jednym
miejscu. To chyba już był 1946 rok. Mieliśmy już stamtąd odmaszerować.
Posłałem więc do sklepu chyba trzech żołnierzy, żeby kupili na drogę
kiełbasy, słoniny czy co tam trzeba było. W sklepie byli miejscowi chłopi.
Rozgadali się o partyzantce i dawaj moim chłopakom wódę stawiać. Ci się
opili. Tymczasem wieczór się robi, musimy odmaszerować, bo dwa dni w jednym
miejscu kwaterować to było podejrzane, a ich nie widać. Nagle od strony sklepu
słyszymy strzały. Lecimy tam. Jak zalecieliśmy na miejsce i zobaczyłem to
wszystko, złapałem
jakieś łupki i dawaj ich okładać, to tylko furgony z nich leciały. Miałem z
nimi kłopotu co niemiara. Ale jakoś - poza Józkiem Wałkiem -nikt z moich
chłopaków nie zginął.
Po roku 1948, nie mogąc mnie dostać w swoje ręce, Urząd Bezpieczeństwa
fabrykował przeciwko mnie zarzuty przy pomocy podstawionych ludzi. Jak się
później dowiedziałem, chciano mnie oskarżyć o przyjmowanie zrzutów lotniczych z Anglii w
1949 roku i dezercję z milicji. W tej sprawie byłem w roku 1956 wzywany do
prokuratury w Rzeszowie. Tam okazało się, że doniesienie - z inspiracji UB - złożyli
na mnie dwaj agenci bezpieki z Mielca, którzy przyznali się do oszczerstwa.
Ujawniłem się w 1956 roku. Ostatnie osiem lat mojego ukrycia było bardzo ciężko przetrwać. Już miałem
wszystkiego dosyć. Gdyby Gomółka nie
rozwiązał całej tej sprawy, gdyby nie amnestia, to bym się bronił do ostatka.
Miałem już komunistów minami wysadzać. Miałem przygotowany cały samochód min przeciwpancernych, bomb - broniłbym się, dopóki by mnie nie zabili.
To, że żyję, zawdzięczam tylko ludności powiatu dębickiego, mieleckiego i kolbuszowskiego.
Na pograniczu tych powiatów ukrywałem się i ludzie przez tyle lat dawali mi
schronienie, ludność szła mi na rękę. Mogę im tylko za to podziękować. A przede
wszystkim mogę podziękować mojej żonie, że odzyskałem wolność...
Wykaz gorliwych konfidentów UB z naszego terenu:
ł) Alojzy Popiel z
Przecławia, wysoko partyjny konfident UB, administrator majątku zabranego hrabiemu
Rejowi w Przecławiu. Jego zarządzanie majątkiem polegało na tym, że wywoził cenne
meble i
przedmioty z zaniku, a srebra przetapiał na sztabki i zabierał dla siebie. W listopadzie 1946
roku oddział partyzancki Stefka ps. „Mściciel" okrążył dom Popiela,
w którym znalazł sztaby srebra i wyprawione skóry zwierzęce pochodzące z zamku.
Popielą w domu nie zastali. Popiel
w tamtych czasach kilkakrotnie przychodził do mojego domu i podczas rozmowy z żoną mówił, że nie chce mnie
wydać, a tylko ze mną porozmawiać. W
roku 1955 zgodziłem się na rozmowę z nim. Popiel usilnie nalegał, abym odprowadził go przez las do drogi, którą pójdzie
do domu. Nie dałem się namówić. Za Popielem wysłałem kolegę. Jak się okazało, w lesie ukryci byli funkcjonariusze UB. Popiel chciał mnie wciągnąć w pułapkę.
2) Roman Sójka, były
leśniczy w Sokolu; pochodził z Warszawy.
3)
Jan Kobos, ówczesny sołtys wsi Dobrynin.
4)
Tadeusz Bajda.
5)
Warzocha; imienia nie pamiętam.
