wtorek, 18 czerwca 2013

Byłem na uroczystości obchodów 75-lecia Przemysłu Lotniczego w Mielcu



O tym i owym, oraz o 75-leciu Przemysłu Lotniczego
w Mielcu.

             Wiele się wydarzyło na początku czerwca 2013 roku. Wizyta w Mielcu 11 czerwca spowodowała moją nieobecność na kilku ciekawych wrocławskich spotkaniach. Niestety tak w życiu bywa, że nie sposób wszystkiego ogarnąć, tak jak by się chciało. Nie byłem na ciekawym spotkaniu z Ryszardem Witkowskim, który mimo sędziwego wieku przybył z Warszawy, aby na Dolnośląskiej Akademii Lotniczej wygłosić ciekawą prelekcję, a następnie spotkać się z lotniczą bracią w klubie „Loteczka”. Z tego co wiem, ten 89‑letni człowiek potrafi bardzo ciekawie opowiadać. Jest autorem wielu książek o wiropłatach, oraz pilotem doświadczalnym. Na jego blogu można przeczytać  ciekawe historie z jego życia. Pobyt w Libii gdzie wykładał nauki z dziedziny lotnictwa, o pomocy udzielanej Żydom w okresie Powstania Warszawskiego i jego wieloletniej działalności lotniczej. Ostatnio rozmawiałem z nim w ubiegłym roku w Mielcu podczas odsłonięcia modelu samolotu PZL-37 Łoś. Odczuwam niedosyt, że nie mogłem spotkać ponownie pana Ryszarda Witkowskiego. Przeszkodziła uroczystość związana z 75-leciem przemysłu lotniczego w Mielcu, na której byłem w Mielcu w dniu wizyty pana Ryszarda. Uznałem za ważniejszą uroczystość w Mielcu. Prezentuję poniżej 2 zdjęcia z pobytu pana R. Witkowskiego w klubie „Loteczka”





             Uroczystość 75-lecia Przemysłu Lotniczego w Mielcu zorganizowana została przez PZL Mielec będących częścią amerykańskiego Sikorsky Aircraft Corporation. Ponieważ uroczystość zbiegła się z 90‑letnią rocznicą powstania koncernu, więc była tym bardziej uroczysta. Uroczystość uświetniły 2 zespoły taneczne, jeden rodzimy, a drugi z Kolumbii 5-krotny mistrz świata. Przywiozła go zaproszona pani ambasador Kolumbii, a jej obecność związana była z produkowanymi w Mielcu dla tego kraju helikopterami Black Hawk. Tańce latynoamerykańskie wspaniale wykonane, a w połączeniu z rytmem i świetlnymi efektami dały piękne widowisko.



             Medal otrzymał znany w Mielcu Henryk Noworyta, najstarszy pracownik PZL pamiętający 1938 rok, kiedy w czerwcu tegoż roku otwarcia PZL Zakład nr 2 dokonał prezydent Ignacy Mościcki i wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski.



             W trakcie uroczystości przemówienia dokonywali prezes PZL Mielec Janusz Zakręcki, prezydent Mielca Janusz Chodorowski, marszałek Województwa Podkarpackiego Władysław Ortyl, reprezentant prezydenta Bronisława Komorowskiego, ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego, przedstawiciel amerykańskiego koncernu Sikorsky, ambasador Kolumbii, posłanka Krystyna Skowrońska przewodnicząca poselskiej komisji do spraw lotnictwa i wielu innych.               Najbardziej w pamięć zapadły mi słowa zamieszkałej w Krakowie pani Ryś, wnuczki przedwojennego wicepremiera rządu Eugeniusza Kwiatkowskiego. Poniżej zdjęcia pani Ryś, z wybitnym dr Włodzimierzem Adamskim i autorem tekstu.





             Pani Ryś przypomniała zasługi swojego dziadka podkreślając jego umiejętność łagodzenia konfliktów, dobierania sobie znakomitych fachowców, nie polityków, co powodowało znakomite efekty. Przypomniała 2 bardzo ważne gospodarczo okresy 1926-1930 i 1935-1939, kiedy to budowano w Polsce Gdynię i Centralny Okręg Przemysłowy. W ramach tego ostatniego zbudowano 21 potężnych zakładów zbrojeniowych do których zaliczyć należy też PZL Mielec. Pragnę podkreślić, że w 1937 roku rozpoczęto na dosłownych piaskach budowę Zakładu PZL Mielec, dokonując wykupu 450 hektarów pod lotnisko, budowy pasa startowego z lotniskiem i dużego osiedla mieszkaniowego. W czerwcu 1938 roku dokonano otwarcia Zakładu PZL Mielec, a w 1939 roku wyprodukowano już pierwsze sztuki 2 silnikowego bombowca PZL 37 Łoś. Tego gigantycznego dzieła dokonano dzięki ofiarności całego społeczeństwa, ale przede wszystkim dzięki umiejętnemu zarządzaniu wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ogromnym problemem w tamtych czasach było wyszkolenie odpowiedniej kadry technicznej. Wspomnieć tu muszę, że w 1939 roku udało się zapewnić techniczną kadrę jedynie na 50% produkcji. Podkreślić należy, że w dawnej Galicji tzw. Polsce B panowało ogromne cywilizacyjne zacofanie. Analfabetyzm, bezrobocie i powszechna bieda były spuścizną austriackiego zaboru. Ściągano kadrę techniczną z całej Polski dając budowane mieszkania, jednak przygotowanie i wyszkolenie odpowiedniej kadry technicznej było większym problemem niż budowa Zakładu.



