środa, 31 grudnia 2014

Tajemnica pewnego notesu



Tajemnica pewnego notesu

            Tytułowa tajemnica notesu będzie opowieścią zesłańca pojmanego przez Sowietów po wybuchu II Wojny Światowej w 1939 roku po napaści Związku Radzieckiego na Polskę. Został on skazany na 8 lat zesłania i wysłany do lagru, skąd dostał się do Armii Andersa i tam zginął. W tytułowym notesie na kilkunastu stronach zapisał skrótowo swoje przeżycia. Poniżej postaram się opowiedzieć kim był autor zapisków w notesie, historię owego notesu oraz zawarte w nim informacje.
Zesłańcem był młodszy brat mojego Ojca Henryk Lenartowicz, którego pamiętam jeszcze z dziecięcych lat przed wojną.
W pamięci o nim zachowały mi się jedynie dziecięce zabawy w latach trzydziestych w Katowicach, kiedy nie chodziłem jeszcze do szkoły. Będąc dzieckiem cieszyłem się z myślą o zabawach, kiedy Rodzice oznajmiali, że wujek przyjeżdża. Fragmenty tych zabaw jak żywe pozostają w mojej pamięci. Było ich niewiele, gdyż wujek pracując w policji na Kresach Polski rzadko nas odwiedzał. Z jego życia pamiętam jedynie to, co opowiadali o nim Rodzice. Będąc dzieckiem niewiele mogłem zapamiętać.
Nie znam życia z okresu jego młodości, natomiast wiem, że był żonaty, a z żoną bardzo się kochali. Niestety jego żona wkrótce zmarła. Nie mieli dzieci. Nie wiem skąd pochodziła, jak miała na imię i gdzie została pochowana. Przypominam sobie fotografię, na której przytuleni pięknie się prezentowali. Fotografia ta nie zachowała się, a szkoda, bo stanowili na niej bardzo dobraną i kochającą się parę. Poniżej wujek Henryk na ulicy w Katowicach.

Z dokumentów odzyskanych wiele lat później dowiedziałem się, że w 1917 roku mając 18 lat został powołany do armii austriackiej, gdzie dosłużył się stopnia kaprala. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1919 roku wstąpił do formującego się Wojska Polskiego. Dosłużył się stopnia plutonowego, biorąc udział w wojnie Polsko-Bolszewickiej. W okresie II Rzeczpospolitej wujek służył w policji na Polskich Kresach Wschodnich.
W czasie, gdy mieszkaliśmy w Przecławiu koło  Mielca, a był to rok 1939 Wujek Henryk będąc na patrolu, został postrzelony przez jakiegoś bandytę. Leżał w szpitalu, a kiedy wyzdrowiał i kończył okres rekonwalescencji, miał otrzymać dłuższy urlop i przyjechać do nas do Przecławia. Pisał do mojego Ojca, że urlop wyznaczony ma od 1 września 1939 roku i że na pewno przyjedzie. Dokładnie pamiętam jak bardzo cieszyłem się na spotkanie z nim. Miałem wówczas 11 lat, ale ciągle pamiętam jazdy z nim na barana, kiedy dosiadałem go jak konia, a on do zmęczenia jeździł ze mną po podłodze. Były to piękne czasy.
Nie muszę przypominać, że 1 września 1939 wybuchła II Wojna Światowa. Wujek Henryk nie przyjechał. Pomimo, że był moim stryjem zawsze mówiło się na niego wujek, więc i teraz tak będę go nazywał i niech nikogo czytającego to nie zmyli.
Wujek w stopniu plutonowego służył w Policji w Bereźne nad Słuczem powiat Kostopol, gdzie przed wojną przy granicy ze Związkiem Radzieckim budowano duże fortyfikacje wojskowe. Miał plany matrymonialne, miał się żenić, o czym wspominał w korespondencji.


Rzut oka na mapkę uświadomi, że było to w odległości 30 kilometrów od dawnej granicy sowieckiej. Można jedynie się domyślać, że w sytuacji zagrożenia wojną jego urlop został zawieszony, a Wujek zmuszony był po rekonwalescencji podjąć pracę. Wojna zaskoczyła go i pokrzyżowała jego plany tak urlopowe, jak i matrymonialne. Z historii wiemy, że 1 września wojska hitlerowskie napadły na Polskę, a w dniu 17 września uczyniła to Armia Czerwona wbijając walczącej  Polsce nóż w plecy.
Od tej pory słuch o nim zaginął. Domyślaliśmy się, że został pojmany przez Sowietów i uwięziony, ale były to tylko domysły. Mógł także zginąć, co też było prawdopodobne. Nie było możliwości cokolwiek dowiedzieć się, gdyż oddzielała nas granica dzieląca Polskę. Zachodnią część Polski Niemcy włączyli do Rzeszy, w centralnej utworzone zostało tzw. Generalne Gubernatorstwo z siedzibą Generalnego Gubernatora Franka w Krakowie, natomiast wschodnią część zajęli Sowieci. Jakaś szansa dowiedzenia się czegokolwiek zaistniała w momencie napaści Hitlerowskich Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941, kiedy armie niemieckie poszły na wschód zajmując ziemie zagarnięte przez Sowietów. Kiedy Niemcy odkryli w Katyniu groby pomordowanych przez Sowietów oficerów polskich, zaistniało realne podejrzenie że został tam zamordowany. Pamiętam jak biegałem codziennie po gazetę Kurier Polski, gdzie przeglądaliśmy setki nazwisk ofiar ekshumowanych przez powołaną przez Niemców Międzynarodową Komisję. Niemcom ta zbrodnia była na rękę, bo pozwalała odwrócić uwagę od własnych zbrodni. Listy ofiar z pikantnymi szczegółami mordu podawał codzienny Kurier Polski, gadzinówka wychodząca w Generalnej Guberni.
Nasz niepokój o Wujka przewija się w Rozdziałach napisanych moich Wspomnień. Ponownie sprawa odżyła po wojnie, kiedy z Londynu przyszło zawiadomienie, na adres nieżyjącego mojego Ojca, o depozycie po Wujku Henryku. Było to 7 funtów angielskich, fotografia grobu, notes z zapiskami, medal z dokumentem nadania, 5 zdjęć i kilka innych zaświadczeń. 
Podjąłem korespondencję na wskazany w piśmie adres w celu odzyskania depozytu. Sprawa przeciągała się, bo musiałem udowodnić, że Wujek nie miał bliższej rodziny, lecz my nią jesteśmy. Do ciekawostek należy przyjąć, że Biuro Likwidacji dla Spraw Rodzin Wojskowych z siedzibą w Londynie, tak nie ufało ówczesnej administracji PRL-u, że żądało potwierdzenia pełnomocnictwa spadkobierców nie tylko przez władze gminne, ale także przez parafialne (ks. Proboszcza). Ostateczny finał nastąpił w 1952 roku. Ponieważ w tamtych czasach nie było możliwości wysłania gotówki w postaci dewiz z Anglii do Polski, więc na moją prośbę, za owe 7 funtów angielskich, przysłali z Londynu kupon wełny dla Mamy na płaszcz i Podręcznik Teletechnika. Podręcznik Teletechnika w języku polskim był mi przydatny do nauki i późniejszej pracy. Przesyłkę z wymienionymi przedmiotami przysłano w maju 1952.
Jak cenne relikwie były one w rodzinnym domu do momentu kiedy siostra dała je naszemu wspólnemu kuzynowi, następnie zaniedbała ich zwrot. Z czasem kontakt z nim zaginął, a później kuzyn zmarł.
Jak często bywa z różnych powodów następują zaniedbania w rodzinnych kontaktach, a efektem jest zanik nie tylko kontaktów, ale także strata pamiątek. Po prawie pół wieku, kiedy podjąłem poszukiwania, odnalazłem rodzinę kuzyna.
Jak to dobrze, że pomimo iż synowie kuzyna nie zdawali sobie w pełni sprawy kim był właściciel pamiątek, to jednak pamiątek nie zniszczyli. Najpierw przysłali mi przepisaną na maszynie kartkę z treścią notesu, z której zorientowałem się, że jest to treść z notesu napisanego przez wujka. Następnie odzyskałem wszystkie oryginalne pamiątki.
Wiele spraw się wówczas wyjaśniło, gdyż dużo cennych informacji w postaci dopisków znajdowało się na odwrotnych stronach dokumentów i zdjęć. Są to bezcenne pamiątki z informacjami. Poniżej kartka z notesu.

            Z zapisków w notesie i dokumentów stworzyłem „Pamiętnik wujka Henryka”, bo takim on jest. Rozszerzyłem go o cytaty losów świadków z książek, dotyczących wydarzeń w tych miejscach, gdzie Wujek przebywał i w tym samym czasie. Wykorzystuję do tego celu następujące publikacje:
1.      Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986. Juliana Siedleckiego. 1990 r.
2.      Na nieludzkiej ziemi. Józefa Czapskiego. 1990 r.
3.      Sikorki i jego żołnierze. Stanisław Strumph Wojtkiewicz. 1946 r.
4.      Na polskim szlaku. Klemens Rudnicki. 1990 r.
5.      Wojna ludzie i medycyna. Adam Majewski. 1972 r.
6.      My deportowani. Wybór i opracowanie Bogdan Klukowski.1989 r.
7.      Armia Polska w ZSSR, na bliskim i środkowym wschodzie. Piotr Żaroń 1981r.
8.      Wbrew rozkazowi. Stanisław Strumph Wojtkiewicz. 1972.
9.      Mapy i atlasy.
Aby lepiej uświadomić czytającemu ogrom cierpienia wykreśliłem męczeński szlak jego zesłańczej wędrówki. Aż wierzyć się nie chce ile cierpienia zostawili Polacy na tym i podobnych szlakach u naszych wschodnich sąsiadów, którzy przez wiele lat ciemiężyli nas udając przyjaciół. Dokonałem skanowania wszystkich pamiątek. Zapiski w notesie Wujka przepisałem dokonując uzupełniającej kosmetyki, w celu lepszej spójności w czytaniu. Przytaczam ów pamiętnik. Są to strzępy zdań, często niemające sensu. Szczególną uwagę zwróciłem na nazewnictwo miast, rzek, miejscowości itp. Po tylu latach nastąpiły zmiany nie tylko nazw miast, ale także państw. Zmieniły się granice państw. Na mapach poszczególne nazwy w różnych językach brzmią inaczej. Inaczej w języku rosyjskim i polskim. Inaczej się je słyszy i wypowiada. Podobnie jest z nazwami w języku arabskim. Wujek wiele nazw zapisał tak jak słyszał. Wiele nazw z identyfikowanych w oparciu o mapy i atlasy poprawiłem. Natomiast nieodnalezione pozostawiłem w niezmienionej formie. Nazwisk nie zmieniałem, gdyż nie można ich zidentyfikować. Pozostawiłem je w takim stanie jak odczytałem. Nie sądzę, aby kiedykolwiek udało się je zidentyfikować. Poniżej przedstawiam ów pamiętnik przepisany z notesu i poprawiony. W odróżnieniu zapisałem go tłustym drukiem. Oryginalny zapis po skanowaniu pozostawiam w pamiątkach. Poniżej tekst przepisany z notesu Henryka Lenartowicza. Cytuję:
      Aresztowany zostałem 25.IX.1939. Przez 3 tygodnie więziony byłem w mieście Zwiachel. Następnie więziony byłem w Równem, skąd 10 listopada 1939 na pięć dni wywieziono mnie do Olewska, a następnie z powrotem do więzienia Rówieńskiego, gdzie śledztwo zakończono w Święta Bożego N. Z końcem stycznia 1940 wywieziono mnie z Równego do więzienia w Dubnie. Z końcem m-ca marca 1940 wywieźli mnie z Dubna do więzienia w Kijowie, gdzie jako więzień specjalnego korpusu siedziałem do dnia 19 czerwca 1941. Po ogłoszenie wyroku 8 lat na tzw. OS wyjazd do Charkowa gdzie, zaskoczyła nas wojna Ros. Niemiecka. W więzieniu w Charkowie najgorsze przeżycia z powodu ciasnoty i gorąca. Z końcem lipca wyjazd więźniarkami do lagru na Daleki Wschód za Władywostok. Jechaliśmy 40 dni traktowanie złe itd., a szczególnie brak wody i złośliwe szykanowanie.
Buchta Nachodka, gdzie mieścił się lagier jest przystanią na Oceanie Spokojnym. W utworzonych tam przymusowych lagrach pracy na otwartej przestrzeni panowały bardzo ciężkie warunki. Traktowanie bardzo złe. Zwolniony zostałem z Buchty Nachodki dnia 26.9.1941. Jazda do Omska, podczas której zachorowałem i pozostałem do wyleczenia w Omsku. Następnie odjazd do Tocka, gdzie formowała się Polska Armia. Zatrzymanie się na stacji Orenburg, skąd skierowanie do Armii Polskiej w południowe strony Rosji do Taszkientu. Z Taszkientu dalsze skierowanie koleją, a następnie rzeką do Turktula statkami płynęliśmy 5 dni. W czasie podróży spotkanie z Klonowskim Stanisławem.nagan Z turktula wysłanie do kołchozu Małokrew i wspólne przeżycia z Michalskim z Równego w tymże kołchozie w grudniu 1941. Powrót rzeką Amurdarią i ponowne odesłanie do kołchozu. Konto Taszkientu otrzymanie 50 dkg mąki jęczmiennej, głód i praca. Z początkiem lutego 1942 odjazd do komisji poborowej w Kiermine, gdzie w dniu 17.II.42 otrzymałem kat. zdrowia A i wcielony zostałem do 23p.p. Stąd wymaszerowaliśmy 40 km do Kierminiechu. Umundurowanie komisja lekarska 2 razy, złe odżywianie. Spotkanie z Szuhrukiem Anatolem. Następnie dnia 23 marca 1942 wyjazd do Krasnowodzka i przekroczenie granicy. 2.IV.1942 wypłynęliśmy statkami Morzem Kaspijskim do Panhlewi w Iranie. Pobyt w Iranie w Panhlewi od 3-ciego do 20 kwietnia 1942, kiedy to nastąpił wyjazd samochodami przez Iran do Iraku i przejazd przez Bagdad. W Iranie otrzymanie zaliczki na żołd Tumany – Gromy 5 – 7. W Iraku Tilce wszystkiego w bród, co dusza zapragnie. Pogłoski mówią, że mamy jechać do Palestyny do Hajfy. Otrzymaliśmy po jednym dynarze. W obozie, gdzie piszę te zapiski stoimy już 3-ci dzień, odpoczywamy, dobrze się odżywiamy. Dzisiaj jest 27 kwiecień 1942. 2 Maja otrzymałem 1 dynar zaliczki na pobory. Święto 3 maja defilada na miejscu, a 4 maja spisywanie do rejestru personalnego. Podałem, że wcielony zostałem do 23 p.p. dnia 17 lutego 1942 i zweryfikowany dnia 24 lutego 1942 rozkaz pułkowym Nr 23.
W dniu 8 maja odjazd z tego miejsca Chabanija. Od miasta Chabanija nazwa od olbrzymiego jeziora. Gorąco spiekota straszna. W czasie podróży samochodami 8.V zachorowałem od gorąca na serce. Troskliwa opieka oficerów angielskich w czasie postoju i przejazdu przez pustynię. W tym dniu oddano mnie do szpitala przejściowego na 1 postoju. Ogromnie byłem słaby. Niektórzy wróżyli mi śmierć, bo sine miałem palce i inne odznaki, jednak dzisiaj jest już 10 maj i jest mi znacznie lepiej. Leżę w szpitalu nie umarłem. W szpitalu opieka bardzo dobra, miałem kilka zastrzyków na wzmocnienie od gorąca. Jest duszno, temperatura dochodzi do 58C0. Gorąco, jak wytrzymać dalej. W szpitalu zapoznałem się z wartościowym człowiekiem profesorem Szumańskim Adamem z Krakowa, który wypadł z samochodu w czasie jazdy i potłukł się, lecz przychodzi do zdrowia.
13 maja wieczór zdrów opuszczam szpital, aby dnia następnego rano wyjechać w dalszą podróż do Palestyny. Do dnia 17 odpoczywałem w obozie. 17-tego rano odjazd samochodami w dalszą drogę. A tu w obozie por Eunach proponował mi zostanie w obozie w charakterze magazyniera. Odmówiłem tej nudy, nawet teraz żałuję.