6) Aleksander Kisiel z Dobrynina, syn Tomasza i Marii,
który nachodził moją żonę, wypytywał
o mnie, śledził mnie, a potem donosił na
UB. Ponieważ pochodził z tej samej wsi, mieszkał niedaleko mnie i znał moje stosunki z pozostałymi
sąsiadami, był dla mnie najbardziej niebezpieczny. Doprowadził nawet do takiej sytuacji, że ledwo uszedłem z życiem. Kisiel wyśledził
mnie w lesie i doniósł ubowcom, którzy też tam byli. Ubowcy zaczęli do
mnie strzelać. Ponieważ znakomicie znałem las, zdołałem
uciec. Miałem też przy sobie angielski środek, którym skropiłem za sobą
drogę. Dzięki temu użyty do pościgu pies zgubił mój trop. Zbieg
okoliczności sprawił, że w tym samym czasie moja żona szła na łąkę
po krowy. - Co się dzieje? - zapytała napotkanego Kisiela.
Odpowiedział jej, że to strzela gajowy i żeby szybko wracała do domu. Intuicja
podpowiedziała mojej żonie, że strzelają za mną. Nie myliła się.
Aleksander Kisiel,
podpisując stosowne oświadczenie, oskarżył mnie również przed UB o to, że w roku 1949 w
lasach koło Blizny był ze mną na zrzucie broni z Anglii, którą to broń ja
zabrałem... Gdy w roku 1956
ujawniłem się w Prokuraturze w Rzeszowie, prokurator zażądał konfrontacji. Aleksander Kisiel przyznał się wówczas, że był konfidentem UB i pobierał za to 700 złotych
miesięcznie. Przyznał się także, że
donosił na mnie do UB i że jego donosy były nieprawdziwe. W stanie wojennym Kisiel przypomniał sobie czasy
współpracy z UB i znowu zaczął mnie
nachodzić, ponieważ działałem w „Solidarności". Przychodził do mojego domu i wypytywał o mnie. Leżałem
wtedy w szpitalu. Tam też zostałem
ostrzeżony i z powodu Popiela musiałem się
jakiś czas ukrywać. Aleksander Kisiel do dziś utrzymuje kontakty z byłymi funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa.
Komuniści wystawili mu zaświadczenie,
że za okupacji niemieckiej należał do Gwardii
Ludowej w Lublinie i działał używając pseudonimu „Kuna". Na tej podstawie chyba już od lat sześćdziesiątych
lub siedemdziesiątych należał do
ZBOWiD, w którym - mimo zmiany nazwy
- działa nadal.
Wykaz żołnierzy mojego oddziału:
Lp.
|
Nazwisko, imię, pseudonim
|
Miejsce zamieszkania
|
Uwagi
|
|
1.
|
Rusin Aleksander „Olek",
„Rusal"
|
Dobrynin
|
AK,
WiN
|
|
2.
|
Blicharz Jan
|
Blizna
|
WiN
|
|
3.
|
Błachowicz Michał
|
Dobrynin
|
AK
|
|
4.
|
Bogdan Józef s. Andrzeja
|
Dobrynin
|
AK
|
|
5.
|
Kopacz Kazimierz s. Franciszka
|
Dobrynin-Ruda
|
AK
|
|
6.
|
Kozioł Józef s. Sylwestra
|
Dobrynin-Ruda
|
AK
|
|
7.
|
Kozioł Stanisława
|
Dobrynin-Ruda
|
AK
|
|
8.
|
Rusin Michał
|
Biały Bór
|
AK
|
9.
|
Rusin Stanisław
|
Biały Bór
|
AK
|
10.
|
Augustyn Józef
|
Dobrynin-Dębrzyna
|
AK
|
11.
|
Białek Karol
|
Tuszyma
|
AK,WiN
|
12.
|
Kuczkowski Jan
|
Tuszyma
|
AK
|
13.
|
Perłowski Bronisław
|
Tuszyma
|
AK
|
14.
|
Rusin Jan
|
Dobrynin
|
WiN
|
15.
|
Rusin Antoni
|
Tuszyma
|
AK
|
16.
|
Duszkiewicz Piotr
|
Wólka Błońska
|
AK
|
17.
|
Grądziel Mieczysław
|
Przecław
|
AK
|
18.