             Charakterystycznym zjawiskiem w wypowiedziach było podkreślanie obecnych sukcesów PZL Mielec Sikorsky. Nawiązywano do historii Mielca, jednak przewijał się obecny sukces. Wydano książkę pt. „Lotnicza duma Mielca” wręczoną każdemu zaproszonemu, która podkreśla obecny sukces. Jednym z nich jest praca dla obecnej, 2 tysięcznej załogi PZL Mielec. Nawiedza mnie mieszane uczucie, a wręcz nie mogę darować autorom książki, że w historii Mielca nie przedstawiono podstawowych zdjęć produkowanych samolotów, lub je pomylono. Mam tu na myśli piękną sylwetkę samolotu Lim 5P (Mig 17PF) myśliwca przechwytującego cele, wyprodukowanych w ilości 129 sztuk. Przypominam o tym fakcie, gdyż na minionych Spotkaniach Pokoleń także zapomniano o tym samolocie. Jestem uczuciowo związany z tym samolotem i stąd moja wrażliwość na podobne niedopatrzenia. Poniżej zdjęcie posłanki Krystyny Skowrońskiej, autora tekstu i Władz Miasta, a jeszcze niżej piloci Adam Gruba, Stefan Ziembicki, NN, Tadeusz Pakuła, płk Tadeusz Matuszek i autor tekstu.

 



             Uroczystość zakończona została suto bankietem, na którym apetyt mógł zaspokoić najbardziej wymagający smakosz.



Teofil Lenartowicz
Wrocław, 18 czerwca 2013

środa, 5 czerwca 2013

75 lat przemysłu lotniczego w Mielcu



75-lecie przemysłu lotniczego w Mielcu

Spoglądając na kalendarz wydaje się, że to było tak nie dawno, kiedy Mielec rozpoczął przygodę z lotnictwem. Wtedy, przed 75 laty, nikomu nawet w snach nie przychodziło na myśl, jak przez te lata Mielec się rozwinie i rozbuduje. Przecież ja pamiętam, czasy kiedy na miejscu tętniących dzisiaj życiem ulicach rosły kartofle i pasły się krowy.
 Nasuwa się pytanie, jak to się stało, że z małego galicyjskiego dawniej miasteczka wyrosła ponad 60 tysięczna metropolia i dalej się rozwija. Jakie były tego  przyczyny i początki? Co to byli za ludzie, którzy tego dzieła się podjęli, tworząc zręby przemysłu lotniczego i nowoczesnego miasta. Dokonania tamtych ludzi z przed 75 laty będą w naszych oczach jeszcze większe, jeśli uświadomimy sobie z jakiego poziomu startowało społeczeństwo tamtych czasów. Panowało zacofanie, ciemnota, analfabetyzm, bezrobocie i bieda. To jarzmo zaborców wycisnęło i pozostawiło Polsce takie piętno, a w dawnej Galicji wyciśnięte zostało najboleśniej. Patrząc przez ten pryzmat, tym bardziej widać jakiego ogromnego dzieła dokonało społeczeństwo Mielca budując nowoczesny przemysł i miasto.
Dzisiaj w rocznicę 75-lecia warto przypomnieć tamte odległe czasy, dokonania i oddać hołd tym wszystkim, którzy tego dokonali. Na pewno należy się ono Braciom Działowskim, którzy zaszczepili społeczeństwu lotnictwo, ale także wielu innym, bezimiennym twórcom tego dzieła. Przypomnijmy sobie tamte czasy, jak się to zaczęło i trwa po dziś dzień.
Kliknijmy poniżej i poczytajmy.
http://www.loteczka.eu/files/Galerie/Galeria%201/Przemysl%20lotniczy%20w%20Mielcu.pdf 