18-tego maja jedziemy dalej pustynią, czuję się lepiej. Przejechaliśmy tego dnia Irak, jesteśmy w Transjordanii. Jutro mamy być na miejscu. Czuję się dobrze. 19-20 maja pobyt w obozie. Kąpiel zdałem 2 koszule angole i kalesony zimowe. 20 maja odjeżdżamy dalej na właściwy obóz do Almugaru, gdzie stoi 23 p.p. Jedzie ze mną st strz. Łagoda Mefodiej, który był w szpitalu. 20 maja dołączyłem do kompani 3-ciej w Almugarze, ładna miejscowość, klimat przybliżony do naszego. Żołdu nie dostałem dopiero na 1.VI mam dostać.
28 maja 1942 odkomenderowany z 23 p.p 3 komp. W El. Mughar do Szefostwa Rezerwy Zapasowej w Mugdadzie, gdzie otrzymałem przydział jako kancelista. Dnia 30.V otrzymałem żołd 2 funt 555 mils. W kasynie podoficerskim zapłaciłem 255 milsów. Koniec cytatu.
            Tyle zapisał Wujek na drobnych kartkach notesu kupionego w jakimś arabskim sklepiku w Iraku. Poniżej przedstawiam ten sam tekst rozszerzony o cytaty świadków w publikowanych w książkach, Internecie, a także mój komentarz. Czynię to w ten sposób, że: przedstawiam dla odróżnienia urywek tekstu notesu, tak jak ten, napisany tłustym drukiem i podkreślony, a następnie dodaję własny komentarz, nie podkreślony i nie wytłuszczony. Natomiast cytaty z książek i Internetu oznaczam kursywą. Poniżej urywki tekstu z notesu z moim komentarzem, a w niektórych cytaty z książek i Internetu przedstawione kursywą.
Aresztowany zostałem 25.IX.1939. Przez 3 tygodnie więziony byłem w mieście Zwiachel.
            Jest to pierwsza wzmianka o aresztowaniu. Jak wiadomo Wujek przebywał w miejscowości Bereźne nad Słuczą znajdującą się w powiecie Kostopol, w pobliżu Sowieckiej granicy, gdzie przed wojną budowane były fortyfikację wojskowe. Z daty widać, że 8 dni po wtargnięciu Sowietów na terytorium Polski Wujek został zatrzymany, a następnie wywieziony na tyły, gdzie w miejscowości Zwiahel został osadzony w więzieniu na 3 tygodnie. Trudno było znaleźć tą nazwę na mapie, gdyż nazwa ta obowiązywała na starych mapach w ZSRR. Obecnie i w Rosji carskiej nazywa się Nowograd Wołyński i leży na terytorium Ukrainy. Miasto położone jest nad rzeką Słucz, a znajdowało się 30 km na wschód od granicy polsko-sowieckiej w 1939 roku, jak wskazują mapki.
Następnie więziony byłem w Równem, skąd 10 listopada 1939 na pięć dni wywieziono mnie do Olewska, a następnie z powrotem do więzienia Rówieńskiego, gdzie śledztwo zakończono w Święta Bożego N. Nie wiadomo, w jakim celu w czasie śledztwa wieziono go na 5 dni do Oleska i ponownie do więzienia w Równem. Można przypuszczać, że był to rodzaj sowieckich represji. Znając historię, nie trudno się domyśleć, jakie zarzuty stawiano Wujkowi i o co go oskarżano, albowiem podobne zarzuty stawiano wszystkim wojskowym, policjantom, nauczycielom, leśniczym, księżom, urzędnikom państwowym i całej polskiej inteligencji. Być w polskiej policji było najcięższym przewinieniem.
Z końcem stycznia 1940 wywieziono mnie z Równego do więzienia w Dubnie.
Wujek w Równem przesiedział od października 1939 do końca stycznia 1940, a więc około 4 miesiące, po których przewieziony został do Dubna oznaczonego na mapie poniżej.

Z końcem m-ca marca 1940 wywieźli mnie z Dubna do więzienia w Kijowie, gdzie jako więzień specjalnego korpusu siedziałem do dnia 19 czerwca 1941.
W Dubnie przesiedział 2 miesiące, skąd przewieziony został do Kijowa, gdzie był więźniem specjalnego korpusu do 19 czerwca, czyli 14 miesięcy. Znając sowieckie barbarzyństwo łatwo sobie wyobrazić 14-to miesięczny pobyt więźnia specjalnego korpusu. Pragnę zwrócić uwagę na datę, kiedy Wujek zakończył odsiadkę w Kijowie. Było to trzy dni przed napaścią hitlerowskich Niemiec na ZSRR.
Tragedię więzionych przedstawia w książce pt. „My deportowani” str. 164-167 relacja kobiety więzionej w Kijowie w tym samym czasie co wujek.  Należy jeszcze wziąć pod uwagę, że Wujek zaliczony do specjalnego korpusu więziony był w celi o wyższym rygorze. Cytuję:
W Kijowie jesteśmy nazajutrz, około południa.
Czarny woron przewozi nas na teren tiurmy. Pod murem, na przejmującym wichrze, trzymają nas bez jedzenia, do nocy. Siąść nie ma gdzie, bo stoimy rzędem w błocie. Chodzić dla roz­grzewki nie dają, można więc tylko dreptać w miejscu. „Na stro­nę" puszczają dopiero wtedy, gdy zbierze się dwadzieścia osób. Dostajemy striełka, który nas pod bagnetem prowadzi do szopy w sadzie. Ale za to nie ma siły ludzkiej, która by nam zabroniła gadać! Po miesiącach przecie pierwszy raz stykamy się pod tym murem z więźniami z innych cel i tiurm. Zatem pytania: skąd i za co, i z kim kto siedział? I co słyszał o wojnie? Nastrój jak zawsze i mimo wszystko dobry. Każdy wie, że chodzi o to tylko, by prze­trzymać.
Od czasu do czasu podjeżdża pod mur czarny woron i wysy­puje dalsze partie więźniów. To jest prawdopodobnie powodem tego naszego czekania. Chcą w głąb tiurmy puścić dopiero cały transport, który widocznie jest duży.
Pod noc dopiero ruszają nas spod muru.
Jestem tak zziębnięta, że rąk ani nóg nie czuję. A mam prze­cie płaszcz i koc. Inni i tego nie mają. Żelazna brama rozdzia­wia się przed nami i połyka nas więzienie.
To kolos, ta kijowska tiurma! Podwórza, dziedzińce, korytarze, mury, bramy, sklepione sienie i znowu dziedzińce, korytarze, podwórza. Pędzą nas pod jakiś budynek i zatrzymują. Wiatru się tu już nie czuje, tylko zimno idzie od brukowanego kamieniami podwórza. Wywołują nas nazwiskami. Zatem strach, aby nie roz­dzielano nas z tymi, z którymi jedziemy ze Lwowa. Nigdy się nie wie, co zdecyduje o doborze takiej grupy. Może istotnie tylko przypadek i kolejność byle jak złożonych kopert z aktami, które idą razem z nami transportem. Ale nie! Na szczęście nie rozdzielono nas, tylko wywołują razem z nami całą moc innych. Są Rosjanki, rosyjskie Żydówki, Ukrainki, a wszystko z różnymi paragrafami. Razem do dwudziestu samych kobiet, bo tu już nas oddzielono od mężczyzn. Prowadzą nas w korytarz tak wąski, jak korytarz w pociągu i pocięty tak samo małymi drzwiczkami, jak te do przedziałów. Żołnierz zatrzymuje się przed jednymi z nich, otwiera je w zupełną ciemność i zaczyna strasznie na coś wrzeszczeć. Nie wiemy, o co chodzi. Po chwili z czarnych drzwi­czek wychodzi jakiś łach ludzki, wyglądający na matołka, o du­żej głowie i obłąkanej twarzy, cały w szmatach i dygoczący z zim­na. Żołdak wrzeszczy, a to się trzęsie i skrzeczy. Do opróżnio­nej klatki każą teraz wchodzić nam. Wchodzimy jak do grobowca. Przestrzeni najwyżej 2 na 2 metry. Zamiast okna mały otworek pod samym sufitem, światła tyle, ile pada od słabej żarówki z ko­rytarza póki drzwi otwarte. Uderza nas na wstępie smród nie­dwuznaczny wcale! Ten biedny matołek musiał nie wychodząc, siedzieć tu długo już — i działać! Podłoga jest betonowa i be­tonowe ściany. Wszystko ocieka wilgocią i cuchnie ludzkimi od­chodami, i do tej to ohydnej, zimnej klitki wtłaczają siłą dwa­dzieścia zziębniętych, zmęczonych, głodnych kobiet! Podnosi się wrzask, prośby, płacz. Sołdat kolanem dociska drzwi, zamyka nas i odchodzi.
(...) Po godzinie całą zapaskudzoną podłogę zalega już stos obojętnych ze zmęczenia kobiet. Nie na wszystkie jednak jest w tej ciasnocie miejsce, a nawet nie ma go na obie nogi rów­nocześnie. Ja na przykład muszę stać dosłownie raz na jednej, raz na drugiej nodze, trzymając w dodatku mój tobołek w rę­kach. Od ściany ciągnie zimno przenikliwe. Jestem głodna, zmę­czona i zziębnięta do szpiku kości. Po trzech godzinach zaczy­namy się buntować. Walenie w drzwi nie odnosi żadnego skutku. Cały zresztą korytarz o nieprzeliczonych celkach, wali już od daw­na w drzwi, krzyczy, wyzywa, klnie. Korytarz jest długi i niski. Pogłos w nim niesie się dziwnie stłumiony i mylący. Na niewi­dziane ma się wrażenie, że korytarz ten nie ma dna i że najdal­sze krzyki i dudnienia, dochodzą z jakiejś nierealnej już odle­głości. (...) Ze zmęczenia szumi w uszach, a ciemność pływa i pulsuje przed niewidzącymi niczego oczyma.
(...)
Dopiero po pięciu może godzinach, a więc głęboko w noc, zgrzyta klucz, na progu staje szynel i pozwala, grupkami po pięć, iść pod strażą do klozetu.
Ktoś, kto nie widział takiej ubikacji, nie potrafi sobie nawet w przybliżeniu odtworzyć pojęcia o jej ohydzie. Nas to już nie przejmuje. Tuż obok betonowych dziur ciecze w brudną zbitą muszlę umywalni woda. Spieczone pragnieniem i głodem pijemy ją, jak która może, albo czerpiąc dłonią, albo podstawiając usta wprost pod zaśniedziały kran. Szyby są wybite i zimny przeciąg ze śniegiem hula tu na przestrzał. Żołdak wali w drzwi, popędza nas niecierpliwie i każe szybciej wracać do sobaczki. Tak bo­wiem nazywają w kijowskiej tiurmie te przeklęte betonowe celki. Są one czymś w rodzaju szufladek, w których przetrzymuje się więźnia, nim jego papiery przejdą przez wszystkie biura i urzędy i nim go skierują na dłuższy pobyt do któregoś z bloków i do którejś z cel, a potem czarny woron, zupełna ciemność, przekleństwa, smród cudze robactwo. Powietrza w takiej hyclowskiej budzie ani krzty. Nie wiemy nigdy, co to za miejscowość. Na ogół zresztą wszystko jedno, bo tiurmy wszędzie do siebie podobne.
Tym razem to Charków. Koniec cytatu.
Po ogłoszenie wyroku 8 lat na tzw. OS wyjazd do Charkowa gdzie, zaskoczyła wszystkich wojna Ros. Niemiecka. W więzieniu w Charkowie najgorsze przeżycia z powodu ciasnoty i gorąca.
Długo nie wiedziałem, co znaczy wyrok OS. Książka J Siedleckiego na str. 47 wyjaśnia ten fakt, cytuję:
Władze sowieckie dzieliły deportowanych na trzy kategorie
1-sza kategoria obejmowała aresztowanych mężczyzn, kiero­wanych do poprawczych obozów pracy (łagrów), gdzie doręczano im zaoczne wyroki „Oso" (Osoboje Sowieszczanie - specjalny sąd NKWD popularnie zwany „Trojka") w granicach 3-15 lat. W obozach istniał zabójczy system przymusowej pracy akordowej.
2-ga kategoria to przesiedleńcy tzw. specpereseleńcv, umiesz­czeni w osiedlach (specposiolkach) na odludziu. Do tej kategorii zaliczano zdolnych do pracy, bez wyroków, ale pod ścisłą kontro­lą. Niekiedy mogli mieszkać razem z rodziną.
3-cia kategoria tzw. „wolnych zesłańców", niezmuszanych za­sadniczo do pracy. Rozmieszczenie na prawie bezludnych obsza­rach Syberii i Środkowej Azji, bez żywności i opieki. Wyzyski­wani i wykorzystywani przez okoliczną ludność tubylczą.
Deportowani rozproszeni byli po całym terytorium ZSRR. Aresztowani znajdowali się w 40 poprawczych obozach pracy przymusowej (łagrach), umieszczonych w 2500 „lag punktach". Koniec cytatu.
Stało się jasne, że Wujka zaliczono do pierwszej kategorii przestępstw, o najcięższym rygorze i natychmiast po ogłoszeniu wyroku O.S. wywieziono do Charkowa.
Jeśli, jak pisze Wujek, w Charkowie miał najgorsze przeżycia, to można sobie wyobrazić, co przeżywał, jeśli po Kijowie i poprzednich więzieniach miał jeszcze gorsze traktowanie. Wujek w charkowskim więzieniu przesiedział ponad miesiąc. Jego pobyt w Charkowie zaskoczyła 22.06.1941 napaść Niemców na ZSRR.
Poniżej przedstawiam relację jednego z zesłańców z pobytu w więzieniu w Charkowie na podstawie książki K Rudnickiego pt. „Na polskim szlaku” str.140-141. Cytuję:
Wreszcie jedziemy. Oczywiście załadowanie odbywało się wedle zwyczaju z „sadiś", psami, bojcami po bokach etc. — jadą numery, a nie ludzie. Wagon specjalny — więźniarka. Okna i przedziały zakratowane, ścisk niesamowity, na korytarzu wagonu pilnuje nas bojec z rewolwerem. Karmią śledziami i wodą. Od pasażerów, przeważnie już obywateli sowieckich po wyrokach, dowiaduję się, że podróż odbywać się będzie etapami, od jednej „peresylnej tiurmy" do drugiej i potrwa zapewne długo. Np. do Irkucka lub na Kołymę jedzie się tak około roku. Do mego Kirowa około miesiąca.
Po kilku dniach podróży wysadzają w Charkowie.
„Peresylna tiurma" jest tam ogromna. Tysiące i tysiące ludzi przewala się przez nią w dzień i w nocy, zalegając cele, podwórza i korytarze. Wydaje się, jak gdyby cała ludność Rosji siedziała w więzieniu. To chyba niemożliwe, ażeby coś ich jeszcze starczało dla chodzenia po swobodzie. Bywalcy mówią, iż ten sam obraz widzieć można na wszystkich szlakach więziennych.
Towarzystwo najrozmaitsze, narodowości wymieszane. Ros­janie, Kałmucy, Tatarzy, Uzbecy, Tadżycy, Turkmeni, Kazachy — słowem Azja i Europa.
Pytam, za co siedzą? Właściwie nikt tego dobrze nie wie. Sądy były przeważnie zaoczne, znają tylko numery paragrafów, za które siedzą. To trzeba pamiętać, tak jak „otczestwo i familię oraz god rożdienia".
Dokąd ich wiozą? Wyroki do 3 lat jadą na tzw. „bliskie łagiery", czyli niezbyt daleko, na Krywoj Róg, Kotłas lub gdzieś niedaleko za Ural, tam, gdzie podróż nie trwa zbyt długo. Od 3 lat w górę idą już na „dalnije łagieria" i stamtąd powrotu już nie ma. Nawet, jeśli wyrok się skończy, a człowiek dożyje, powrotu nie ma — przedłużą. Odbywa się wówczas tzw. „pieriesmostr dieła" i „połuczajesz dobawku" — mówią. Najtrudniej jednak — infor­mował jakiś filozof — jest dosłużyć do końca wyroku, chyba, że masz dożywotni, wówczas jesteś spokojny, że go dokończysz.
Pobyt w Charkowie potrwał około tygodnia w celi wypełnionej po brzegi. Ludzie siedzą w kucki rzędami — wyciągnąć się nie ma gdzie. Jest nawet niemożliwe stawać w ogonku do zupy, toteż podaje się kociołki z ręki do ręki, aż dokąd wszyscy nie dostaną. Coraz częściej jednak „niechwatajet" dla ostatnich. Rację chleba ścięto do 400 gr., też „niechwatajet". Mówią, że jest to nasz wkład do wspólnej sprawy wojennej. Panuje więc głód, kasze skończyły się, a zupy są z jakiejś śmierdzącej ryby. Po wyrokach i w trans­porcie przestaliśmy być uznawani jako ludzie cokolwiek warci. Sąsiad mój, Polak, profesor gimnazjalny z Sanoka, zwariował. Rzucał się, krzyczał, piana wystąpiła mu na usta, podaliśmy go — z rąk do rąk — do drzwi, zabrali go.