|
Kordziński Kazimierz
|
Przecław
|
AK
|
19.
|
Kordziński Ludwik
|
Przecław
|
AK
|
20.
|
Niedzielski Stanisław
|
Przecław
|
AK
|
21.
|
Popiołek Józef
|
Przecław
|
AK
|
22.
|
Paciorkowski
Kazimierz
|
Przecław
|
AK
|
23.
|
Sobczyk Tadeusz
|
Przecław
|
AK
|
24.
|
Sobczyk Edward
|
Przecław
|
AK
|
25.
|
Moskal Jan
|
Przecław
|
AK,
WiN
|
26.
|
Wałek Józef
|
Rzemień-Białe
|
AK,
WiN
|
27.
|
Wałek Jan
|
Rzemień-Białe
|
AK
|
28.
|
Wałek Ludwik
|
Rzemień-Białe
|
AK
|
|
29.
|
Zasowski Michał
|
Rzemień-Białe
|
AK
|
|
30.
|
Zasowski Tomasz
|
Rzemień-Białe
|
AK
|
|
31.
|
Zasowski Władysław
|
Rzemień-Białe
|
AK
|
|
32.
|
Kluk Józef
|
Blizna
|
AK
|
|
33.
|
Magda Michał
|
Blizna
|
AK
|
|
34.
|
Kopacz Władysław
|
Zabrocze
|
AK,WiN
|
|
35.
|
Kuśnierz-Rusin
Maria
|
Łuże
|
AK,WiN
|
|
36.
|
Brzyszcz Weronika
|
Leszcze
|
AK
|
|
37.
|
Świder Józef
|
Leszcze
|
AK
|
|
38.
|
Misztal Leon
|
Przemyśl
|
AK
|
|
39.
|
Węgrocki Józef
|
Kiełków
|
AK
|
|
40.
|
Rusin Jan
|
Dobrynin
|
WiN
|
|
41.
|
Moskal Maria
|
Rzemień
|
AK,WiN
|
|
42.
|
Sobuś Jan
|
Łuże k/Rzemienia
|
AK
|
|
43.
|
Bogdan Władysław
|
Rzemień
|
AK
|
|
44.
|
Winiarz Jan
|
Tuszyma
|
WiN
|
|
45.
|
Hodur Józef ps.
„Stołek"
|
Tuszyma
|
AK,
WiN
|
|
46.
|
Cynkier Marcin
|
Biały Bór
|
WiN
|
|
47.
|
Dobos Piotr
|
Biały Bór
|
WiN
|
|
48.
|
Gawryś Jan
|
Biały Bór
|
WiN
|
|
49.
|
Golonka Józef
|
Ropczyce
|
WiN
|
|
50.
|
Jezioro Władysław
|
Ocieka
|
WiN
|
|
51.
|
Jeleń Marcin
|
Blizna
|
AK
|
|
52.
|
Kopera NN
|
Przecław
|
AK
|
|
53.
|
Bułaś Józef
|
Kutno
|
AK
|
|
53.
|
Morko Józef
|
Grodno
|
WiN
|
|
54.
|
Sławiński
Stanisław
|
Wilno
|
WiN
|
|
55.
|
Kuczyński Jan
|
Wilno
|
WiN
|
|
56.
|
Żątowski Stanisław
|
Sokole-Biały Bór
|
AK
|
|
57.
|
Górecki Sławomir
|
Warszawa
|
AK
|
|
58.
|
Szebla Władysław
|
Dobrynin
|
AK
|
|
59.
|
Szebla Czesława
|
Dobrynin
|
AK
|
|
60.
|
Pacanowski Jerzy
|
Katowice
|
WiN
|
|
61.
|
Garstka Konstanty ps. „Jasiek"
|
Dębica
|
WiN
|
|
62.
|
Krupa Jerzy ps.
„Burza"
|
Dębica
|
WiN
|
|
63.
|
Garstka Tadeusz ps.
„Siekiera", „Sum", „Gawron"
|
Dębica
|
WiN
|
|
64.
|
Wróbel Jan
|
Niwiska
|
AK
|
|