wtorek, 4 czerwca 2013

Uzupełnienie do tematu Lwowskie Lata



Uzupełnienie do tematu Lwowskie lata

            Przypomniały mi się dwie istotne sprawy dotyczące poprzedniego tematu pt. Lwowskie lata. A ponieważ chciałbym się podzielić nimi publicznie, pragnę przedstawić w zarysie jak wyglądało załatwianie reklamacji na terenie ZSRR, gdzie nasi przedstawiciele musieli często wyjeżdżać, oraz jak wyglądały przeloty samolotów AN-2 z Mielca do Lwowa. Zacznę od drugiego tematu czyli od przelotów.
            Przeloty odbywały się piątkami plus tak zwany lider, który zabierał pilotów po przebazowaniu samolotów powrotem do Mielca. Często, gdy przylecieli pod wieczór nocowali we Lwowie i wracali następnego dnia. Byli to piloci i mechanicy pokładowi, gdyż załogi liczyły po dwie osoby. Przelot odbywał się w ten sposób, że odprawa celna na terenie Polski odbywała się w Mielcu, przez polskich celników i polską służbę graniczną, natomiast we Lwowie odbywała się odprawa przez celników radzieckich i ich służbę graniczną. To jednak nie wszystko, gdyż samoloty podczas przelotu przez granicę zobowiązane były na określonej niskiej wysokości przelecieć nad określonym punktem granicy, gdzie służba graniczna ZSRR obserwując samoloty przez lornetkę musiała zanotować numery przekraczających granicę samolotów. Następnie numery telefonicznie przekazywane były do Lwowa. Często zdarzało się, że obserwujący strażnik nie zanotował dokładnie numeru samolotu, wówczas samoloty zawracane były powrotem do Mielca i przelot odbywał się ponownie następnego dnia. Bywało, że samoloty zawracane były z nad samego lotniska we Lwowie i nie dostając zezwolenia lądowania, musieli zawracać do Mielca. Może była to swoista głupota, ale ileż to głupoty w tamtym systemie szczególnie w ZSRR się odbywało.
            Załatwianie reklamacji na terenie ZSRR to osobny temat, o którym więcej mogliby powiedzieć inni, gdyż ja niewiele miałem możliwości wyjazdu w głąb Związku Radzieckiego. Ogólnie na reklamacje wyjeżdżali przedstawiciele na tereny tzw. otwarte. W takim wypadku strona radziecka musiała wyrazić zgodę na piśmie, na podstawie której nasz przedstawiciel mógł opuścić Lwów udając się na wyznaczony teren, gdzie stał zareklamowany samolot. Warto przy tej okazji nadmienić, że nawet obywatel ZSRR nie miał możliwości poruszania bez zezwolenia po terenie własnego kraju. Jeśli został przyłapany na innym terenie niż był zameldowany zostawał aresztowany. Jak wiadomo większość terenów ZSRR przeznaczonych było na produkcję zbrojeniową, a to owiane było szczególną tajemnicą. Tam nie mogła się już nawet mysz prześlizgnąć. Reklamacja nadchodzące z takich terenów załatwiane były jednostronnie. Jeśli tzw. OWIR nie wydał zezwolenia wyjazdu, strona radziecka spisywała jednostronnie akt reklamacyjny, który podpisywał szef polskiej grupy lwowskiej i reklamacja zostawała uznawana przez stronę polską.
            Bywały wypadki szczególne, kiedy wyjeżdżał przedstawiciel polski na reklamację w teren zamknięty, ale nie było ich wiele. przeważnie dotyczyły one silników ASZ-62IR, w które wyposażone były samoloty AN-2. Na takie reklamację wyjeżdżał przedstawiciel WSK Kalisz. Dawaliśmy mu wówczas ruble jakie kto miał i obarczaliśmy go kupnem złotych wyrobów. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że lwowskie sklepy jubilerskie były tak ogołocone z lepszych wyrobów, że nie wiele można było kupić. Natomiast do stref zamkniętych ZSRR nie dopuszczano turystów i innych przyjezdnych i stąd można było tam kupić ładne złote wyroby, czy nawet polską maszynę do szycia typu Łucznik z Radomia. Młodszego czytelnika zmuszony jestem poinformować, że złote wyroby były w ZSRR stosunkowo tanie i opłacało się je za zaoszczędzone pieniądze kupić. Jak wiadomo rubel był walutą niewymienialną, a także nie wolno było go ze Związku Radzieckiego wywozić i stąd trzeba było go na coś wydać. Jak już pisałem dieta wynosiła 17 rubli na dobę i jeszcze coś się przywiezione z Polski sprzedało, więc pieniądze  były. Granica polsko radziecka w Medyce była przez nas często przekraczana. Służby graniczne polsko radzieckie znały Mielczan, gdyż często otrzymywali mieleckie reklamowe prezenty. Stąd bywaliśmy nieco łagodniej traktowani. Kiedy inni zmuszeni byli stać w gigantycznych kolejkach my przyjeżdżając samochodem prawie natychmiast ją przekraczaliśmy. Jadąc własnym Fiatem 126P, kupowałem kilka kanistrów benzyny płacąc po 2 kopiejki za litr co było bardzo tanio. Przeciętny zarobek obywatela ZSRR wynosił 100-150 rubli, np. Zocha o której pisałem poprzednio zarabiała będąc sekretarką w sądzie 100 rubli. Z racji swej pracy w sądzie opowiadała często makabryczne sprawy, nieznane ogółowi, gdyż nie były dopuszczane do publicznych wiadomości. Makabrycznych zabójstw i przestępstw we Lwowie nie brakowało.
            Przypomniałem sobie jedną z reklamacji na którą pojechałem z kolegą Kazimierzem. Dostaliśmy zgodę z OWIRU na wyjazd do Smoleńska. Prawdopodobnie było to tam, gdzie wydarzył się prezydencki wypadek. Pojechaliśmy pociągiem i kiedy dotarliśmy przed nocą do hotelu, natychmiast rano zjawili się przedstawiciele odpowiedniej służby, oznajmiając, że teren został zamknięty i reklamację mamy załatwić w takim właśnie trybie. Przywieźli wszelkie reklamacyjne dokumenty, które podpisaliśmy w ciemno oczywiście uznając reklamację i wróciliśmy przez Moskwę do Lwowa. Mieliśmy obstawę, aż do momentu kiedy opuściliśmy Smoleńsk. Kiedy analizowałem później ten wypadek doszedłem do wniosku, że ich służby przegapiły, że w tym rejonie był Katyń, o którym w latach 70-tych można było mówić tylko ściszonym głosem. I tutaj znowu wyjaśnić muszę młodszemu czytelnikowi, że przestępstwem wówczas było samo wypowiedzenie słowa Katyń. Kiedy zorientowali się, że Polacy jadą w tym kierunku, natychmiast zrobili wszystko, abyśmy nie mogli swobodnie się poruszać, i aby broń Boże tam nie wstąpić.
            Takie to były czasy o których obecnie jak o bajkach można opowiadać. Warto jednak przypomnieć o tym w dniu, kiedy 24 lata temu, 4 czerwca 1989 roku poszliśmy na półwolne kontraktowe wybory.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 4 czerwca 2013
Poniżej na zdjęciu Zocha z kufra.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Mieleckie wspomnienia