Z końcem lipca wyjazd więźniarkami do lagru, na Daleki Wschód, za Władywostok.
Wynika z powyższego, że Wujek w Charkowie był więziony przez ponad miesiąc, skąd w końcu lipca 1941 rozpoczęła się męczeńska podróż więźniarkami na Daleki Wschód.
Jechaliśmy 40 dni, traktowanie bardzo złe itd. Szczególnie brak wody i złośliwe szykanowanie.
Władywostok, przez który musieli przejeżdżać leży obecnie w Rosji, a w ZSRR był głównym miastem nad Pacyfikiem, Morzem Japońskim i Zatoką Piotra Wielkiego. Leży u podnóża gór Sichote-Alin i jest końcem kolei transsyberyjskiej. Według danych z 1933 roku posiadał 103 tysiące mieszkańców.



Rzut oka na 2 mapki powyżej pozwoli uzmysłowić jak ogromną przestrzeń więźniowie w nieludzkich warunkach musieli przebyć o głodzie i bez wody. Wyznacza ją czarna linia poprowadzona od więzień zaznaczonych na byłych terenach Polski z zachodu na wschód do Władywostoku, gdzie na końcu szlaku nad Morzem Japońskim znajduje się Buchta Nachodka. Natomiast czarna linia prowadząca przez Kazachstan na południe wyznacza część powrotnego szlaku z zesłania do Armii Andersa.
Buchta Nachodka, gdzie mieścił się lagier jest przystanią na Oceanie Spokojnym. W utworzonych tam przymusowych lagrach pracy na otwartej przestrzeni panowały bardzo ciężkie warunki. Traktowanie bardzo złe.
 „Buchta” oznacza po rosyjsku małą zatokę, lub zatokę morza, a nie nazwę własną. Nachodka jest portem nad Pacyfikiem w Zatoce Piotra Wielkiego i leży 70 km na południowy wschód od Władywostoku. Władywostok w czasach sowieckich był miejscem wielkich lagrów, z których drogą morską wywożono ludzi na Kołymę głównie przez Morze Ochockie do Magadanu, a dalej lądem. J Siedlecki w książce Losy Polaków str. 87 podaje relację świadka, tamtych wydarzeń dziejących się w tych samych dniach, w których Wujek tam przebywał, a więc prawdopodobnie to samo widział i to samo przeżywał.
Bronisław Brzezicki więzień łagru w Zatoce Nachodka za Władywostokiem, nad Morzem Japońskim, w swoim pamiętniku notował: „(...) Epidemia czerwonki i tyfusu zbierała straszne żni­wo. Umierało około 31 więźniów dziennie. Na pięknym wzgórzu zatoki powstało wiele wspólnych mogił polskich (...) Bóg mnie uratował, bo w chwili zupełnego zwątpienia, w największej psy­chicznej depresji, jak piorun z nieba gruchnęła wiadomość, że generał Sikorski podpisał ze Stalinem ugodę, na mocy której wy­dano dla nas amnestię (...) Wiadomość ta wywołała w obozie szał radości i stała się najskuteczniejszym lekarstwem dla chorych...".
23 września 1941 r., naczelnik obozu odczytał tekst amnestii i obiecał zwalniać Polaków partiami do tworzącej się armii pol­skiej. Zaznaczył jednak, że do końca zwolnienia muszą pracować sumiennie; w wypadku uchylenia się od pracy, grozi „izolator", skreślenie z listy na wyjazd, a nawet rozstrzelanie. Kilkudniowy pobyt w „izolatorze" w obozie Zatoki Nachodka, równał się, co najmniej okresowi jednego roku ciężkiego więzienia, a w szeregu wypadków kończył się śmiercią.
Autor pamiętnika notował wstrząsający i tragiczny widok w ostatnich dniach swego pobytu w łagrze. Dnia 20 września 1941 r., „(...) Po tzw. amnestii, do pobliskiej przystani zawinął statek z transportem około tysiąca Polaków, więźniów powracających z Kołymy (...) Ponieważ odległość dzieląca nas była zbyt wielka, trudno mi było się zorientować ilu ich i co to są za ludzie. Nagle do moich uszu doleciał ściszony głos żołnierza-strażnika, który mówił do swego kolegi, że są to Polacy z Kołymy (...) Dopiero, kiedy zwarta masa po pewnym czasie dotarła do nas i jakby prze­defilowała przed naszymi rowami, prowadząc się wzajemnie za ręce, oczom moim przedstawił się niesamowity i krew w żyłach mrożący widok. Mężczyźni w strzępach ubrań, w fufajkach, chwiejące się cienie o zarośniętych twarzach, podobni raczej do upiorów niż do ludzi. Dramatyczny to był widok, bez porównania okropniejszy niż obraz Grottgera przedstawiający zsyłkę Polaków na Sybir. Były to dosłownie same kaleki, wielu bez jednego oka, inni zupełnie ociemniali, bez nosów, uszu, bez rąk, na szczudłach bez nogi, i — o Boże — tułów bez obu nóg! Jak się później dowie­działem te wszystkie okaleczenia były wynikiem odmrożeń w cza­sie ciężkich prac na Kołymie w czasie przeraźliwych mrozów.
Tą pierwszą grupę kalek umieszczono oddzielnie za drutami obok naszej «zony» i nie pozwolono nam się z nimi stykać. Ale mimo ostrego zakazu, już od pierwszej chwili rozpoczął się nasz kontakt przez kolczaste druty. Opowiadali nam pośpiesznie o okropnych warunkach życia i pracy na Kołymie. Błagali o kęs chleba a nade wszystko o machorkę. Niestety, natychmiast prze­niesiono biedaków do oddalonej od nas «zony» a tym samym straciliśmy jakąkolwiek możliwość dalszego porozumiewania się z nimi i przyjścia im z jakąkolwiek pomocą w granicach naszych możliwości".
Jeden z żołnierzy-wartowników powiedział autorowi, że ci lu­dzie z Kołymy już nigdy do Polski nie powrócą. Nie są oni niko­mu potrzebni przez swoje kalectwo i do pracy ich już nie można „zapędzić".
Wywożono, kaleki nienadające się do pracy, nad Ocean Spo­kojny do Zatoki Kamczatki, nad rzekę Amudarię oraz do innych miejsc zagłady i przez „przypadkowe zderzenie" się barek, zata­piano całe transporty. „Ratowały się" jedynie straż konwoju i obsługa barki.
W 1949 r., doktor obozowy, mjr Wostkow oświadczył jednemu z więźniów, że choć jest lekarzem to najpierw uważa się za czekistę; ktokolwiek trafił do łagru na Kołymie, jest przeznaczony na cierpienie i śmierć. Jeżeli więzień przez dłuższy czas pozostawał przy życiu, to zdaniem władz obozowych albo za mało pracował, albo większe miał racje żywnościowe, aniżeli mu przysługiwały.
Na podstawie zeznań uratowanych z Kołymy, oblicza się, że każda tona wydobytego złota równa się życiu 1000 więźniów zamęczonych na śmierć.
Wieść o „amnestii" do niektórych Polaków dotarła wkrótce po zawarciu układu. Do innych dopiero w 1942 roku., gdyż władze wię­zienne i obozowe nie dopuszczały wiadomości. Na przykład do więzień w Magnitogorsku wiadomość dotarła do więźniów Pola­ków dopiero w 1943 r.
W książce Czapskiego „Na nieludzkiej ziemi” str. 93-94 autor pisze cytuję:
Poznałem wówczas porucznika Zielickiego. Tylko co wrócił z Buchty Nachodki pod Władywostokiem. Opowiedział mi wówczas sporo o Kołymie, o kraju większości z nas z imienia nieznanym, a w którym później tak długo się spodziewaliśmy odnaleźć kolegów.
Kołyma jest krajem zaludnionym wyłącznie przez więźniów i ich dozorców. Jest to sieć obozów i kopalń wzdłuż rzeki Kołymy, której ujście u Oceanu Lodowatego znajduje się między Leną a Cieś­niną Beringa. Jest przy tym jedna zasada, złamali ją „amnestionowani" Polacy: z Kołymy się nie wraca, chyba zupełnym kaleką. Więźniowie tam są względnie mało pilnowani, bo o ucieczce mowy być nie może. Jedyna droga na matierik, to znaczy na ląd stały, jak się to u kołymiaków nazywa, to statek. Między Kołymą a zaludnionymi terenami na południu są tysiące kilometrów tundr i gór, których przej­ście jest równie niemożliwe, jak wydostanie się z wyspy pieszo przez ocean. W razie, gdy człowiek dożyje ukończenia lat swojej kary, wyta­cza się normalnie więźniowi nowy proces, który mu o dalszych parę lat karę przedłuża. Naturalnie o żadnej korespondencji z krewnymi, z bli­skimi nie ma mowy, odcięcie jest zupełne. Są jednak wypadki, że wię­zień karę swą odbędzie, nowego procesu mu nie wytaczają, wtedy wolno mu pozostać na Kołymie na „wolnym osiedleniu". Że nie ma żadnych innych środków do życia poza obozami i kopalniami, w któ­rych zesłańcy pracują, pozostaje mu możliwość pracy w tejże kopalni, z tą różnicą, że może mieszkać nie w baraku z więźniami, a samo­dzielnie.
Kraj ten jest bogaty w miedź, złoto, srebro, ołów, węgiel. Klimat jest nadzwyczaj surowy, zima trwa 10 miesięcy, nie ma tam wcale ptaków. Jeden z kolegów przybyłych z Kołymy opowiadał mi, że już we wrześniu bywały mrozy 30-stopniowe, a zaspy śnieżne były tak wielkie, że trzeba było przez nie przekopywać tunele. Wszyscy zesłań­cy płyną statkiem od Buchty między Sachalinem i Japonią przez Mo­rze Ochockie do Buchty Nagajewa do portu Magadanu albo do dru­giego portu, położonego jeszcze o 800 km dalej na północ od Piostrej Dreswy. Dalej więźniowie są wysyłani automobilami. Zupełnie wiary­godny informator późniejszy, rotmistrz Z., zaręczał mi, że nie widział nigdzie w Rosji tak świetnych dróg automobilowych jak tam. Jeżeli trzeba paru tysięcy robotników dla oczyszczenia dróg w czasie zawiei wysyła się parę tysięcy więźniów i wszystko w porządku. Ale w okolicy Magadanu jest miasteczko, w którym mieszka przeciętnie kilkanaście tysięcy kalek odmrożonych z uciętymi nosami, rękami nogami, czekających na odesłanie na matierik.
Tenże sam mój rozmówca, znany koniarz, twierdził, że nigdzie w Rosji nie widział tak pięknych koni (koń w tym klimacie nie jest w stanie żyć dłużej niż trzy lata) ani tak pięknych aut, którymi posługują wielcy potentaci tamtejsi, szefowie NKWD, rządzący kopalniami, potężnymi obozami, wypełnionymi bezpłatnym robotnikiem. Wszyscy opowiadali mi o tych ogromnych statkach, które przewożą więźniów na północ. Mój ówczesny rozmówca, porucznik Józef Zielicki, był z Borysławia, trafił do tak zwanego pieresylnego obozu Buchta Nachodka w kwietniu 1941 roku. Spotykał tam naszych oficerów, którzy zostali przywiezieni już w kwietniu i maju 1940 r. Twierdził, że, był tam pułkownik, komendant szkoły policji państwowej, oraz pułkownik piechoty służby stałej inżynier Szajna, także oficer. Wszyscy trzej nie byli wysłani na Kołymę wyłącznie dlatego, że komisja lekarska uznała ich za fizycznie zbyt wyniszczonych. Oficerowie ci mówili porucznikowi Zielickiemu, że właśnie w kwietniu i maju 1940 przysłano do pieresylnego obozu parę tysięcy Polaków, wśród których byli oficerowie, i że ich wysłano potem na Kołymę.
Porucznik Józef Zielicki sam ładował w 1941 roku te wielkie transportowce cukrem, solą, łożyskami, prętami, maszynami, sztuczny nawozami. Statki kolosy brały to wszystko, oraz jeszcze do 7000 skazańców na przewiezienie.
W transporcie 15 czerwca 1941 roku miało być 3500 Polaków, nie było jednak wśród nich jeńców wojennych z września. Wszystkie zeznania potwierdził mi wkrótce potem major S., wywieziony do Kołymy z wielką liczbą więźniów polskich w końcu lipca 1941 Przebywał tam do września tegoż roku. Wracał z Kołymy wraz z 250 Polakami i według danych, które tam zebrał, miało tam jeszcze pozostać od 6 do 10 tysięcy Polaków. . . .
 W jak gwałtownym tempie wymiera darmowy robotnik Kołymy wskazuje chociażby fakt, że według zeznań majora S. w jednym tylko obozie miało wyginąć 70% od mrozu przez jedną zimę 1940-41. Przy tym cynga i kurza ślepota są tam tak rozpowszechnione, że w partiach roboczych, w których pracował, nie było ani jednego, który by na jedną z tych chorób nie cierpiał. Wielu zaś chorowało jednocześnie na obie.
Mój rozmówca buzułucki był pierwszym wiarygodnym informato­rem, który stwierdzał fakt, że transporty Polaków przepływały, na Kołymę przez Buchtę Nachodkę.
Zwolniony zostałem z Buchty Nachodki dnia 26.9.1941.
Według książki Siedleckiego str. 80 cytuję:
W dniu 12.VIII.1941r. prezydium Rady Najwyższej ZSRR ogłosiło dekret:  „Udzielić amnestii "wszystkim polskim obywa­telom znajdującym się obecnie w zamknięciu na terytorium ra­dzieckim, czy to w charakterze jeńców wojennych czy na zasadzie innych dostatecznych podstaw".
Z porównań dat wynika, że dopiero po 6 tygodniach od wyjścia amnestii komendant obozu w Nachotce ogłosił jej treść. Jak zapisał jeden z więźniów stało się to 23 września 1941. Tenże więzień napisał o transporcie Polaków z Kołymy przybyłych stamtąd 20 września 1941. Ten wstrząsający obrazek zapewne widział także Wujek.
Wujek napisał, że z Charkowa wywieziony został pod koniec lipca i że transport więźniów trwał 40 dni, więc do Nachodki przywieziony został na początku września 1941, czyli że przebywał w lagrze tylko kilka tygodni. Zwolniony został 26.9.41, co potwierdza wydany przez władze lagru dokument. Ogłoszenie amnestii oznaczało, że zesłańcy wiedzieli o organizującej się Armii Polskiej w ZSRR. Jak wiele mógłby powiedzieć poniżej przedstawiony dokument, gdyby umiał mówić. Fotografia na dokumencie, na której nie jest podobny do siebie, świadczy o przeżyciach.

Niestety ogłoszenie amnestii nie oznaczało uwolnienia wszystkich więźniów. Wielu pozostało, dokończywszy żywota, zamęczeni przez prześladowców. Jest to jeszcze jeden dowód jak Sowieci dotrzymywali słowa, a nawet międzynarodowych umów.
Jazda do Omska, podczas której zachorowałem i pozostałem do wyleczenia w Omsku.
Warto sobie uzmysłowić, że z zesłania do Omska Wujek przebył około 7 tysięcy kilometrów. Był to jedyny szlak prowadzący z nieludzkiej ziemi. Aż dziw bierze skąd brała się w nim siła do przetrwania tego wszystkiego wśród ludzi wrogo nastawionych w ciągłym strachu o życie, o głodzie, chłodzie i chorobach. Wujek nie napisał o swojej chorobie i jak długo trwała jego podróż do Omska i jak długo i gdzie się leczył. Biorąc pod uwagę ogromną przestrzeń do pokonania i warunki, w jakich to się odbywało można sobie to jedynie wyobrazić.
Odjazd do Tocka.
Chodzi o Tock, lub Tockoje leżące na trasie Kujbuszew-Orenburg. Nazwa dotyczy tego samego obozu i obie są prawidłowe, a różnice wynikają z nazw w języku polskim i rosyjskim. J. Czapski w książce „Na nieludzkiej ziemi” str. 66 wymienia Tock jako obóz położony 5 km od stacji o tej samej nazwie na trasie Kujbuszew-Czkałow. Cytuję J.Czapskiego:
Tock. Obóz, położony pięć kilometrów od stacji tej samej nazwy linii Kujbyszew—Czkałow, był letnim obozem ćwiczebnym kozaków orenburskich.
Goły step — jedynie wzdłuż wijącej się rzeczki Samarki, z urwistym od strony obozu wybrzeżem, rosły drzewa.
Namioty, trochę letnich domeczków skleconych z cienkich desek bez pieców — to wszystko.