Mieleckie Wspomnienia


Lwowskie lata


Przyszedł mi na myśl pomysł, aby  napisać o okresie, kiedy zaczęliśmy w Mielcu produkować samoloty AN-2, a następnie przekazywać je stronie radzieckiej. Sądzę, że ten temat może zainteresować nie tylko zainteresowanych Mielcem i lotnictwem, lecz także szerszy ogół, gdyż jest to temat mało znany. Jak wiadomo ponad 90% produkcji samolotów AN-2 przeznaczonych było na eksport do ZSRR przypadający na początki lat 60-tych. Wiadomo, że to co produkowaliśmy zależało wyłącznie od Związku Radzieckiego, gdzie uznano, że niebezpiecznie jest dawać Polakom produkcję samolotów bojowych. Bezpieczniej jest zapchać moc produkcyjną Polski produkcją cywilną, taką jak samolot AN-2.
Pod koniec lat 1950-tych kończyliśmy seryjne produkcje samolotów Lim na licencji radzieckiego samolotu MiG‑17. Pozostały jedynie modyfikacje samolotów Lim i produkcja samolotów TS-11 Iskra. Jednakże śmiało uznać można tą produkcję za uboczną w porównaniu z gigantycznym zamówieniem na samolot AN-2 obligujący Mielec do jego produkcji. Jak wiadomo wyprodukowaliśmy ich ponad 17 tysięcy stając się rekordzistą na skalę światową w ilości wyprodukowanych samolotów jednego typu.
Pracowałem wówczas na Wydziale 57 „Start”, zajmującym się na lotnisku oblotami produkowanych samolotów i stąd moja wiedza na ten temat. Zakład WSK Mielec stanął wówczas przed zadaniem nie tylko wyprodukowania samolotów, ale także do przeszkolenia personelu zajmującego się przebazowaniem samolotów do ZSRR i przekazania ich stronie radzieckiej. Ze względu na masowość produkcji należało przeszkolić większą ilość pilotów i mechaników pokładowych nie tylko do oblotów, lecz także do przebazowania ich na teren ZSRR. Poza tym należało stworzyć grupę, która w ZSRR będzie przekazywała samoloty stronie radzieckiej i załatwiała reklamacje i wszelkie związane z tym problemy pomiędzy stroną radziecką i polską. Wybór gdzie odbędzie się przekazywanie samolotów stronie radzieckiej wypadł na Lwów, jako leżący blisko od granicy z Polską i Mielcem. Na lotnisku komunikacyjnym Aerofłot we Lwowie w kierunku dawnej wioski Skniłów utworzono stojankę, na której kotwiczono przebazowane samoloty, a następnie przekazywano stronie radzieckiej. Z pasa startowego tegoż lotniska korzystała jednostka wojskowa Amii Czerwonej i stąd wynikały pewne ograniczenia, jednak nie będę się nimi zajmował.
Pierwszymi ludźmi, którzy z Mielca znaleźli się we Lwowie do przekazywania samolotów AN-2 byli pracownicy „Startu” Józef Czerepok, Witkowski Wojciech i Mieczysław Kusak. Z czasem grupa rozrastała się o delegatów zakładu WSK Kalisz który produkował silniki do naszych AN-2, oraz większej ilości personelu, jednak oni byli pierwszymi, przeznaczonymi do przekazywania mieleckich samolotów. Na ulicy Tiereszkowej we Lwowie w jednym z bloków wyznaczono mieszkania dla polskiego personelu. Wyznaczono 5 mieszkań, gdzie w późniejszym okresie mieszkał z rodziną kierownik grupy, jego zastępca, przedstawiciel WSK Kalisz a w 2 pozostałych mechanicy. Mechanicy zmieniali się co 2 miesiące, natomiast kierownik grupy, zastępca i przedstawiciel WSK Kalisz byli z rodzinami na wieloletnich kontraktach zmieniając się co kilka lat. W macierzystym zakładzie WSK w Mielcu utworzono dział o nazwie HR współpracujący z grupą lwowską. Byli to mechanicy wyjeżdżający na podmianę do Lwowa, oraz personel załatwiający reklamacje ze stroną radziecką.
Całkowite wyposażenie lwowskich mieszkań należało do Mielca. Strona radziecka dała tylko puste mieszkania, natomiast meble, lodówki, telewizory, pralki i pozostały sprzęt gospodarstwa domowego dostarczony został z Mielca. Było akurat odwrotnie niż kilkanaście lat później, kiedy Mielec wyposażyć musiał około 100 rodzin konstruktorów radzieckich konstruujących samolot M-15. Wówczas oprócz mieszkań daliśmy im całkowicie wyposażone mieszkania. Przypomnieć trzeba, że wyjeżdżający po kontrakcie z Mielca konstruktorzy radzieccy zabrali z sobą nie tylko meble z wyposażeniem, ale wymontowali nawet armaturę sanitarną z mieszkań pozostawiając ogołocone mieszkania.
Usytuowanie mieszkań na ulicy Tiereszkowej było dobre pod względem dojazdu do lotniska, które dzieliło tylko 2 przystanki. Było to dobre tylko z tego względu, natomiast źle było z dojazdem do centrum miasta, do którego trolejbusem jechało się około 45 minut. Komunikacja miejska we Lwowie nie była dobra i po pracy niewiele zostawało czasu na dojazd do centrum miasta. Poza tym w godzinach szczytu był taki tłok, że często nie udało się wsiąść.
Moje pobyty we Lwowie wypadają na lata 1970-1983. Mogę śmiało powiedzieć, że w tym czasie około 2 lata spędziłem we Lwowie. Były to 2 miesięczne wyjazdy do Lwowa, według ustalonego grafiku. Wcześniej prawie rok spędziłem w Indonezji z samolotami Lim-5P, później pracowałem też prawie roczek jako agrolotnik w Sudanie, Egipcie i Algierii. Pół roku byłem na Węgrzech, a 2 lata w Indiach z samolotem TS-11 Iskra.  Jeśli starczy życia i czasu, to może uda mi się zaprezentować na blogu tamte wyjazdy. Natomiast poniżej opiszę okres pobytów we Lwowie dające w sumie około 2 lat.
Do Lwowa pojechałem pierwszy raz na początku 1971 roku. Działały tam przez cały okres pobytu grupy intrygi celowo podsycane. Istniały między pracownikami walki o intratne wyjazdy zagraniczne, co wykorzystywały mające nas pod opieką służby SB i jej odpowiednik w ZSRR. Nikt tam nikomu nie ufał. Służbom, które miały nas pod opieką po obu stronach granicy było bardzo na rękę, jeśli większość ludzi było skłóconych. Pazerność ludzka na pieniądze wyzwalała w ludziach złe instynkty wykorzystywane u nas przez SB. Działały niezdrowe układy powodujące konflikty.
Nie trzeba być mędrcem żeby zrozumieć, że życie powinno pole­gać na wzajemnym sobie wybaczaniu. Ludzie wierzą w Boga, chodzą do kościoła, słuchają nauk Chrystusa, który prawdę o miłosierdziu głosi, a potem biorą się za łby. Tak się działo właśnie w grupie lwowskiej.
Początkowe niewiele Lwowa widziałem. Siedzieliśmy do późna na lotnisku, a po pracy i zjedzeniu czegoś już się nie chciało, bo na dojazd do centrum trzeba było stracić prawie godzinę. Stopniowo jednak poznawałem Lwów. Gdy były wolne soboty lub niedziele, to chodziłem i zwiedzałem. Pragnę tu nadmienić, że w tamtym czasie w ZSRR były już wprowadzone wolne soboty, czego u nas jeszcze nie było. Wiele lwowskich uliczek przypominało mi Kraków. Lubiłem jeździć i zwiedzać cmentarz Łyczakowski.
Nie będę się jednak rozpisywał o zabytkach Lwowa, gdyż te są ogólnie znane. Skupię się na pracy i tym, czym sam się zajmowałem, a nade wszystko nad konfrontacją rzeczywistego namacalnego socjalizmu z tym, którym mnie karmiono od wielu lat. Pamiętam jak często w prasie, radiu, na zebraniach partyjnych, prasówkach i masówkach stawiano nam za wzór człowieka radzie­ckiego. Teraz miałem możność na własne oczy zobaczyć tego człowieka. Człowiek ten, którym się tak szczycono chodził brudny, przeważnie pi­jany i zamiast o pracy i swej rodzinie myślał, co, gdzie i jak ukraść, aby mieć na wódkę. To, co mnie zaskoczyło to fakt, że najcięższe prace wykonywa­ły tam kobiety. Bardzo często na budowach i przy remontach domów widziałem machające kielnią kobiety, co u nas rzadko można zobaczyć.
Mieszkaliśmy na Ul. Tiereszkowej dwa przystanki trolejbusem do portu lotniczego. Strona radziecka przekazała nam w tamtejszych blokach kilka mieszkań. Jedno zajmował kierownik Tenerowicz wraz z rodziną, drugie jego zastępca Gringerg, a trzecie przedstawiciel od spraw silnika z Kalisza, wszyscy z rodzinami. Pozostałe trzy mieszkania zajmowali mechanicy, których było czterech, dwu po płatowcu, osprzętowiec i jeden po silniku z Kalisza. Mieszkania te w pe­łni były wyposażone w meble, lodówki i telewizory. Była kuchnia, łazienka, więc w kuchni można było sobie samemu gotować, co często czyniliśmy. Mieli­śmy kłopoty z wodą, bo rury nie były cynkowane, lecz czarne. Jeśli chciało się żeby poleciała woda i zapalił się gaz w piecyku gazowym, to stukało się młotkiem w załamania rur tak długo, aż siedząca tam rdza ustąpiła. Jeśli udało się ją zruszyć to poleciała woda, a nawet czasem zapalił się gaz. Tego typu mankamenty spotykało się na każdym kroku, a wszystko to było wynikiem pracy człowieka radzieckiego, którego stawiano nam za wzór.
Do sklepu mieliśmy niedaleko, a te otwarte były od wczesnego ranka do godziny 22-giej, nawet w sobotę i niedzielę. Zaopatrzenie sklepów jeszcze wówczas było jako takie, ale atrakcyjniejsze towary dostawało się z pod lady oczywiście po zapłaceniu odpowiedniej „nacenki”. Najbardziej dostępnym towa­rem był alkohol.
Było nas w tym czasie 4-rech mechaników i jak było mniej pracy to jednego wysyłaliśmy wcześniej żeby coś kupił i ugotował obiad. Niektórzy byli dobrzy w tym kierunku, ja też dobrze sobie radziłem. Innym różnie z tym wychodziło. Taki obiad był okazją do libacji, bo nigdy nie kończyło się na jednej półlitrówce. Pieniędzy nie brakowało. Dieta wynosi­ła 12,5 rubla, później podwyższono na 17,5 rubla, co w porównaniu z tamtej­szymi zarobkami było ogromną kwotą. Każdy z nas czymś dodatkowo zahandlował, więc pieniądze były. Jeśli coś się z Polski przywiozło to właściwie wszystko można było sprzedać, przeważnie odzież dla kobiet. Okazało się, że ten kraj przodującego socjalizmu na dobrą sprawę niczego dobrego nie miał. Począwszy od babskich majtek, kap na łóżko, obuwia i innej odzieży tam wszystko można było sprzedać. Po kilku pobytach, gdy poznałem te tajniki, to pieniędzy miałem pod dostatkiem. Oczywiście jeden przed drugim krył się z tym, ale wiadomo było, że w mniejszym stopniu lub większym wszyscy to robili.
We Lwowie największą plagą było pijaństwo. Dotyczyło to także naszej grupy. Nie byłem do tego dobrym kumplem, więc i z tego powodu nie byłem przez wszystkich lubiany, albowiem pijący nie lubią, gdy w ich towarzystwie siedzi trzeźwa osoba. Głupio się wtedy czują. Lubiłem sobie wypić do humoru, żeby so­bie pośpiewać, lub się zabawić, ale nigdy pić na umór do tego stopnia, żeby wpaść pod stół, a to się przy wielu okazjach zdarzało. Był to wstydliwy temat, ale wielu, którzy przez wiele lat tam jeździli i przebywali wpadło w alkoholizm.
Praca mechaników polegała na przyjęciu samolotów przylatujących z Mielca, a następnie prze­kazywaniu ich ekipom radzieckim. Samoloty przylatywały przeważnie piątkami przyprowadzane przez tak zwanego lidera, który następnie zabierał pilotów i wracał z nimi do Mielca. Zmorą dla nas był fakt, że piloci nie chcieli w tym samym dniu wracać do Mielca, gdyż każdy z nich chciał coś za­łatwić, kupić, lub z kimś się spotkać. Aby im się to udało przylatywali tak późno, aby już nie mogli w tym samym dniu wrócić. Dla nas było to ogromnym utrudnieniem, gdyż musieliśmy do późnego wieczora na lotnisku na nich czekać. Na krótkim dniu nie było to zbyt uciążliwe, ale na długim dniu bardzo.