Do tych nielicznych drewnianych zabudowań, do niewystarczającej liczby namiotów na gołym stepie zaczęli spływać setkami ludzie z Komi, od Archangielska i Workuty, z Koły, z całej Syberii, z Karagandy.
Nasz transport griazowiecki stanowił pierwszą kadrę oficerską tworzących się oddziałów. Tam powstała 6 dywizja generała Tokarzewskiego, jak również Ośrodek Zapasowy Armii, do którego zostałem przydzielony.
" Przyprowadzano ze stacji, co dzień 50 — 200 — 500 ludzi, pamiętam, że jednego dnia przybyło 1500 byłych skazańców. I cóż to byli za ludzie! W porwanych fufajkach, w łachmanach, przeważnie bez butów, w najdziwniejszych ze szmat i sznurków sporządzonych chodakach, wyniszczeni obozami pracy, głodem, miesięczną lub parotygodniową głodową podróżą.
Urocza, jeszcze upalna jesień południowa po paru dniach się skończyła. Nastały chłody i jak zwykle „najstarsi ludzie nie pamiętali", by chłody w tych okolicach nadchodziły tak prędko. Ulewne zimne deszcze, po paru tygodniach mokre śniegi, nieustający wicher stepowy.
Bywały jeszcze krótkie okresy słonecznego, czystego, bezchmurnego nieba, rudy step wówczas wysychał, ale noce były już mroźne.
Od połowy października, aż po wyjazd naszych oddziałów z Tocka, więc do stycznia, chwyciły mrozy tak, że nie było ani jednego dnia odwilży, mróz zaś dochodził w grudniu i styczniu do 55 stopni Cels­jusza.
Tworzenie wojska w takich warunkach, z elementu wyniszczonego fizycznie — to był wyczyn, który niejednemu na początku wydawał się ponad nasze siły. Organizacja odbywała się w warunkach trudnych do wyobrażenia.
W latach 1917-1950 Orenburg przemianowany został na Czkałow, natomiast w 1950 roku przywrócono dawną nazwę i nazwa Orenburg trwa do dzisiaj. W książce J. Siedleckiego pt. Losy Polaków w ZSRR …” na str. 83, 85, 120 wymienia się obóz jako Tockoje, ale chodzi o ten sam obóz Tock.
Zatrzymanie się na stacji Orenburg, skąd skierowanie do armii polskiej w południowe strony Rosji do Taszkientu.
Lakoniczny zapis w pamiętniku, o zatrzymanie się w Orenburgu, skąd skierowanie do armii polskiej do Taszkientu nie odzwierciedla w całości tragizmu, który temu wydarzeniu towarzyszył. Jak wynika z ostatnich akapitów, Wujek jechał do Polskiej Armii w Tocku, ale to nie znaczy, że tam dojechał. Sytuacja w obozie w Tocku była tragiczna. Tam nie było warunków do przetrwania zimy. Przybywający zesłańcy byli to wynędzniali chorobami, głodem i nadludzką pracą ludzie nadający się wprost do szpitala. Przybywały całe rodziny, dzieci, starcy i kobiety. Tych ludzi nie można było nie przyjąć, gdyż oznaczałoby to skazać ich na śmierć. Przyjmowano wszystkich i z konieczności umieszczano pod namiotami w gołym stepie, gdzie nie było warunków do przetrwania zimy. Z powodu braku zaopatrzenia w żywność i odzież śmiertelność w obozie była ogromna. Większość z tych ludzi nie nadawała się do służby wojskowej. J Czapski los tych ludzi opisuje na str. 70-73 cytuję:
Próbowano wówczas stworzyć bataliony pracy, do kopania rowów. Do tych batalionów brano najbardziej bezsilnych, których już w żaden sposób żaden oddział nie chciał przyjąć. Ci ludzie, zmasowana na peryferiach obozu nędza ludzka, wegetowali w najgorszych warun­kach, nie mając sił sami o siebie zadbać. Część z nich mieszkała w pół-rozwalonym baraku bez szyb, reszta w namiotach. Pod namiotami, których nawet postawić nie umieli, cóż dopiero okopać; podwiewał je zewsząd wicher, siedzieli skuleni na gołej ziemi, trzęsąc się z zimna, starzy ludzie okutani w szmaty. Widziałem takich, którzy w zupełnej rozpaczy płakali grubymi jak groch dziecinnymi łzami. Te tak zwane bataliony pracy, które w swoim zamierzeniu miały być skupieniem ludzi niezdolnych do wojska, którym się polecało lżejsze niż w wojsku prace, stawały się wskutek warunków jakimś obozem karnym, do któ­rego wpychano ludzi zbytecznych lub pod takim czy innym względem niewygodnych. Iluż tam ludzi zapakowano bez sensu. Byli tacy wśród nich, którzy byli w posiadaniu adresów swych zesłanych rodzin, błaga­li, by ich jako wojsku niepotrzebnych odesłać do tych rodzin, ale tu znów powstawały trudności zasadnicze i biurokracja święciła triumfy.
Na to, by wypuścić człowieka, który zgłosił się do wojska, ażeby przy tym nie był uważany za dezertera ani w Rosji sowieckiej teraz, ani w przyszłości w Polsce, by wobec Sowietów miał dokument oficjal­ny, musiał on otrzymać papier, świadczący o tym, że się do wojska zgłosił. Papier ten, na to, by był ważny, musiał być opatrzony pieczę­cią okrągłą, a takiej pieczęci w całym Tocku nie było, powstała przy tym kontrowersja między Buzułukiem, głównym Sztabem Armii Pol­skiej, a Tockiem, kto ma prawo takie pismo wystawiać. Buzułuk czy Tock. Kontrowersja trwała tygodniami, ludzie pod namiotami marzli i marzli.
Ci ludzie najczęściej właśnie zapełniali nasze biuro, stan ich fizyczny był przeraźliwy, jeśli chodzi o zaopatrzenie w bieliznę czy mundury, którymi zaopatrzyć można było na początku zaledwie drobną część wojska, naturalnie, że byli oni ostatni w kolejce. Jakże niewielu z nich udało nam się pomóc. Była jeszcze jedna inna próba pomocy, umiesz­czenia i użycia tych ludzi, zdawała się nam bardziej realna i bardziej ludzka.
W okolicach Tocka było sporo kołchozów, niektóre nawet względ­nie dostatnie, gdzie był brak rąk roboczych. Niewykopane kartofle, porośnięte kopki pszenicy widzieliśmy przez okna wagonów, gdy jeź­dziliśmy do sztabu, do Buzułuku. Zdecydowano przesłać słabszych na łatwiejsze od wojska roboty rolne w kołchozach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zima jest za pasem, że kilkadziesiąt stopni mrozu jest zjawiskiem normalnym w tych okolicach i że ci ludzie w żaden sposób nie przeżyją zimy na gołym stepie pod namiotami. Organizował to rozmieszczenie pułkownik Jacyna, mój szef, który objął naszą placówkę, i gdy jej funkcje zaczęły się rozrastać.
Gdy tylko kołchozy okoliczne usłyszały, że można dostać robotnika, zbiegali się, co dzień agenci kołchozów, obiecując złote góry, i Pułkownik z rzetelną ścisłością, upartą drobiazgową energią i ludzkim stosunkiem do każdego człowieka dokręcał kontrakty, nie puszczał żadnej grupy bez ścisłej ewidencji, bez zamiaru zaniechania opieki nad tymi odkomenderowanymi żołnierzami.
Utkwiło mi w pamięci pożegnanie dwóch partii tych nędzarzy, idą­cych do kołchozów, przeważnie biednych Żydów. Szli na stację, był zmierzch, lał chłodny deszcz, szli okutani w szmaty, niektórzy wsparci na kijach, ułamanych, wysokich gałęziach, jeden owinięty w starą koł­drę, ledwie obuci. Pułkownik przemawiał serdecznie, że Polak to nie tylko dobry żołnierz, ale musi również zdobyć reputację dobrego pra­cownika, że oni są tylko na urlopie z Armii Polskiej. Odpowiadali z tłumu gorąco i z wdzięcznością, jeden przez drugiego prosili, by ich nie opuszczał, żeby dalej się nimi opiekował, i w tych wykrzyknikach i prośbach był odruch, to się czuło, odruch biednych, straconych ludzi, którzy widzieli w Polsce, we władzy polskiej jedyną nadzieję ratunku przed zagładą.
Pierwsze wiadomości od ludzi wysłanych do kołchozów otrzymaliś­my przez dwóch, którzy uciekli z powrotem; opowiadali, że nie ma gdzie mieszkać, że kazano im w nocy, w lejący deszcz stać na dworze. Kazano im wyładować kilkadziesiąt ton zboża z jakiegoś spichrza, który był przeznaczony na nocleg. Dopóki nie wyładują, będą miesz­kać pod gołym niebem. (Był to już okres wielodniowych lodowatych deszczy.)
Specjalnie zła wola w stosunku do Polaków? Wcale nie, to był nor­malny stosunek do człowieka, do własnego obywatela. Niebywała roz­rzutność i lekceważenie materiału ludzkiego, takie same jak lekceważe­nie tych ton pszenicy, które widzieliśmy za każdym razem na jednej stacji, przejeżdżając z Buzułuku do Tocka. Pszenica ta leżała w śniegu i deszczu na peronie, nawet nie przykryta, pilnowana przez jakiegoś bojca.
Pułkownik Jacyna przez swych wysłańców, przez centralne władze sowieckie, w Buzułuku, przez sztab walczył o dotrzymanie umowy, o uczciwe traktowanie pracowników, próbował im nawet przesłać konserwy do takich kołchozów, gdzie było najgorzej, pomoc ta jednak mogła być tylko kroplą w morzu.
J. Czapski w książce pt. „Na nieludzkiej ziemi pisze str. 74. cytuję:
Była jeszcze jedna próba rozwiązania sprawy starców i najsłab­szych — wysłanie ich dalej na południe. O Taszkiencie każdy marzył jak o raju (słońce, winogrona).
Nagle wiadomość ze sztabu armii, że mamy prawo wyznaczyć wię­cej niż 200 ludzi do transportu przeznaczonego do Taszkientu. Skład szedł z Buzułuku, skąd jechali także chorzy i słabi.
Polecono mi wybranie tych ludzi. Przeforsowałem zwiększenie listy do 370, tyle samo jechało z Buzułuku. Cóż to była za radość i wdzięcz­ność. Umieściłem na niej również profesora, wyznawcę Mallarmego. Ile nadziei obudził ten pociąg na południe, jakże byliśmy jeszcze naiwni, jeszcze wierzyliśmy, że niewątpliwie władze sowieckie, w porozu­mieniu z naszymi władzami, zorganizowały tam jakieś schroniska, że ludzie słabi będą mogli tam przetrwać zimę, a wielu z nich będzie można użyć od wiosny tak czy inaczej.
Z jakim trudem musiałem decydować, kto słabszy, kto bardziej po­trzebuje tych „lepszych" warunków, kogo szybciej ratować z mokrej ziemi, mokrego śniegu, spod nieokopanych namiotów, w których się gnieździli starzy i chorzy ludzie.
Pamiętam szczęśliwy wyjazd tych kilkuset ludzi, błogosławieństwa i wdzięczność dla tych, którzy ich wpisali na listy wyznaczonych do tej podróży.
Ta pierwsza wyprawa do Taszkientu była katastrofą. Nie tylko, że w Taszkiencie nic nie było przygotowane, transport jako nieważny szedł kilkanaście dni, nie było nawet zorganizowane żywienie tych ludzi po drodze. Transport wysprzedał się ze wszystkiego, za bezcenne tam szmaty, szaliki, fufajki zdobywał na stacjach jakieś chude owcze serki lub lepioszki.
Transportu nawet nie wpuszczono do Taszkientu, a zatrzymano na małej stacji. Wielu z tych ludzi umarło z głodu, wielu ograbiła okoliczna ludność ze wszystkiego, co posiadali, paru udało się dostać ostat­kami sił z powrotem... do Tocka, resztę zesłały władze radzieckie do głodnych, do najgłodniejszych kołchozów Turkiestanu.
Taka była historia pociągu w nieznane.
Wujek nie dojechał do Tocka, gdyż z wieloma zesłańcami został w Orenburgu załadowany do transportu i wysłany do Taszkientu z pominięciem Buzułuku i Tocka. Towarzyszyła przy tym dezinformacja, że jadą do Polskiej Armii. Klemens Rudnicki w książce pt. „Na polskim szlaku” str. 186, tak relacjonuje, cytuję: Władze sowieckie wydały poufne instrukcje, wzdłuż szlaku kolejowego, zdążającego na Buzułuk, by przybywający mijali nasze miejsce postoju i kierowali się na południe.
Transporty tych obdartusów mijały więc Buzułuk i zalewały Uzbekistan, Tadżykistan i Turkiestan. Byli pewni, iż tam znajdą możność wstąpienia do wojska. Tymczasem zamiast tego rozmieszczano ich siłą po kołchozach na przymusową pracę na ogromnej przestrzeni pomiędzy tybetańską granicą a Morzem Kaspijskim. Najwięcej przeżywali ten zawód ludzie z transportów odsyłanych z Farabu rzeką Amur-Darią do bagnistego terenu Nukusu w Turkiestanie. W ciężkich warunkach byli oni holowani wodą na przestrzeni kilkuset kilometrów i wysadzani na zupełnym odludziu, odciętym od świata i komunikacji.
Coraz to otrzymywaliśmy z południa rozpaczliwe depesze od samorzutnych komendantów transportów z Farabu, Samarkandy, Fergany, Ałma-Aty, które zawsze brzmiały mniej więcej w ten sposób:
„Każą nam się wyładować i skierowują do kołchozów, podczas gdy przybyliśmy do wojska. Ludzie giną z głodu. Nie mamy zupełnie żywności, są z nami kobiety i dzieci. Odmawiamy wyładowania i błagamy o ratunek". Koniec cytatu.
Z Taszkientu dalsze skierowanie koleją, a następnie rzeką do Turktula statkami płynęliśmy 5 dni.
Tak więc, Wujek znajdował się w masie ludzkiej, wysłanej do Taszkientu, skąd pojechali koleją dalej na południe, a następnie rzeką Amu-darią popłynęli do Turtkula. Według encyklopedii Turtkul jest małym miastem, obecnie w Uzbekistanie, a wówczas w ZSRR. Leży nad dolną Amu-darią, gdzie przez Nizinę Turańską oddziela od siebie pustynie Kyzył-kum i Kara-kum i wpływa do bezodpływowego Jeziora Aralskiego. Po obu stronach rzeki leży bezkresna pustynia, gdzie nie ma warunków do przetrwania. To właśnie rzeką Amu-darią musieli płynąć do Turtkula, leżącego nad tą rzeką. J Czapski w książce pt. Na nieludzkiej ziemi str. 310 tak relacjonuje podróż tą rzeką, cytuję:
…tą samą Amudarią wysłano naszych ludzi już po „amnestii” na kołchozy w okolicach Nukusa barkami. Ci ludzie już wtedy „wolni” dostawali prowiant na dwa dni, jechali dwa tygodnie i musieli, co dzień po kilku, a nawet kilkunastu umarłych z głodu wyrzucać z barek do Amu-darii. To się działo jeszcze parę miesięcy temu. Tych ludzi rozmieszczono potem po nędznych kołchozach, w okolicach Turkusa, gdzie znów marli jak muchy.
Nukus wymieniony przez Czapskiego leży nieco dalej na północny zachód od Turtkula jest większym miastem, lecz podobnie jak Turtkul położony na rzeką Amu-darią.
W czasie podróży spotkanie z Klonowskim Stanisławem.nagan
Można przypuszczać, że było to spotkanie z kimś dobrze znanym Wujkowi, skoro zapamiętał nazwisko i zapisał w pamiętniku. Przy imieniu, w oryginale pamiętnika znajduje się dopisek „nagan”. Trudno określić, co to oznacza. Może chodzi o broń nagan, a może Klonowski miał taki przydomek.
Z Turktula wysłanie do kołchozu Małokrew i wspólne przeżycia z Michalskim z Równego w tymże kołchozie w grudniu 1941.
Tutaj także los związał go z jakimś Polakiem z Równego, z którym mieli wspólne przeżycia. Być może był to ktoś, kogo Wujek znał wcześniej przed zesłaniem. Trwała tam walka o przetrwanie z tymi, którzy ich ciemiężyli. Prawdopodobnie był to los podobny do losu wszystkich Polaków wysłanych do kołchozów. Przerzucano tych biednych i chorych ludzi z kołchozu do kołchozu i wykorzystywano do najcięższych prac o głodzie nie umożliwiając im najprymitywniejszych warunków bytowania. W książce „My deportowani” na str. 190 czytam, cytuję:
W połowie listopada, o pochmurnym, wietrznym zmroku ładują nas na otwartą lorę. Kołchoz, na który jedziemy, nazywa się „Nowyj Mir" i jest pono najlepszym, najbogatszym w okolicy. Uprawiają tam cukrowe buraki, bawełnę, a przede wszystkim ryż. Kołchoz jest pod zarządem Koreańczyków, którzy z tych czy in­nych powodów, przesiedleni ze swej ryżowej ojczyzny, zaczepili się tu. Ponieważ jest to właśnie pora młócenia ryżu, rąk im po­trzeba gwałtownie i obiecują dobry wikt i dobre locum, byle zdo­być robotnika. „Nowyj Mir" oddalony jest od Hodżilli o 25 km. Pognano tam już piechotą wiele partii naszych mężczyzn.
Jak to się krótko da napisać? Całodzienna robota w polu... Wy­trzymać jednak taki dzień nawet mężczyznom nie było łatwo! W nieustannym, lodowatym a jak płomień palącym wichrze — w wichrze zapierającym dech i miotącym plewy w oczy, usta, w rękawy i za kołnierz — taszczyli od maszyny wory tak pełne, że ciężar wpół ich dosłownie łamał. I nic — tylko tak cały dzień te wory, wory, wory... Wracali o zupełnej nocy, zziajani, zakurzeni, obsypani plewą, znów do stołówki na kapuścianą wodę i taką samą kromkę chleba. Jeżeli ktoś nie odrobił swego, brygadier nie mówił mu nic, tylko nie dawał kartki na śniadanie. Mają nas w ręce i wiedzą o tym. O tym tylko zdają się nie wiedzieć, że głód i rozpacz na niejedno znajduje sposoby!
Powrót rzeką Amurdarią i ponowne odesłanie do kołchozu. Konto Taszkientu otrzymanie 50 dkg mąki jęczmiennej, głód i praca.
Powyższego zapisu wyraźnie wynika, że z Turtkula wrócili z powrotem rzeką Amur-darią. Na mapach i relacjach spotyka się różne nazwy tej rzeki. Istnieją tak jak Wujek zapisał, oraz Amudaria i Amur-daria. Można sobie wyobrazić, jakie mieli warunki podczas pracy w kołchozie, skoro otrzymanie 50 dkg mąki jęczmiennej, na konto Taszkientu, było tak ważnym wydarzeniem, że należało to zapisać. Podobnie tragiczny musiał być powrót tą rzeką do Taszkientu. Amur-daria rozdzielająca sobą dwie pustynie to bezkresne przestrzenie. Tak na stronie 312 w swojej książce pt. „Na nieludzkiej ziemi” pisze Czapski cytuję:
Tu już setkami kilometrów, ani jednego człowieka, tylko sfalowana w drobne kopki przestrzeń piaszczysta. Jedyna roślina to rzadko rosnące przeważnie wyschłe krzaki podobne do naszego jałowca. Na tej beznadziejnej płaszczyźnie płynie Amu-daria rozlana jak morze prawie na kilometry, zupełnie płyciutka, że coraz to przegląda dno, albo widać małe piaszczyste wysepki.
W takie oto rejony wysłały władze sowieckie Polaków zdążających do Polskiego Wojska. Rodzi się, zatem pytanie, czy nie po to, aby do reszty zagłodzić na śmierć wycieńczonych chorobami i głodem ludzi?
Z początkiem lutego 1942 odjazd do komisji poborowej w Kierminie, gdzie w dniu 17.II.42 otrzymałem kat. zdrowia A i wcielony zostałem do 23p.p.
Prawidłowa nazwa Kermine. Wujek zapiski w notesie robił kilka miesięcy później i stąd mogła się wziąć pomyłka. Z powyższej notatki wynika, że wcielony został do 23 p.p. stacjonującego w Kermine.
Według Encyklopedii II Wojny Światowej Wydawnictwo MON 1975 pod hasłem Armia Polska w ZSRR 1941-1942 istnieje następująca informacja. Cytuję:
Związek operacyjny Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie utworzony na mocy polsko-radzieckiej umowy wojskowej z dnia 14.8.1941 będącej następstwem polsko radzieckiego układu z 30.7.1941. Armia Polska w ZSRR składa się wyłącznie z jednostek lądowych.(..) Na miejsce formowania armii władze radzieckie wyznaczyły rejon Orenburga i Saratowa. W Buzułuku stanął sztab i dowództwo Armii Polskiej, w Taszkiencie 5 DP, w Tockoje 6-ta DP i ośrodek zapasowy armii.(..) 
Podlegających ewakuacji podwożono pociągami do bazy w Krasnowodsku, stamtąd statkami przez Morze Kaspijskie do portu Pahlawi w Iranie. Pierwsza ewakuacja (23.3.1942 do 3.4.1942) objęła 1603 oficerów, 24.427 podoficerów i szeregowych.(..) Druga ewakuacja 5-25.8.1942.(..)
7 dywizja piechoty (zapasowa) sformowana została w Kermine (Uzbekistan). Dowódcą mianowany został płk dyp. Z Okulicki, płk A Schmidt, gen J Giza.
Schemat organizacyjny przewidywał sformowanie 22pp i 23pp, 7pal, 7pac, 7 dyonu rop., 7 dyonu plot., 7baonu sap. I kompanii p/ pancernej.(..)
Do momentu ewakuacji ze Związku Radzieckiego dywizja nie osiągnęła gotowości organizacyjnej i nie była uzbrojona. 7 DP opuściła ZSRR częściowo w ramach pierwszej, a częściowo w ramach drugiej ewakuacji.
Wynika z powyższego, że Wujek został wcielony do 23 pp. wchodzącego w skład 7 dywizji i ewakuowany został w ramach pierwszej ewakuacji.
Wymarsz 40 km do Kierminiechu. Umundurowanie komisja lekarska 2 razy, złe odżywianie. Spotkanie z Szuhrukiem Anatolem.
Błąd w nazwie, gdyż chodzi o Kenimech jak podają jedne źródła, lub Kenimeh. W obu wypadkach chodzi o to samo miejsce. W Internecie w Archiwum Wschodnim znaleźliśmy nazwę Kenimech, natomiast w relacji żołnierza poniżej istnieje nazwa Kenimeh, dokąd z Kermine wymaszerowali pieszo 40 km.
Poniżej ściągnięta z Internetu relacja żołnierza 23 pp., który przebywał tą samą drogę, co Wujek z tą różnicą, że w ramach 2 ewakuacji. W relacji jest dużo błędów, gdyż pisana bez polskich czcionek. Dla przejrzystości usunąłem błędy. Cytuję:
Auto się zatrzymało, kierowca wyskoczył otworzył drzwi,  skąd wyszła mała postać  generała.  On  wysiadł i szybkim krokiem zaczął maszerować w stronę kapitana, a kapitan w stronę generała.    Kiedy  już byli jakieś dziesięć kroków od siebie, obaj zatrzymali sie, zasalutowali   i kapitan zaczął zdawać raport.    Po zdaniu raportu,  odsalutowali sobie,  generał podziękował kapitanowi, zwrócił się do nas i  krzyknął.   "Czołem żołnierze!   Czołem Panie Generale!"  Była nasza gremialna odpowiedz. 
Po tym przywitaniu kazał nam spocząć i zaczął przemawiać.    "Ja jestem generał Duch.   Pozostaniecie pod  moim dowództwem do czasu, kiedy zajedziemy na nasze miejsce postoju w Iranie.  Już nie potrwa długo, kiedy pozostawimy ten stalinowski raj na stale."   Wtedy spontanicznie wszyscy krzyknęli  "Hura!"    Kiedy ucichło, on mówił dalej.   "Ale pamiętajcie, że dopóki nasza  stopa nie stanie na ziemi  Szacha, nie możemy być niczego pewni i musimy być stale na baczności.      Większość drugiego Korpusu już jest na Środkowym Wschodzie.    My transportujemy nasze wojsko  do Persji już od stycznia (1942).    Na razie będziecie wcieleni do 7mej  Dywizji, 23 Pułku Piechoty w Kenimeh.    Zaraz  przewiozą was do Kermine, skąd przemaszerujecie  do bazy w Kenimeh.    Za Bożą wola   zobaczymy się w Persji.    Czołem żołnierze!   Czołem  Panie Generale!"   Odpowiedzieliśmy chórem.     Generał Duch zasalutowali i odmaszerował  w stronę auta.    Wtedy   kapitan odsalutował i krzyknął    "baczność! Na prawo patrz!" A  kiedy auto odjechało, kapitan  dal rozkaz   "Baczność! Spocznij!  Rozejść się!"     Dopiero wtedy zaprowadzono nas do  polowej kuchni na późny obiad. 
W czasie jedzenia dowiedzieliśmy się, że zaraz po jedzeniu powinniśmy się ładować, do stojących  wagonów, którymi przyjechaliśmy, bo za godzinę odjeżdżamy  do Kermine.     Już nie wiem, o której opuściliśmy Guzar,  ale kiedy zajechaliśmy do Kermine,  już się robiło ciemno.    Po rozładowaniu podzielili nas na grupy  po ośmiu ludzi  i kazali  stawiać  w pobliskim sadzie aprikotów,  namioty.    Jeden namiot na osiem osób.    Tam też zjedliśmy kolacje i tam pozostaliśmy na noc. 
Następnego dnia obudzili nas o świcie.    Mięliśmy piętnaście minut gimnastyki, po czym   mycie,  golenie, ubiór,  ogólna modlitwa, śniadanie  i pakowanie.   Na pakowanie i zwiniecie namiotów dali nam pól godziny, po czym marsz, w pełnym rynsztunku do Kenimehu.    Na początku marszu nie było tak źle, ale ostatnie parę kilometrów było straszne.   Piach, gorączka i trochę pod górkę.    Rynsztunek, który każdy z nas musiał nieść   wydawał się dwa,  albo więcej razy cięższy.   Każdy spocony, słońce bezlitośnie paliło,  a my coraz wolniej ciągnęliśmy  nasze i tak osłabione  chorobami i brakiem odpowiedniego wyżywienia,  nogi.  Było kilku, którzy  potrzebowali pomocy i ja tez już byłem bliski kompletnego wyczerpania, ale jakoś dociągnąłem  do naszego celu o własnych siłach.   Potem pomyślałem sobie, że może moje chodzenie z braćmi  szukać jedzenia zrobiło to, że moje nogi miały lepiej wyrobione muskuły. 
Po przybyciu na bazę 23 Pułku Piechoty w Kenimeh, musieliśmy ustawić się, pomimo że ledwo na  nogach mogliśmy stać,  aby dowódca mógł nas oficjalnie zaprezentować do dowódcy bazy!   Jakby nie było, to przecież było wojsko i wszystko musiało  być robione według regulaminu.   Komendant nas  ładnie przyjął i nawet pogratulował, że byliśmy w lepszym stanie niż spodziewał się.   W owym właśnie czasie ktoś zemdlał.    Jego inni odprowadzili do cienia namiotu, a on mówił dalej.   Powiedział, że do rana  możemy odpoczywać   i ze rano przydzielą nas do odpowiednich oddziałów.   Potem dał nam  wykład o dyscyplinie,   ćwiczeniach i o celu naszego istnienia.    Dopiero, kiedy skończył  zwolnił nas  i kazał iść do dużego namiotu, aby odpocząć,  coś   napić  się i zjeść.     Po zjedzeniu, jakiś  inny  oficer   marszem  zaprowadził nas do dużej kibitki  gdzie kazał się nam wymyć, oczyścić  i wyprać  nasze    spocone koszule, skarpetki i inne rzeczy.    Z suszeniem nie było kłopotu, bo powkładaliśmy na siebie, co wnet  było suche i jeszcze nas chłodziło.    Noc spędziliśmy w dużym namiocie.    Spaliśmy na poskładanych kocach, a plecak  służył za poduszkę. Konie cytatu.
Można się spodziewać, że warunki, jakie miał Wujek podczas 40 kilometrowego marszu do Kenimeh były o wiele gorsze, gdyż odbywały się w ramach pierwszej ewakuacji. Odbyło się to 17 lutego 1942, a więc zimą, jak Wujek zapisał.
Wzmianka o spotkaniu z Szuhrukiem Anatolem musiała być dla niego ważnym wydarzeniem. Mógł to być jego znajomy z przed wybuchu wojny, z miejsca zesłania, lub męczeńskiej wędrówki z zesłania. Tego niestety nie udało się ustalić.
Wyjazd dnia 23 marca 1942 do Krasnowodzka i przekroczenie granicy.
Krasnowodzk leżący obecnie w Turkiestanie jest miastem portowym na półwyspie Krasnowodzkim, na wschodnim brzegu Morza Kaspijskiego. Natomiast Pehlewi (obecnie Iran, dawniej Persja) jest portem morskim na południowo-zachodnim wybrzeżu Morza Kaspijskiego. W Krasnowodzku została utworzona baza ewakuacyjna dla czuwania nad sprawnością ewakuacji, oraz nawiązania kontaktów z angielskimi władzami i generałem Zającem, polskim dowódca na Środkowym Wschodzie. Na dowódcę bazy w Krasnowodzku powołano ppłk Berlinga, któremu nie ufano za bliskie kontakty z NKWD i karnie na to stanowisko przeniesiono. Z zapisu wynika, że w Krasnowodzku Wujek przekroczył granicę z ZSRR.
Wypłynęliśmy 2 kwietnia przez Morze Kaspijskie do Panhlewi w Iranie.
Z zapisu w notesie wynika, że został ewakuowany w ramach pierwszej ewakuacji. Wynika to z daty, jaką Wujek zapisał. Poniżej przytaczam zapis z książki „Armia Polska w ZSRR na Bliskim i Środkowym Wschodzie” wyd. 1981 str. 126 i 127. Cytuję:
Pierwszy transport ewakuacyjny drogą morską od­płynął z Krasnowodska do Pahlewi już 24 marca i do­płynął do celu w dniu następnym. Od tegoż dnia do 5 kwietnia trwała pierwsza ewakuacja żołnierzy pol­skich i rodzin wojskowych z terytorium ZSRR, którzy stanowili nadwyżkę ponad 44 tysiące. Zgodnie z roz­kazem ewakuowano: 8, 9 i 10 dywizję piechoty, zwią­zki broni pancernej, pułk ułanów, pułk saperów, kom­panię saperów kolejowych, większość Ośrodka Organi­zacyjnego Armii, nadwyżki 6 i 7 dywizji piechoty oraz personel lotniczy i marynarzy. Oprócz wojska ewakuo­wano też ludność cywilną, która była przy wojsku.
Ogółem zostało ewakuowanych 43 858 osób, w tym 1603 oficerów, 28427 podoficerów i szeregowych, 1159 ochotniczek, 1880 junaków i 10789 osób cywilnych, w tym 3100 dzieci. Ewakuację tę Anders uważał za swój wielki sukces. Po rozmowie ze Stalinem powie­dział: „udało mi się na razie, choć część armii wyprowadzić do Persji. To dopiero początek, co prawda, ale wyłom jest zrobiony, furtka otwarta, to i resztę też się powoli wyprowadzi”.
Dowódca Wojska Polskiego na Środkowym Wscho­dzie, gen. Józef Zając, 20 marca został powiadomiony o częściowej ewakuacji żołnierzy z ZSRR i wspólnie z gen. Auchinleckiem — dowódcą wojsk brytyjskich — ustalił, że miejscem koncentracji ewakuowanego woj­ska będzie Palestyna. Zalecił przesunięcie Ośrodka Za­pasowego do miejscowości Gedera (na południe od Tel--Awiwu) celem przyjmowania ewakuowanych żołnierzy. W trakcie ewakuacji okazało się, że przygotowane środ­ki transportowe oraz pomieszczenia do zakwaterowania były niedostateczne. W przygotowaniach, bowiem pominięto przyjęcie ludności cywilnej, a szczególnie ko­biet i dzieci. Pospiesznie, więc zostały utworzone nowe obozy przejściowe zarówno dla wojska, jak i ludności cywilnej. Sztaby i placówki odpowiedzialne za trans­port i wyżywienie zdołały w dużej mierze złagodzić występujące trudności. Nie bez znaczenia była brytyjsko-amerykańska pomoc materialna, żywnościowa, me­dyczna i współpraca z Iranem. Z tych źródeł otrzyma­no wyżywienie, zaopatrzenie sanitarno-medyczne i inne.
Największe zadania w przyjmowaniu ewakuowanych spadły na dowództwo obozu w Pahlewi. Przyjęło ono wszystkie transporty, przeprowadzało dezynfekcję i za­pewniało zakwaterowanie do momentu aż kolumny samochodowe przewiozły przybyłych do innych obo­zów. Część wyżywienia i środków sanitarnych dostar­czyły władze Iranu i Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Częstotliwość przybywania statków do bazy w Pahlewi była duża. Z Krasnowodska odpłynęło ogółem siedem­naście statków, a na każdym z nich znajdowało się od dwóch do trzech tys. ewakuowanych. Ogółem baza w Pahlewi przyjęła ponad 43 tys. osób.