W trakcie odprawy paszportowej i celnej samolotów i załóg musieliśmy bardzo uważać, aby przed odprawą nie mieć kontaktu z samolotem lub załogą, byliśmy obserwowani przez lornetkę z wieży i pod tym względem łatwo było podpaść.
Po samoloty przylatywały z różnych stron Związku Radzieckiego ekipy w ilości 3 osób, którym przekazywaliśmy samoloty. Oni te samoloty przeglądali, sprawdzali, a my usuwaliśmy ewentualne defekty, jeśli były wykryte, lub wyjaśnialiśmy kwestie sporne. Osobno przekazywaliśmy dokumentację samolotu, oraz narzędzia umieszczone w ładnej walizeczce dyplomatce. Przy tej okazji był wręczany wieloczynnościowy scyzoryk, bardzo ładny. Najważniejszą sprawą przy przyjmowaniu samolotów było dla ekip radzieckich zawłaszczenie sobie tego właśnie scyzoryka i dyplomatki, w której były narzędzia. Wyrzucali z niej narzędzia i prze­ważnie „komandir” dowódca statku sobie ją zabierał. Często staczali między sobą spory o ten właśnie scyzoryk i dyplomatkę. Samolot mniej się liczył.
Ekipy przychodzące do nas po samoloty, przed przyjściem przecho­dziły szczegółowy instruktaż, co im wolno, a co nie wolno w kontaktach z nami, Polakami. Wolno im było rozmawiać z nami tylko na tematy zawodowe. Nie wolno im było spotykać się z nami ani kontaktować poza terenem lotniska. Pamiętam tylko jednego, który nie przestrzegał tych zakazów. Był on ze swojej babci pochodzenia polskiego. Poznał w jakiś sposób Polkę pochodzącą z Katowic, miał zamiar się z nią ożenić i wyjechać do Polski. Z tego powodu bardzo go wszystko o Polsce interesowało. Miał dobry zawód gdyż był pilotem, natomiast w Polsce miał zamiar zostać górnikiem.
 Ekipy przylatujące z dalekiej Syberii, lub innych odległych krańców ZSRR, miały na tych odległych obszarach bardzo dobre warunki finansowe. Płacono im około tysiąca rubli miesięcznie. Cóż z tego jak na tym pustkowiu i w tamtej­szych warunkach nie mogli z tych pieniędzy korzystać. Oni przed wylotem w głąb ZSRR kupowali i ładowali do samolotów ziemniaki, mąkę i inne artykuły nie tylko żywnościowe, lecz i inne, gdyż tam u nich na miejscu nic nie było. Lwów był dla nich szerokim otwartym światem, z którego nie chcieli wyjeżdżać. Celowo z różnych powodów opóźniali wylot, aby jak najdłużej pobyć we Lwowie.
Muszę powiedzieć, że po kilku takich 2-miesięcznych pobytach czułem się we Lwowie jak Amerykanin w Polsce i bez mała tak byłem traktowany. Za ruble kupowało się złoto, ale także różne artykuły gospodarstwa domowego, narzędzia i inne. Opłacało się kupić telewizor, radio czy lodówkę, ale na pewno opłacało się kupić wszystko to, co było na własny użytek.
Szczególnie przydał mi się jeden z lwowskich wyjazdów w marcu 1975, kiedy urządzałem mieszkanie. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten wyjazd przydał, bo kupiłem sobie i przywio­złem ze Lwowa dużo rzeczy, za które tam niewiele zapłaciłem, natomiast w Polsce wydałbym sporo pieniędzy. Kupiłem we Lwowie lodówkę Saratow, a także od łyżeczki do herbaty po wszystko inne. Korzysta­łem z faktu, że we Lwowie wszystko było niesamowicie tanie w porównaniu do naszych cen. Ten wyjazd i kilka późniejszych pozwoliły mi ładnie urządzić mieszkanie.
Towary produkowane w ZSRR były niskiej jako­ści, dużo niższej niż nasze, chociaż wiemy jak daleko nam do standardów światowych. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego ich wyroby są tak niskiej jakości. Jedną z przyczyn zrozumiałem, gdy pewnego razu kupiony makaron rozl­azł mi się w gotowaniu, a sąsiadka pracująca w fabryce makaronu zaoferowała mi za pół ceny wiadro jaj. Zrozumiałem, w czym jest rzecz, bo jaja były kra­dzione i nie dostawały się do makaronu w dostatecznej ilości. Było zjawiskiem normalnym, że wszyscy kradli. Sklepowy nie sprzedał towaru jak nie dos­tał „nacenki”, konduktor w tramwaju brał pieniądze nie dając biletu, a prze­ciętny obywatel wysiadając z autobusu przekazywał swój bilet kierowcy, lub innej wsiadającej w tym czasie osobie, itd. itd.
W porcie lotniczym była ubikacja, ale przeważnie zamknięta na klucz. Więc pasażerowie chodzili za własną potrzebą do latryny oddalonej od portu około 100 metrów, gdzie nad dużym dołem siadało się na drągu, a trzymało powyżej za drugi, aby nie wpaść do kloaki.
Mimo wszystkich stref klimatycznych, jakie ten bogaty kraj posiada nie było tam owoców cytrusowych, a nawet nie było jabłek. Nie mieli do tego ce­lu przeznaczonych odpowiednich przechowalni ani chłodni. Jeśli do sklepu przy­wieźli ziemniaki to leżały one na ulicy przed sklepem tak długo aż je sprze­dali, a ludzie kupowali po worku, bo później już ziemniaków nie było. Nastę­pnie przywozili buraki i wtedy kupowało się buraki. Po zejściu buraków byłe marchew itd. Nigdy nie można było w jednym sklepie kupić wszystkiego. Często te niesprzedane warzywa leżały przed sklepem cały tydzień i nic nowego sklep nie dostawał, bo poprzednie jeszcze nie zeszło.
Jakże cudownie działało tu centralne planowanie, o którym na zebraniach i szkoleniach partyjnych tak wiele się mówiło. Wiele rzeczy w tym systemie nawet się usprawniało. Na przykład nie potrzeba było papieru toaletowego, gdyż wystarczały gazety i kosz. Tego nie musiało się nawet sprzątać, bo jak ktoś taki kosz kopnął to się te „papierówki” z kosza wysypały, wiatr je rozwiał i było po kłopocie. Plony w rolnictwie były takie wysokie, że nie można sobie wyższych wymarzyć. Trzeba było ważniejsze międzynarodowe drogi i linie kolejowe odgradzać pasem zieleni, żeby się na zewnątrz plony nie wysypały. Marnotra­wstwo było ogromne. Podobnie było z budownictwem, gdzie nie działały windy, nie zamykały się drzwi i okna, a całe osiedla tonęły w błocie. To w tym ok­resie nasz sekretarz PZPR Edward Gierek polecił zakup licencji budownictwa wielkopłytowego od ZSRR. Żywotność w ten sposób budowanych budynków wynosi 50 lat. Zapytuję, co będzie z naszymi miastami i osiedlami po upływie tego okresu?
Nie wszystko jednak mi się nie podobało. Bardzo mi smakował ich razowy chleb. Podobała mi się też sprzedaż mleka. Zawsze rano przyjeżdżała pod blok kobieta z mlekiem i oznajmiała ten fakt dzwoniąc dzwonkiem wokół bloku. Wychodzi­łem wtedy i kupowałem za kilka kopiejek mleko i wspaniałą śmietanę. Natomiast w sklepie spożywczym w ciągu dnia mleka ani śmietany dostać nie było można. Mleko kupowane rano od kobiety pochodziło z kołchozu, było świeże i dobrej jakości.
Lubiłem chodzić na cmentarz Łyczakowski i widziałem jak groby naszych Orląt Lwowskich były dewastowane. Na cmentarzu utworzono wysypisko śmieci i systematycznie zasypywano groby Orląt Lwowskich. Jednego razu sły­szałem przy grobie Marii Konopnickiej jak przewodnik wycieczki określił ją mianem „pisatielki z okresu szowinizmu polskiego”. Podobnym epitetem okre­ślił Gabrielę Zapolską. Gdy jednego razu wracałem samolotem z Moskwy do Lwo­wa, przez głośniki w samolocie podawano o tym mieście pewne informacje. Między innymi informowano podróżnych, że w muzeum lwowskim są do obejrzenia pały, którymi „polskie pany” biły ukraińskich chłopów.
Tak, więc spoglądając od środka na przodujący w świecie kraj socjalizmu coraz szerzej otwierały mi się oczy. Już teraz inaczej widziałem ich brate­rstwo i przyjaźń, spostrzeganą jednostronnie. To my musieliśmy ich kochać i brać z nich wzór natomiast w odwrotnym kierunku było zupełnie inaczej. W ich społeczeństwie, a szczególnie we Lwowie i rejonach zachodniej Ukrainy podniecało się antypolskie tendencje właśnie takimi epitetami jak „polskie pany biły ukraińskich chłopów”. Byliśmy uważani jako zdobycz wojenną, a nie suwerenny kraj. Najlepiej określił to jeden z Rosjan, który w rozmowie ze mną powiedział.
--- Kakoj wy obcostrańcy, wy nasze. (Jacy wy jesteście cudzoziemcy, jest­eście nasi).
Uważali nas za swoją kolonię, którą maksymalnie starali się wykorzysty­wać i tak było. Radzieckim przedstawicielom w Mielcu musieliśmy wszystko dać po­cząwszy od mieszkania, a kończąc na łyżeczce od herbaty. Natomiast my będąc we Lwowie musieliśmy przywieść z Polski wszystko. Jeśli się nam coś na wypo­sażeniu mieszkań zepsuło, musieliśmy to przywieść z Mielca. Tak było z wie­loma meblami, które w trakcie wieloletniego pobytu grupy należało wymienić. Byliśmy u nich gośćmi, ale oni chodzili do nas po wszystko. Jeśli na lotni­sku coś im było potrzeba, to bez żenady przychodzili po to do nas. Przycho­dzili po gwóźdź, śrubę, nakrętkę, nawet po blachę czy deskę. Po wszystko do nas. Tak było kilka razy dziennie.
Pamiętam jak jednego razu miał z wizytą do Lwowa przyjechać Breżniew. Wymalowano i ustrojono cały Lwów. Milicję drogową przebrano w nowe biało granatowe mundury, ale tak te mundury do nich dopasowali, (nie dobrali do wzrostu), że stali na skrzyżowaniach jak strachy na wróble. Po wizycie na­stępnego dnia mundury z nich pościągano i znowu chodzili w starych.
Zawsze na 1 maja szykowane trybunę dla odbioru defilady. Przez wiele dni i nocy przed defiladą pilnowano dostępu do trybuny. Mysz nie mogła się tam przecisnąć tak była pilnowana. Tymczasem przed samą defiladą okazało się, że ktoś pod trybuną zerżnął kupę. Informacja ta przedostała się do Lwowian pocztą pantoflową i śmiał się z tego cały Lwów.
Pragnę coś nie coś napisać o „kufrze”, na którym przypuszczam, że każdy z mieleckiej grupy był, a także piloci i mechanicy latający do Lwowa. Gwoli prawdy nie wszyscy się do tego przyznają i udają, że tam nie byli. Kufer stał w mieszkaniu Zośki, mieszkającej przy ul. Lermontowa 4/2. Właściwie nie było to mieszkanie tylko jeden pokój, do którego z klatki schodowej wchodziło się przez maleńki przedpokoik. W przedpokoju stał tylko kufer i 2-palnikowa kuchenka gazowa. Zośka była samotną kobietą znającą świetnie język polski, jak większość rdzennych mieszkańców Lwowa.
Do Zośki schodziły się dziewczęta (kobiety) pochodzenia polskiego, ale także Ukrainki, a nawet je­dna Rosjanka. Mówiło się tam tylko po polsku, a z rozmów przebijała ogromna tęsknota za Polską. Śpiewało się tam polskie piosenki, piło alkohol i jak mogło tak umilało życie tym biednym samotnym kobietom. Z rozmów wynikało, że gdyby któraś, choć na chwilę znalazła się w Polsce, nigdy by jej już nie opuściła. Nie pozwoliłaby się z niej nawet siłą wyrwać. Tam naprawdę bardzo ciężko się żyło, a szczególnie kobietom samotnym mającym na utrzymaniu rodziny. Bez przesady można powiedzieć, że poziom życia tych ko­biet do naszego poziomu życia był tak odległy, jak naszego do krajów zacho­dnich.