Część ludności cywilnej i żołnierzy chorowała na róż­ne choroby, a szczególnie na tyfus plamisty, co zmusiło władze do organizowania dodatkowych szpitali, nowych izb chorych i przychodni lekarskich. Władze irańskie zezwoliły na korzystanie ze szpitali cywilnych, co także przyczyniło się do opanowania epidemii. Koniec cytatu.
Pragnę zwrócić uwagę, ze wśród ewakuowanych znajdowało się prawie 11 tysięcy osób cywilnych w tym 3100 dzieci. Można sobie wyobrazić, jakaż to była armia, która na stan 43 tysiące miała ze sobą 11 tysięcy cywilów w postaci starców, kobiet i dzieci. Ale taka była potrzeba chwili, a raczej konieczność, gdyż wręcz niehumanitarnie byłoby pozostawienie tych biednych ludzi w ZSRR i równałoby się wydaniem na nich wyroku śmierci, poprzez powolną śmierć głodową. To chyba ten fakt uważał Anders za swój wielki sukces. Podobnie było podczas 2 ewakuacji w sierpniu 1942 roku, gdzie razem z wojskiem ewakuowano prawie 26 tysięcy cywilów.
Jeden z żołnierzy zapisał w swoim dzienniczku, cytuję za książką „My deportowani” str. 121. 30 marca załadowano nas na dwa statki „Agamali Ogły” i „Turkmenistan”, 2 kwietnia spałem już na piaszczystej plaży w Pahlewi, poza granicami kraju, w którym jak czytam w moim dzienniczku – można zwątpić w człowieka i sens walki o to, aby mu było lepiej na ziemi.
Powyższy zapis dotyczy czasu zapisanego przez Wujka i można założyć, że tym transportem przypłynął Wujek do Pahlewi w Iranie. Według książki „Niewyrównany rachunek” na str. 230 napisano: W Pahlewi zastaliśmy tłum rodaków przybyłych wcześniejszymi transportami.
W Internecie znalazłem relację zesłańca z Kołymy, który tak opisał podróż z Kołymy do Pahlewi.
Pewnego dnia pracowaliśmy przy odśnieżaniu drogi. Wiał okropnie zimny wiatr. Rozcierałem, co pewien czas sobie nos, bo mi marzł. W nocy kilku z nas w baraku zamarzło na śmierć. Byli i tacy, którzy sami się okaleczali, ucinali palce u rąk lub nawet stopy, co ich chroniło od pracy poza obozem i w pewnym stopniu przedłużało życie, które tam nie było wiele warte. Sam byłem już skłonny do samookaleczenia. Na szczęście, coś mnie wstrzymało od tej dramatycznej decyzji. Pewnego wieczora przychodzi oficer, wyczytuje nazwiska. Dla mnie czas się dłuży niemiłosiernie, bo moje nazwisko – według alfabetu aż na końcu - na „ż”. Wreszcie doczekałem się dobrej nowiny: jutro nie idziemy do roboty, zostajemy zwolnieni do … WOJSKA POLSKIEGO! Po wyjściu oficera zrobił się rwetes, radość nie do opisania! Ci, którzy zostawali, przekazywali nam, szczęśliwcom, adresy i listy do swoich rodzin.
Otrzymaliśmy dokumenty i żywność, aby wystarczyło do Władywostoku. Statek był towarowy. W jakimś zakątku znalazłem nieco rozsypanej mąki, zrobiłem zacierkę i razem z trzema podchorążymi zjedliśmy ze smakiem.
We Władywostoku otrzymaliśmy bilety do miejsca przeznaczenia - do Pietropawłowska. Na drogę dostaliśmy wspaniałe śledzie, nie pamiętam, żeby mi później gdzie indziej tak smakowały. Usiedliśmy do bardzo długiego pociągu, zwanego eszelonem. Na stacjach pociąg się zatrzymywał i wszyscy rzucali się do wyjścia, aby zdobyć trochę gorącej wody, co było bardzo trudne, gdyż pociąg był przeładowany ludźmi. Wpadliśmy na pomysł, aby odłączyć się od tego eszelonu i kontynuować podróż innym pociągiem. Co też zrobiliśmy i, rzeczywiście, podróż była nieco łatwiejsza. Na każdej stacji był posterunek NKWD, do którego zgłaszaliśmy się, dostawaliśmy czasem kupon do sklepów żywnościowych i tak dojechaliśmy do Nowosybirska. A tam była już polska placówka i polski kapitan, od którego dowiedzieliśmy się, że… polskie obozy nie są w stanie przyjąć takiego ludzkiego nawału. Radził, abyśmy przeczekali w jakimś kołchozie. Było to dla nas wielkie rozczarowanie. Na stacjach widzieliśmy mrowie polskich rodzin, z dziećmi, w stanie okropnego zaniedbania, głodnych i brudnych…
Jedziemy, więc dalej. Znowu na stacjach wysiadamy nie tylko po wodę, ale i po… wódkę, której nie brakowało. Była gatunkowa, miętowa i pomarańczowa. I tak powoli dojechaliśmy do Pietropawłowska. W Ambasadzie Polskiej moi towarzysze, podchorążacy domagają się przyjęcia do wojska, ale, okazuje się, że to nie takie proste. Wszystko jest dopiero w fazie przygotowania, więc na razie skierowano nas do pracy w piekarni, gdzie mieliśmy czekać na wezwanie komisji poborowej. Po zgłoszeniu się do piekarni otrzymaliśmy zakwaterowanie w małej stajence - miejsca na cztery osoby, prycza zasłana siennikiem, kilka koców oraz kupony do stołówki, w której jedzenie nadzwyczaj nam po łagrze smakowało. Aż nadszedł dzień stawienia się na komisję poborową, w której zasiadało czterech oficerów, dwóch Polaków i dwóch Sowietów. Stawało nas około dwudziestu młodych ludzi, wśród nich Ukraińcy, Białorusini i Żydzi, pochodzący z terenów Rzeczpospolitej Polskiej. Przyjęto nas tylko czterech. Otrzymaliśmy bilety do stacji Ługowaja...
Nareszcie – Ługowaja. Jak okiem sięgnąć – namioty, pełno cywili, dzieci. W końcu wybuchła tam epidemia tyfusu, ludzie marli jak muchy z wyczerpania, niedożywienia. Wyniszczony głodem i pracą ponad siły organizm nie miał siły walczyć z tą straszną chorobą.
Tu pożegnałem dotychczasowych towarzyszy niedoli, podchorążaków. Przydzielono mnie do dziesiątej dywizji piechoty, umundurowanie otrzymałem angielskie. Ćwiczenia odbywały się bez karabinów. Chleb dowożono do każdej drużyny, a po zupę chodziło się do kuchni, gdzie różnie bywało: raz chochla - z góry, a więc zupa rzadka, to znów gęściejsza - z dna gara, jeśli się kto upomniał.
Pewnego wieczora dostajemy rozkaz spakowania wszystkich rzeczy, bo wyruszamy na manewry, zbiórka o godzinie trzeciej rano. Wchodzimy do wagonów, a tam też sporo cywilów, dzieci. Dziwne to było dla nas, ale nie pytaliśmy o nic. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że przenoszą nas do Persji. Wielu żołnierzy, którzy pozostawili rodziny w Ługowoj, zaczęło wyskakiwać z pociągu: w moim przekonaniu stali się zalążkiem armii Berlinga. Wysiedliśmy w Krasnowodsku na plaży, niedaleko portu, gdzie oczekiwała już masa ludzi. Powiedziano nam, aby nie zabierać z sobą rubli, więc ludzie wrzucali je do specjalnego worka. Okazało się, że Sowieci nie przeprowadzali rewizji, a w Persji ruble można było wymienić w każdym banku.
Płynęliśmy na jakimś tankowcu. 1 kwietnia 1942 roku wylądowaliśmy w Pahlewi, w Persji - już w ZIEMI WOLNEJ!
Taka to była historia mojego pobytu w Sowietach – jak ją pamiętam.
Pobyt w Iranie Pahlewi od 3.IV.  do 20 kwietnia 1942.
Pobyt od 3.4.42 w Pahlewi w Iranie ( obecnie Bandar-e-Anzeli ) do 20 kwietnia 1942 był kwarantanną, o której w książce pt. „Niewyrównany rachunek” na str. 231 napisano: Po odbyciu dwutygodniowej kwarantanny, połączonej z odwszawianiem i rozmaitymi profilaktycznymi szczepionkami, tych z nas, którym stan zdrowia pozwalał odstawiano ciężarówkami do obozów uchodźczych w Teheranie.
20 Kwietnia 1942 wyjazd samochodami przez Iran do Iraku. Przejazd przez Bagdad.
 W zdaniu powyższym kryje się długa podróż. Rzut oka na mapę pokazuje, że do Bagdadu przez Iran musieli przebyć ponad 1000 km. Wujek nie zapisał, kiedy przyjechali do obozu w Iraku. Mogło to trwać kilka dni. Z dalszych relacji wynika, że 27 kwietnia był już we właściwym obozie w Iraku. W tym momencie miał już za sobą cały koszmar pobyt na zesłaniu w ZSRR i później.
W Iranie otrzymanie zaliczki na Żołd. Tumany-Gromy 5-7.
            W Iranie otrzymanie zaliczki na żołd. Tumany-Gromy. Chodzi o nazwę waluty obowiązującej w Iranie. Nazwę irańskich pieniędzy tak właśnie wymienia Jadwiga Czaykowska w swej relacji z zesłańcze wędrówki na stronie internetowej. Cytuję: Tuman - to była nazwa pieniędzy perskich. A gromy prawdopodobnie są dziesiętnymi, lub setnymi częściami tumana.
W Iraku Tilce wszystkiego w bród, co dusza zapragnie. Z pogłosek wynika, że mamy jechać do Palestyny do Hajfy. Otrzymaliśmy po jednym dynarze. W obozie, gdzie piszę te zapiski stoimy już 3-ci dzień, odpoczywamy, dobrze się odżywiamy, jest dzisiaj 27 kwiecień 1942.
Zdanie powyższe wskazuje, że nareszcie znaleźli się w innym świecie. Nazwa Tilce jest zapewne małą miejscowością poza obozem, gdyż nie znalazłem jej na mapie Iraku. Obóz ten leżał obok miasta Chabanija położonego około 100 kilometrów na zachód od Bagdadu w pobliżu ogromnego jeziora o tej samej nazwie Chabanija. W książkach opisujących tamte wydarzenia występują różnice w nazwach miasta i jeziora.
 W książce pt. Wojna Ludzie i medycyna na str. 215 tak zapisano; …Była to Habanya, olbrzymia brytyjska baza lotnicza, jedna z największych na Środkowym Wschodzie. Obóz tranzytowy znajdował się z drugiej strony lotniska, poza jego terenem strzeżonym.
 Miasto Chabanija swoją południową częścią dotyka jeziora, natomiast z północnych jego krańców płynie rzeka Eufrat. W pobliżu jeziora Anglicy urządzili największe w Iraku lotnisko i bazę wojsk zarówno angielskich jak i ewakuacyjnych. Obozy ze względów sanitarnych Anglicy stawiali daleko od miast i skupisk ludzkich, aby od ludności cywilnej nie przenosić chorób niebezpiecznie zakaźnych.
Jeden z zesłańców Kołymy, na stronie internetowej, tak opisał przyjazd do bazy położonej w pobliżu jeziora:
Gdy już przyjechaliśmy do Iraku, nad jeziorem Chabanija po raz pierwszy spotkaliśmy się z „chamsin”, czyli tak zwaną burzą piaskową. Piasek przy takiej burzy dostaje się wszędzie, nawet do zamkniętych ust, do uszu i oczu - jest wprost nie do zniesienia. W dodatku wichura zerwała wiele dużych sześcioosobowych namiotów. Wydawało się, że to jest już koniec świata. Czekaliśmy na nowy transport, który miał zawieźć nas do Palestyny. Koniec cytatu.
Jak wynika z Wujka zapisków chodziły tam pogłoski o dalszej podróży do Hajfy w Palestynie. Pragnę podkreślić, że Wujek swoje zapiski w notesie zaczął pisać w bazie Chabanija. Świadczą o tym nadruki w języku arabskim na kartkach notesu. Wyjaśnia to, dlaczego we wcześniejszych wydarzeniach brak jest dat i wielu ważnych wydarzeń. Domyślać się należy, że ostry reżim w sowieckich więzieniach i na zesłaniu uniemożliwiał pisanie notatek.
Pobyt Polaków w Iraku podczas II Wojny Światowej zapisał się pozytywnie w pamięci Irakijczyków. Historyk Zbigniew Dunin w swojej relacji w Internecie tak powiedział do swojego rozmówcy;
Irakijczycy mieli do Polaków raczej dobry stosunek. Polacy - inaczej niż Brytyjczycy - nie zachowywali się jak okupanci. W bagdadzkich kawiarniach kelnerzy uczyli się polskiego. Żołnierze zostawili dobre wspomnienie.
Wiele jednostek wędrowało po Iraku, głównie po północnej i środkowej części. W zasadzie wszyscy przeszli przez Chanakin przy granicy z Iranem i Kizil Ribat, gdzie było polskie dowództwo. Wielu przez Bagdad, Kirkuk, Mosul. Artyleria przeciwlotnicza stacjonowała na lotnisku Habbanija, 84 km od Bagdadu. Mieszkali w miasteczkach namiotowych. Mieli audycje w radiu bagdadzkim, własne gazety - 31 tytułów, np "Orzeł Biały" czy "Kurier Polski" w Bagdadzie. Czołówka Teatralna jeździła po Iraku z występami. Oto jej wierszyk o Bagdadzie:
Na ulicy Al Rashida
Tam gdzie polska jest gospoda
Zsiadłe mleko z ziemniakami
Polska ci kelnerka poda.
A przy moście nad Tygrysem
Polska YMCA, hotel polski,
Obok budka z gazetami
Gdzie sprzedają »Kurier Polski «".
Żołnierze wstawali koło piątej rano. Do 10 mieli zajęcia, potem do 17-18 przerwę, bo było za gorąco. Według "Kuriera Bagdadzkiego" w sierpniu 1942 r. było 47 stopni w cieniu i 81 w słońcu. Gdy zdarzały się udary słoneczne, chorych umieszczano w dołach w ziemi - tylko tam było trochę wilgoci i chłodu.
Opuszczenie Iraku odbywało się etapami od czerwca do października 1943 r. Pozostały po nich groby. Doliczyłem się 694 pochowanych Polaków, ale na pewno to nie wszyscy. Wiele mogił jest zapomnianych, przysypanych piaskiem. 90 km od Nasirii, w oazie Abu Ghar, natrafiłem koło brytyjskiego fortu na mogiłę czterech nieznanych żołnierzy. Wmurowane kamienie tworzyły napis "WP 1942". Niedaleko wystawała z ziemi szyna z polskim proporczykiem. Największy polski cmentarz znajduje się w Chanakir. Polskie groby są też w Bagdadzie, Basrze, Mosulu, Kirkuku, Habbanii. Piszący powyższe Zbigniew Dunin Wilczyński jest historykiem, autorem książki 'Wojsko polskie w Iraku 1942-1943"
2 maja otrzymałem 1 dynar zaliczki na pobory.
3 maja defilada na miejscu.
Jak wiemy 3 maja jest naszym narodowym świętem uchwalenia konstytucji. Można sobie wyobrazić, jak uroczyście obchodzili je będący tam Polacy, po wydostaniu się z „Nieludzkiej ziemi” w ZSRR.
4 maja spisywanie do rejestru personalnego. Podałem, że wcielony zostałem do 23 p.p. dnia 17 lutego 1942, a zweryfikowany dnia 24 lutego 1942. Rozkaz pułkowy Nr 23.
23 p.p. wchodził w skład 7 dywizji dowodzonej przez dyplomowanego płk Okulickiego. Dywizja ta została następnie przekształcona w jednostkę zapasową.

W dniu 8 maja odjazd z tego miejsca Chabanija. Od miasta Chabanija nazwa od olbrzymiego jeziora.
Powyższym zapiskiem Wujek potwierdza nazwę obozu, gdzie przebywał od 20 kwietnia 1942 roku do 8 maja 1942.
Gorąco, spiekota straszna. W czasie podróży samochodami 8.V zachorowałem od gorąca na serce. Troskliwa opieka oficerów angielskich w czasie postoju i przejazdu przez pustynię i tego dnia oddanie mnie do szpitala przejściowego na 1 postoju. Ogromnie byłem słaby. Niektórzy wróżyli mi śmierć, bo sine miałem palce i inne odznaki. Jednak dzisiaj, już 10 maja, jest mi znacznie lepiej, leżę w szpitalu nie umarłem.
Tak więc, już w pierwszym dniu transportu do Palestyny Wujek zachorował na serce. Przez 3 lata pobytu w sowieckim więzieniach stracił zapewne dużo zdrowia. O podróży z zesłania wiemy tylko, że w Omsku chorował. Można jedynie się domyślać, co przeżywał. Zwolniony z zesłania w Buchta Nachodce wyglądał tak, jak na zdjęciu w dokumencie wydanym przez władze obozu. Nie rozpoznałem go na tym zdjęciu, taki był wyniszczony.
W szpitalu opieka bardzo dobra. Miałem kilka zastrzyków na wzmocnienie od gorąca. Duszno dochodzi do 58oC gorąca, jak wytrzymać dalej.
Nawet nie można się dziwić, że Wujek zachorował na serce. Mieli do przebycia Pustynię Syryjską ciągnącą się poprzez znaczną część Iraku i obecnej Jordanii. Już w pierwszym dniu podróży zasłabł od gorąca na serce i przekazany został do szpitala przejściowego. W książce pod tytułem Wojenne Wspomnienia Chirurga na str. 115 jest opisana podróż wojska przez tą pustynie z tą różnicą, że w przeciwnym kierunku i innym miesiącu. Cytuję:
Wkrótce skończyła się czarna pustynia i rozpoczęły się niezmierzone pagórkowate piaszczyste przestrze­nie.. W miarę posuwania się na wschód upał stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Pęd powietrza wcale nie chłodził, wiatr przewiewający auta robił wraże­nie podmuchu z rozpalonego pieca. Nieznośny pył, podnoszony przez posuwającą się kolumnę, wdzierał się w oczy, nos i usta. Jazda trwała do zmierzchu, aż do następnego etapu, który był identyczny z poprzed­nim. Czwartego dnia podróży powietrze stało się roz­żarzone do niemożliwości. Blask słońca i piasku raził oczy. Od czasu do czasu mieliśmy złudzenie, że wi­dzimy palmy i jeziora, które znikały w miarę zbliża­nia się do nich. Ale piątego dnia zobaczyliśmy już nie fatamorganę, lecz prawdziwe wielkie jezioro Habbanijja, nad którym Anglicy urządzili największe w Ira­ku lotnisko. Jezioro to jest bardzo rybne, a niektóre okazy osiągają taką wielkość, że są nawet niebez­pieczne dla kąpiących się.
W szpitalu zapoznałem się z wartościowym człowiekiem profesorem Szumańskim Adamem z Krakowa, który wypadł z samochodu w czasie jazdy i potłukł się, lecz przychodził do zdrowia.
13 maja wieczór zdrów opuszczam szpital, by dnia następnego rano wyjechać w dalszą podróż do Palestyny.
Wujek nie wyjechał następnego dnia w dalszą podróż, lecz odpoczywał w obozie, co wyjaśnia następny akapit.
Do dnia 17 maja odpoczywałem w obozie- 17 rano odjazd samochodami w dalszą drogę. Dowódca obozu por. Eunach proponował mi zostanie w obozie w charakterze magazyniera, odmówiłem tej nudy, nawet teraz żałuję.
Zgodnie z tym Wujek w obozie przejściowym przebywał w szpitalu od 8 maja 1942 do 13 maja, a następnie wypoczywał w obozie do 17 maja. Dowódca obozu prawdopodobnie zdawał sobie sprawę ze stanu jego zdrowia, oraz morderczych warunków panujących w czasie podróży przez pustynię. Proponował mu zostanie w obozie, z czego Wujek zrezygnował, a później żałował.
18 jedziemy dalej pustynią czuję się lepiej przejechaliśmy tego dnia Irak jesteśmy w Transjordanii – jutro mamy być na miejscu. Czuję się dobrze.
Transjordania była ówczesną nazwą państwa, które obecnie jest Jordanią. Wynika z powyższego, że Wujek 18 maja znalazł się w Jordanii. Daleko za sobą miał przeżycia na zesłaniu, gdzie został zaliczony do najwyższej kategorii przestępstw, tylko dlatego, że był Polakiem i pracował w policji. Można sobie wyobrazić, co przeżywał podczas 15 miesięcznego śledztwa w więzieniu w Kijowie. W końcu wyrok 8 lat, więzienie w Charkowie, skąd 40-dniowa jazda więźniarkami w nieludzkich warunkach na Daleki Wschód do lagru w Buchta Nachotce za Władywostokiem. Następnie droga powrotna z zesłania, podczas której w Omsku chorował. Od momentu, kiedy znalazł się w Orenburgu, też nie było lekko. Jazda do Taszkientu, wysłanie przez władze sowieckie rzeką Amudarią w celu wyniszczenia głodem i chorobami, następnie powrót tą rzeką i rozmieszczanie po kołchozach, gdzie byli wykorzystywani do najcięższych prac. Dopiero na początku lutego 1942 wyjechał do komisji poborowej, gdzie został wcielony do 23 pp. Należy tu podkreślić, że władze sowieckie nie udzielały pomocy tworzącej się Armii Polskiej, lecz wręcz utrudniały jej powstawanie. Z zachodu pomoc docierała tylko w nikłym stopniu, gdyż dostawy broni, żywności i umundurowania przechodzące przez port w Krasnowodzku były zablokowane przez sowietów i leżały bezczynnie w magazynach. Wojsko, które na swoim stanie posiadało 30% starców, dzieci i kobiet było wyniszczone głodem i chorobami. Dopiero w Pahlewi na terytorium Iranu po opuszczeniu „nieludzkiej ziemi” zaczęło się lepsze życie. Dalej jednak wymierali z chorób, wycieńczenia, a często z przejedzenia. Następnie 10-dniowy przejazd przez iracką pustynię, gdzie jak pisze dochodziła temperatura 58ºC i o mało tam nie umarł. W jakim stanie znajdował się, kiedy znalazł się w Jordanii? Pisze, że czuje się dobrze, ale jak było naprawdę?
19-20 maja w obozie kąpiel. Zdałem 2 koszule angole i kalesony zimowe. 20 maja odjeżdżamy dalej na właściwy obóz do Almugaru, gdzie stoi 23 p.p. Jedzie ze mną st strz. Łagoda Mefodiej który był w szpitalu.
Łagoda Mefodiej podobnie jak Wujek miał przydział do tej samej jednostki, co Wujek, skoro razem tam jechali.
20 maja dołączyłem do kompani 3-ciej w Almugarze. Ładna miejscowość klimat przybliżony do naszego. Żołdu nie dostałem dopiero na 1.VI mam dostać.
Przypuszczam, że nazwę miejscowości Almugar Wujek w dwu powyższych akapitach źle zapisał ze słyszenia. Powinno być El. Mughar, tak jak zapisał poniżej po przyjeździe do macierzystej jednostki. Błędy w nazewnictwie własnym miast i miejscowości ciągle się powtarzają. Inaczej one brzmią w różnych językach, inaczej się pisze i wypowiada.
28 maja 1942 odkomenderowany z 23 p.p 3 komp. W El. Mughar do Szefostwa Rezerwy Zapasowej w Mugdadzie gdzie otrzymałem przydział jako kancelista.
W książce pt. „Wbrew rozkazowi” Strumph Wojtkiewicza, autor na stronie 260-261 wspomina o obozie El. Muhara znajdującym się w Palestynie. Prawdopodobnie, to właśnie tam była siedziba 3 kompanii. Istnieje i tu różnica, Wujek użył nazwy El. Mughar, a Strumph Wojtkiewicz El. Muhara. Według autora znajdował się tam obóz dla zawieszonych w czynnościach oficerów oczekujących na sąd w kończących się śledztwach. Zakładam, że chodzi tu o ten sam obóz, z którego wujek został odkomenderowany do Mugdadu. Zgodnie z powyższym zapisem Wujek od 28 maja 1942 odszedł do Szefostwa Rezerwy Zapasowej.
Dnia 30.V otrzymałem żołd, 2 funt 555 mils. W kasynie podoficerskim zapłaciłem 255 milsów.
Przypuszczać należy, że powyższy zapisek w notesie zapisany został w Mugdadzie, gdzie w Szefostwie Rezerwy Zapasowej służbę pełnił jako kancelista.
Był to ostatni zapis w notesie Wujka. Wydawało się, że Wujek po zesłaniu w ZSRR przeżył wszystko to, co najgorsze docierając do „ziemi obiecanej” w Palestynie. Wprawdzie była przed nim, tak jak przed wszystkimi tam Polakami dalsza droga, ale tu zakończył się pewien etap męczeńskiej podróży Polaków. O tym męczeństwie Polaków w książce pt. „Na nieludzkiej ziemi” na stronie 349 napisał Józef Czapski, cytuję:
Byłem jednym z ostatnich z Armii Andersa, który opuszczał jesienią 1942 Związek Sowiecki przez granicę perską. W tym samym roku wypłynęło tam 70 000 żołnierzy polskich z dołączonymi do transportu 50 000 kobiet i dzieci.
Wszyscy żołnierze i dorastająca młodzież zdolna do noszenia broni czy do pomocniczej służby w wojsku przerzuceni zostali do Iraku. Władze angielskie w porozumieniu z rządem polskim wywiozły kobie­ty z małymi dziećmi już z Iranu do Indii, Kenii, Libanu i nawet Mek­syku, gdzie stworzono im warunki życia, szczyt serdecznej i mądrej opieki w porównaniu z ich losem w sowieckich kołchozach. W Iraku żołnierze ze wszystkich obozów z Rosji łączą się z Brygadą Karpacką gen. Kopańskiego. Ta ostatnia formacja miała już świetną kartę w wal­kach z Niemcami: Tobruk, ofensywa na Gazalę, Libia i dalsze działania w Cyrenajce. Pod dowództwem gen. Andersa, który nas z Rosji wy­prowadził, tworzy się tam na nowo wojsko polskie, pod oficjalną nazwą „Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie". Żołnierz, który Rosję sowiecką opuścił, chciał przede wszystkim mieć broń, której mu Sowiety nie dawały, chciał się bić z Niemcami, iść na front jak najszybciej. Od października 1942 broń zaczyna do wojska napływać, ale dla żołnierzy dopływ ten zdał się zbyt powolny. W Khanakinie, pierwszym naszym obozie pod Bagdadem, wybuchła epidemia malarii. Anders opowiada w swoich wspomnieniach, jak odwiedzał chorych, i dodaje; „Żołnierze nie skarżyli się ani na choroby, ani na pustynie, ani upały. Narzekali tylko, że broń i sprzęt przychodzą zbyt powoli i nie mogą się należycie szkolić".
Tę upragnioną broń i upragniony sprzęt otrzymujemy nareszcie armaty, czołgi, tysiące jeepów. W VII rozdziale mojej książki wspominam specjalistę od broni pancernych w Sowietach, gen. Panfiłowa, przydzielonego w Rosji do wojska polskiego: twierdził on wówczas, że takie przysposobienie żołnierza do nowoczesnej broni trwać musi przynajmniej trzy lata.
Po zimach sowieckich, gdzie ten żołnierz, wyczerpany, znosić musiał mrozy nieraz ponad 40 stopni, uczy się użytku nowej dla niego broni w morderczym słońcu Iraku, na czołgach, których dotknąć gołą ręką nie może bez ciężkich oparzeń. Dla tego żołnierza, przeważnie z Kresów Wschodnich, z kraju pól, wilgotnych łąk i gęstych lasów, adaptacja do klimatu, do życia w pustyni, rudej i wyschłej, bez cienia trawy, nie była łatwa. Miewaliśmy po kilka wypadków ciężkich udarów sło­necznych dziennie, trafiały się nieraz nagłe zaburzenia umysłowe. Je­den z żołnierzy na warcie, w upalne południe, strzelać zaczął do słoń­ca. Żołnierze obozu układali na wyschłej, ubitej ziemi „klomby". Były to zwykle herby ich miast rodzinnych, Lwowa i Wilna, z kamieni ułożone.
To wojsko jest po zaledwie roku intensywnego szkolenia jednostką nowoczesną, zmotoryzowaną, gotową do walki. Już w styczniu 1944 wchodzi w akcję na froncie włoskim.
Te lasy namiotów w Khanakinie, Mosulu, Kirkuku, a potem w Pa­lestynie, Egipcie, we Włoszech — czy to było wojsko w klasycznym, normalnym znaczeniu tego słowa? To był naród w drodze do Ziemi Obiecanej, do Polski. W wojsku mieliśmy żołnierzy, ale tymi żołnierza­mi byli wówczas i starcy, ludzie, których żaden pobór by nie wziął, i kobiety pełniące służbę pomocniczą, i 14-15-letni chłopcy, którzy wiek fałszowali, by tylko być przyjęci do wojska. W tej „małej Polsce" na pustyni trzeba było stworzyć nie tylko przygotowanie bojowe żołnierza, ale także ratować zerwany wąziutki nurt myśli, kultury, nauki: 4 pisma, 3 teatry (jeden z nich grał w pustyni, potem we Włoszech Fredrę i Moliera). Odczyty, wydawnictwo książek, od czytanek dla młodzieży po Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza, tę epopeję narodo­wą, która się rozeszła w wojsku w dwóch wydaniach w 10 000 egzem­plarzy, po wydawnictwo tomików, esejów, poezji żołnierzy Korpusu, młodych poetów, pisarzy. Tu chodziło o jeszcze coś ważniejszego. Trzeba było stworzyć warunki, które by umożliwiły naukę tym doras­tającym chłopcom i dziewczętom przygarniętym w Rosji przez wojsko (byli wśród nich powrotni analfabeci po trzech latach Rosji). Dla młodzieży w wieku przedpoborowym zorganizowano gimnazja, szkoły techniczne, które po wyruszeniu wojska na front włoski pozostały na Bliskim Wschodzie (Palestyna, Egipt, Liban).
 Na ostatnim Wujka akapicie zakończyły się jego notatki w notesie. Wydawało mi się, że nic do powyższego nie da się dopisać. Przez wiele lat nurtowało mnie pytanie, gdzie i jak zginął. Tego na pewno nie da stwierdzić. Jednakże po odzyskaniu w 2006 roku pamiątek w postaci dokumentów, i zdjęć mogłem odtworzyć dalszy ciąg wydarzeń. Wyjaśniła się data jego śmierci, bo widnieje ona widoczna na zdjęciu jego  grobu. Odnalezione pewne adnotacje na odwrotach dokumentów rzucają światło na dalsze wydarzenia. Na odwrocie jednego z dokumentów odnalazłem własnoręcznie wykonany przez Wujka dopisek. Jest to dopisek wyjaśniający dalsze losy Wujka od 1 września do 6 października 1942 roku.
Wynika z niego, że wujek wraz z wojskiem przebazowany został ponownie do Iraku, a podróż trwała 36 dni.  Domyślam się, że Wujek zaniechał pisania notatek w notesie, lub wyjazd odbył się tak pośpiesznie, że nie zdążył.
Musiało się w tym czasie dużo dziać, czego Wujek nie zapisał. Jednostka w pośpiechu pakowała się, by za dwa dni 1 września wyruszyć w drogę do Iraku. Jeden z dokumentów podpisany 28 sierpnia wyjaśnia ten fakt. Stało się jasne że 6 października 1942 roku znalazł się ponownie w Iraku.
Wiadomo z historii, że w tym okresie część wojska Armii Polskiej Zachód, utworzonej na zachodzie, walczyła na pustyni Sahara, wychodząc zwycięsko z oblężenia pod Tobrukiem. Armia ta współdziałając z jednostkami alianckimi przebywała na Bliskim Wschodzie, między innymi w Palestynie. Następowało tam wzajemne uzupełnianie wojsk. Obydwie armie uzupełniano brakami kadrowymi wymieniając żołnierzy. W armii tworzonej na zachodzie był nadmiar oficerów, których brakowało wśród wynędzniałych żołnierzy zesłańców napływających do tworzącej się w ZSRR Armii Polskiej Wschód, generała Andersa. Pragnę przypomnieć, że ogromną wielotysięczną rzeszę polskich oficerów z nakazu Stalina wymordowano w Katyniu, Charkowie, Miednoje, oraz innych lagrach i kaźniach na terenie Związku Radzieckiego.
Kiedy armie niemieckie parły na wschód zagrażając Kaukaz, wówczas w celu ochrony roponośnych złóż irackich, przesunięto część Armii Polskiej Zachód do Iraku, gdzie w Khanaqin, Qizil-Ribat, Chabaniya i Bagdadzie uzupełniano braki kadrowe łącząc ze sobą żołnierzy obu armii.
Rozkazem Naczelnego Wodza, gen. Sikorskiego w dniu 12 września 1942 utworzona została Polska Armia Wschód (APW). Zadaniem APW było jak najszybsze osiągnięcie gotowości bojowej, a ostatecznym celem obrona roponośnych złóż, wraz z brytyjskimi jednostkami, przed nacierającymi niemieckim armiami od strony Stalingradu.
Wystąpiły antagonizmy między wymieszanymi z obu armii żołnierzami, ale to już inna historia. Oddziały Armii Polskiej Zachód transportowane były do Iraku od strony Egiptu poprzez Palestynę, obecną Jordanię i Pustynię Syryjską, oraz drogą morską.
Aleksander Grobicki w książce pt. „Żołnierze Sikorskiego” na stronie 100-101 tak relacjonuje. Cytuję:
Obozy nasze znajdowały się głównie na dzikim, pustynno-górzystym pograniczu iracko-irańskim, ściśle mówiąc w okolicach podłej mieściny Khanaqin, po obu stronach rzeki Sarab-i-Gilan, oraz w odległym o 30 km Qizil Ribat, zwanym przez nas Kozim Rybakiem. Tam to, w warunkach, które trudno nazwać normalnymi, odbywało się szkolenie i zapoznawanie z brytyjską bronią, pojazdami mechanicznymi oraz z obowiązującym nas regulaminem. Początki były beznadziejne. Zbliżała się zima, wiały lodowate wiatry, lały deszcze, nocą chwytały przymrozki. Wokół namiotów wyły szakale, w butach czy rękawach ciepła szukały skorpiony. Koniec cytatu. Autor cytatu był jednym z żołnierzy walczących pod Tobrukiem, a następnie przebazowanym do Iraku jesienią 1942.
Wujek w czasie od 1 września 42 do 6 października 42 przebył ze swą jednostką ogromną przestrzeń. Z Palestyny przez Jordanię, Pustynię Syryjską (Transjordania) do Iraku. Przypuszczam, że była to tak samo uciążliwa podróż, jak wówczas, kiedy w maju wyruszył z bazy Chabanija do Palestyny. Ciężko zachorował na serce, o mało nie umarł. Pozostał w szpitalu na jednym z obozów tranzytowych, a kiedy się podleczył wyruszył z wojskiem w dalszą drogę. W jakim stanie zdrowotnym był Wujek będąc w Palestynie? Jakich chorób nabawił się podczas kilkuletniego pobytu w sowieckich więzieniach? Tego nie ma w jego zapiskach i w odzyskanych dokumentach.
Najważniejszą wskazówką, wyjaśniającą, gdzie Wujek zginął, był rewers fotografii grobu, na którym widnieje pieczęć z informacjami o cmentarzu i pozycji grobu.
 Poniżej rewers fotografii grobu.


Pieczęć z napisem w języku angielskim wyjaśnia wszystko, a mianowicie „Pochowany na cmentarzu wojskowym Khanaqin” z podaniem dokładnej pozycji grobu. Od tej pory nie było wątpliwości, gdzie Wujek zginął. Poniżej odzyskane zdjęcia na których wśród żołnierzy znajduje się wujek.






Wertując literaturę tamtego okresu, okazało się, że w Khanaqin, gdzie Wujek dostał się po przebazowaniu z Palestyny, znajdował się jeden z największych Polskich obozów wojskowych. Na przestrzeni 15-tu kilometrów rozpościerał się tam las namiotów. Jesienią 1942 roku nastał okres lodowatych deszczy, a w obozie zapanowała epidemia malarii. Obozowy szpital na 1200 łóżek szybko został zapełniony chorymi. Żołnierze wycieńczeni w więzieniach ZSRR, zapadali na malarię jak muchy. Jak podają źródła, na tą chorobę umierało dziennie kilkadziesiąt osób. Wojskowy cmentarz w Khanaqin, jeszcze z I Wojny Światowej szybko się zapełniał. Oprócz żołnierzy innej narodowości pochowanych tam zostało 438 polskich żołnierzy.
Odtąd wiedziałem gdzie zginął, a należało się spodziewać, że zmarł z wycieńczenia 1.12.1942 i pochowany został tak jak wskazuje na to załączona fotografia grobu.
Przez kilka miesięcy dręczyła mnie myśl i nadzieja, że tam w dalekiej irackiej ziemi, na cmentarzu wojskowym w Khanaqin znajduje się wujka nagrobek z napisem, może w języku angielskim, ale o treści, „Tu spoczywa żołnierz polski plut. Henryk Lenartowicz.”
Z tą ogromną nadzieją wysłałem maila z zapytaniem do Rady Pamięci, Walk i Męczeństwa Narodu Polskiego w Warszawie, czy na wojennym cmentarzu w Khanaqin znajduje się upamiętniający nagrobek z jego nazwiskiem. Podałem okoliczności i pozycję grobu. Cmentarze wojskowe są pod specjalną opieką i skatalogowane, więc miałem nadzieję, że dostanę pozytywną odpowiedź. Niestety odpowiedź przyszła, ale nie była taka, jaką sobie obiecywałem. Poniżej przedstawiam otrzymane pismo. Wynika z niego jednoznacznie, że nie ma jego grobu, a nawet cmentarza w Khanaqin. Istnieje jeszcze nadzieja, że jego nazwisko figuruje na tablicy pamiątkowej w Bagdadzie, ale czy ktoś, kiedyś się o tym się dowie?

Z historii wiemy, jaka była dalsza droga żołnierzy II Korpusu. Pragnę jedynie przypomnieć i podkreślić, że to właśnie ci żołnierze w swej drodze do wyzwolonej Polski przeszli z Palestyny do Włoch, gdzie stoczyli krwawy bój pod Monte Casino zdobywając go. Walczyli bohatersko, okryli się chwałą, a około 1000 z nich oddało najwyższą daninę krwi, własne życie za wolną Polskę, a 4000 zostało rannych. Cmentarz wojskowy pod Monte Casino kryje bohaterów, a ich nazwiska wyryte na nagrobkach sławią ich imię. Można powiedzieć, że mieli szczęście zginąć w walce za Ojczyznę, bo Wujek takiego szczęścia nie miał. Nie miało tego szczęścia dziesiątki tysięcy Polaków zmarłych z głodu, wycieńczenia i chorób na całej trasie powrotu z „nieludzkiej ziemi” począwszy od Kołymy, Buchta Nachodki, Tockoje, Krasnowodska, Pehlewi, Iranu, Iraku i Palestyny. Ich kości spoczywają rozrzucone na całej powyższej trasie w piaskach pustyni, na dnie Morza Kaspijskiego, w rzece Amu-darii i wielu innych miejscach. Pomimo że nie przyszło im zginąć w boju, to jednak bohaterstwo żołnierzy walczących pod Monte Casino jest także ich udziałem. Pamiętajmy o nich.     
Na zakończenie powyższego tekstu pragnę dodać, że marzy mi się, aby tacy ludzie, którzy tyle wycierpieli na zesłaniu, oddali swoje życie, a ich kości pozostały gdzieś w obcej ziemi, pozostali należycie uczczeni. Są to bezimienni bohaterzy, których w Polsce w obu okrutnych wojnach światowych można się doliczyć miliony. Na wielu opuszczonych mogiłach nikt nawet świeczki nie zapali. Większość tych mogił do dzisiejszego dnia już nie ma. Kości tych ludzi leżą w piaskach wszystkich pustyń, w kopalniach złota, uranu, ołowiu i wielu innych miejscach na terenie całego dawnego Związku Radzieckiego. Ich kości są bez przesady wszędzie, we wszystkich krajach na całym świecie. Bo gdzie to Polak nie był i nie walczył. Tych kości może nawet już nie ma, bo zostały rozrzucone. Wiele z nich spalono w hitlerowskich obozach zagłady. Po prostu nie istnieją.
Jednakże ci ludzie byli wśród nas, żyli z nami, mieszkaliśmy razem z nimi i wspólnie znosiliśmy dolę i niedolę. Są to nasi ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie, często bracia, a nawet siostry, matki i babcie, a także sąsiedzi. W każdej rodzinie z obu wojen można się doliczyć kilka takich osób. Ludzie ci, chociaż nie ma ich mogił i nie wiemy gdzie ich kości spoczywają, to jednak jeszcze istnieją w naszej pamięci. Powtarzam jeszcze istnieją i dodaję dopóki my żyjemy. Bo pamięć nie jest wieczna i nie wiadomo jak będzie przechowana w następnych pokoleniach. Jeśli mamy szacunek do samych siebie, do własnych rodzin i do tych członków naszych rodzin, naszych przodków, którzy w obu wojnach zginęli, to powinniśmy zrobić coś, co powinno być świętym naszym obowiązkiem, aby pamięć o tych ludziach nigdy nie zginęła. Przecież to dzięki nim dzisiaj cieszymy się wolnością, tą wolnością, za którą oni cierpieli, walczyli i oddali życie. Historia mówi jedynie o wojnach, bitwach, wodzach i jednostkach, o odwadze i nielicznych bohaterach. Nie ma w niej mowy o tych bliskich nam sercu poległych. Więc zróbmy coś, aby pamięć o nich przetrwała do odległych od nas pokoleń. Jesteśmy im to winni.
Powinniśmy natychmiast przystąpić do działania, bo za kilka lat może być już za późno. Marzy mi się, aby w każdej gminie, mieście, dzielnicy zrobiono wykaz takich osób, które zginęły w obu światowych wojnach tak w kraju, jak i zagranicą. Szczególnie chodzi o takie ofiary wojen, których mogił nie ma, gdyż zginęli daleko poza własnym krajem. W wykazach powinni się znaleźć zarówno ofiary cywilne jak i wojskowe. Uważam tak mając na myśli nie tylko żołnierzy zabitych w walkach, czy będących w niewoli, ale także cywile, kobiety i dzieci, które zginęły w hitlerowskich obozach zagłady, lub na  „nieludzkiej ziemi” w dalekiej Syberii. Nie jest to sprawa prosta, gdyż wymaga wysiłku i zaangażowania. Musimy to jednak zrobić z uwagi na szacunek do ofiar, dzięki którym cieszymy się wolnością żyjąc w niepodległej Polsce.
Jestem uczuciowo związany z Ziemią Mielecką i Przecławiem, gdyż tam tkwią moje rodzinne korzenie. Dlatego swój apel tam właśnie kieruję. Chciałbym tym sposobem uaktywnić Rady Gminne, wszystkie organizacje kombatanckie, Towarzystwo Miłośników Ziemi Mieleckiej. Do współpracy można wciągnąć szkoły, aby poprzez dzieci i młodzież dotrzeć do rodzin z pewnego rodzaju ankietą, którą na pewno rodziny ofiar przyjmą z przychylnością. Jestem pewien, że trudno będzie znaleźć rodzinę, w której na przestrzeni obu wojen światowych nikt nie zginął. Będzie to dla młodzieży doskonała lekcja historii. Jeśli słyszę głosy, że będzie to kosztowało dużo wysiłku, a może kosztów to odpowiadam, że na papier i ołówki jeszcze nas stać. Koszty w celu sporządzenia takich wykazów będą niewielkie. Natomiast obawiam się o chęci w poszczególnych organizacjach społecznych i samorządach gminnych, bo z tym jak praktyka wskazuje jest najgorzej. Tworzenie listy ofiar nie musi być akcją jednorazową i może trwać nieprzerwanie. Nie szkodzi, że będą to bardzo długie listy. Będą długie, bo ilość krwi przelanej za naszą wolność jest ogromna. Licząc w mojej rodzinie brakłoby mi palców u rąk.
Można zadać pytanie, co zrobić później, kiedy taka lista ofiar będzie gotowa? Odpowiadam zastanowić się i znaleźć rozwiązanie. Już samo sporządzenie list będzie pewnym dokumentem upamiętniającym ofiary. Można takie listy umieszczać na obeliskach, lub pomnikach upamiętniających przy okazji pewne tragiczne lokalne wydarzenia z wojen, zaboru, czy okresu okupacji. Oprócz dowodu pamięci będzie to wówczas także ciekawostka dla turysty, który być może przyjeżdżając z odległego kraju, przystanie, popatrzy, przeczyta, zaduma się, może łezkę uroni? Może położy kwiat, zapali znicz i odmówi modlitwę.
Przystąpmy do tego dzieła. Spełnijmy obowiązek pamięci i wdzięczności wobec tych wszystkich, którzy oddali najwyższą cenę za to, byśmy byli wolni.
Słowa końcowe pragnę poświęcić czterem braciom Lenartowiczom, pochodzącym z Ziemi Mieleckiej, którzy urodzili się pod koniec XIX wieku, w trudnych czasach będącej pod zaborem Polski. Ich przodkowie od roku około 1790 mieszkali w Mielcu, a następnie w Przecławiu. Żyli w ciężkich czasach na pewno trudniejszych niż obecne. Można bez przesady powiedzieć, że nie tylko swą pracą, ale również krwią przyczynili się do powstania wolnej Polski.
Najstarszy z braci Władysław był ofiarą I Wojny Światowej.
Powołany przez zaborcę do armii austriackiej dostał się do niewoli rosyjskiej. Z jego zachowanych dwu listów napisanych do matki przebija chęć życia i wola walki o Polskę. Pisał do swej mamy: jam taki młody i tak bardzo chciałbym żyć, módlcie się za mną, abym jeszcze do was powrócił. Niestety zginął na progu swojego młodego życia, którego tak gorąco pragnął.
Następny z braci Stefan służył w I Rzeczpospolitej w wojsku polskim w stopniu sierżanta.
Mało znam szczegółów z jego życia. Ożeniony z wnuczką barona zamieszkał w Tarnowskich Górach, gdzie pozostała jego liczna rodzina. Śmiem twierdzić, że swą służbą w Wojsku Polskim także przyczynił się do powstania wolnej Polski.
Trzeci z braci Stanisław był moim Ojcem. Był więziony i męczony przez 4 miesiące przez niemieckie Gestapo w 1940 roku.
Zginął 1 sierpnia 1944 w Przecławiu od faszystowskich kul w odwecie za działalność Armii Krajowej, a jego krew wsiąkła w ziemię, na której on i jego przodkowie pracowali.  
Czwarty z braci Henryk, którego tajemnice notesu przedstawiłem, cierpiał najwięcej za Polskę, dlatego że był Polakiem i tej Polsce służył.
Swój patriotyzm wyraził w liście do swego brata Stefana nawiązując do niepewnej sytuacji politycznej w 1939 roku następującymi słowami” ja jeszcze na ochotnika na niemaszkę pójdę (miał na myśli Niemców). Miał plany małżeńskie zapraszając na ślub i wesele braci. Niestety nie przewidział, że to nie z Niemcami przyjdzie mu walczyć, gdyż Sowieci uderzając zdradziecko Polskę nożem w plecy, pojmali go skazując na najwyższą kategorię cierpień tzw. O.S. Należy podkreślić, że zrobili tak dlatego, że był Polakiem. Przeszedł szlak z zesłania do Armii Andersa, gdzie na obcej ziemi zginął.
Taki był w skrócie los czterech braci Lenartowiczów. W różny sposób służyli, walczyli, cierpieli i ginęli za Ojczyznę. Tak jak miliony Polaków walczących na wszystkich frontach i tych cierpiących w obozach lagrach, sowieckich tiurmach i na ojczystej ziemi, wszyscy oni przyczynili się do powstania wolnej Polski.
Moim pragnieniem jest, aby pamięć o czterech braciach Lenartowiczach, podobnie jak wszystkich innych, nigdy w naszych rodzinnych sercach nie zginęła. Piastujmy pamięć o nich z pokolenia na pokolenie. Przekazujmy następnym pamięć o ich życiu, aby nie przerwał się łańcuch rodzinnej pamięci. Pamiętajmy o tych, co odeszli, aby nie powtórzyło się, że w pewnym momencie uświadomimy sobie, że nie wiemy, jakie więzy nas łączyły. Nie wiemy jak dziadek i babcia żyli, bo nas to nie interesowało, ba nawet nie wiemy gdzie zostali pochowani. Bądźmy mądrzejsi i nie przypominajmy sobie o przodkach zbyt późno, kiedy nie będziemy w stanie odtworzyć wydarzeń z przeszłości. Pamiętaj, że jesteś jednym z ogniw w łańcuchu rodzinnych korzeni. Nawet, jeżeli cię własne korzenie nie interesują to nadejdzie moment, że zapytają cię o nie synowie, córki i wnuki. Bądź na to przygotowany, wyprzedzaj pytania, przechowuj pamiątki rodzinne i przekazuj je następnym.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 31 grudnia 2014