Panowała opinia, że społeczeństwo Lwowa jest zdemoralizowane, że jedna połowa to rozwodnicy, którzy żyją w konkubinacie z tą drugą połową. Może jest w tym coś przesady, ale sądzę, że niewiele. Wracając do sprawy „kufra” to musiał na nim posiedzieć każdy, kto po raz pierwszy tam był. Podobno na tym kufrze siedział nawet sam znany piosenkarz Połomski. Poznałem tam Polkę Renię, która mieszkała z matką i dwoma synami w pobliżu Ul. Tiereszkowej. Obie z matką były Polkami, ale Renia wyszła za mąż za Ukraińca, który po wojnie nie chciał jechać do Polski. Rozwiódł się z nią, ale wtedy już było za późno, aby z dziećmi i matką mogła wyjechać do Polski.
Synów wysyłała do polskiej szkoły, ale cóż to była za polska szkoła jak nie uczono w niej ani polskiej historii ani literatury. Oficjalnie wykłady miały być w języku polskim, ale trzeba podkreślić, że nie wszyscy nauczycie­le znali język polski. Po takiej szkole absolwent nie miał prawa studiować na wyższej uczelni. W ten sposób zamykało się Polakom drogę na wyższe studia. Szkoła borykała się z wieloma trudnościami, nie było pomocy naukowych itd. Trudności te znane były w naszej grupie, gdyż niektórzy będący z rodzina­mi posyłali tam swoje dzieci. Zasygnalizowali oni ten fakt polskiemu konsu­lowi w Kijowie. Ciekawa była reakcja tego pana. Przyjechał do nas i zwrócił się o wyrozumiałość, iż on nie jest w stanie nic zrobić. Wyglądało to mniej więcej tak, że jeśli on wystąpiłby w takiej sprawie do władz sowieckich, to w tym momencie przestałby być konsulem. Taka rzeczywistość wynikała z jego wypowiedzi.
Wiele lat później już za „Solidarności” syn Reni poszedł do Armii Czerwonej. Nie mogłem się nadziwić, co z tego chłopaka zrobiono. Byłem u Reni, gdy on akurat przyjechał na urlop. Nie chciał ten chłopiec po polsku rozmawiać. Z niena­wiścią pokazywał butem jak Armia Czerwona rozdepcze Polskę i rozprawi się z „Solidarnością”. Po przemianach ustrojowych, kiedy byłem już tylko turystycznie we Lwowie Renia już nie żyła. Niestety, ale nie udało mi się dowiedzieć, co stało się z chłopcami.
Warto wspomnieć jeszcze jeden fakt liczenia się z Polską przez Związek Radziecki. Pamiętnym jest apel grupy polskich emerytowanych generałów do Breżniewa z prośbą o nie niszczenie cmentarza Orląt Lwowskich we Lwowie. Jak wiemy zrobiono na nim wysypisko śmieci. Kilka dni po apelu odpowiedzią był czołg, który wysłany do reszty zniszczył katakumby cmentarza. Taka była odpowiedź władz sowieckich i wcale nie był to już okres stalinowski. Wracam jednak do swojej opowieści.
Do Lwowa jeździłem na okresy 2-miesięczne po kilka razy rocznie. Nadszedł czas, kiedy także nowo wyprodukowane  samoloty M-15 zaczęto przebazowywać z Mielca do Lwowa. Wówczas nasi piloci oblatywacze prowadzili szkolenie pilotów radzieckich. W nomenklaturze lotniczej jest to tak zwane laszowanie pilotów, które sowieccy piloci musieli przejść przed samodzielnym lataniem na tego typu samolocie. Szkolenie to odbywało się we Lwowie i tam też odbyło się suto zakrapiane zakończenie szkolenia organizowane przez stronę polską. Trunki i większość produktów zostały dostarczone z Mielca. Zaproszone były najwyższe władze sowiec­kiej awiacji i nasze z Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Byłem wówczas we Lwowie i zmieściłem się na tym przyjęciu. Zainteresowało mnie wystąpienie jednego z dyrektorów MHZ, który zajmował się handlem, a między innymi ustala­niem ceny za samolot M-15. Otóż ten pan, gdy sobie nieco wypił, to okazało się, że jest więcej Ruskim niż Polakiem i to nie tylko dlatego, że lepiej władał językiem rosyjskim niż polskim. Stało się dla mnie jasne, że on ten nasz samolot sprzedaje swoim i nie może być bez­stronny w ustalaniu jego ceny. Tak wyglądał nasz handel ze wschodnim sąsia­dem.
Od momentu, gdy samoloty M-15 zaczęto przebazowywać do Lwowa znacznie zwiększył się nasz personel serwisowy we Lwowie. Przybyło z Mielca przed­stawicieli, kierowników i mechaników. Była na tym samolocie taka mnogość defektów, że mechanicy ciągle mieli mnóstwo pracy. Dochodziły też do tego ciągłe zmiany konstrukcyjne i biuletyny, które należało wprowadzać. Dla przyjeżdżających tam z WSK ludzi dostaliśmy następną pulę mieszkań, ale już nie na Tiereszkowej tylko w innej dzielnicy.
Ułożyłem w tym czasie piosenkę, którą często śpiewaliśmy później we Lwowie na melodię. Jedna baba drugiej babie w sadziła do …. grabie.

Polska grupa jest we Lwowie,
To chahary, co się zowie.
Refren: Te, chahary żyją.
 Wszystkich w mordę biją.
 Z góry spoglądają.
 Wszystkich w nosie mają.

Antek z lewa Antek z prawa.
Taka tutaj jest zabawa.
Refren: Te hachary żyją itd.

Każdy ma pieniądze swoje.
Więc niech idzie na suhoje.
Refren: Te hachary żyją itd.

Wojtek z Józkiem na stojance.
Pociągnęli se po szklance.
Refren: Te chahary żyją itd.

Antek w tej piosence to był nasz popularny samolot AN-2, a suhoje było rosyjską nazwą wytrawnego radzieckiego wina, którego w każdym barze można było się napić za kilka kopiejek. Wojtek W obraził się na mnie za to, że umieściłem jego imię w piosence, ale przecież zrobiłem to żartobliwie, bo na jego miejsce mogłem wstawić zupełnie inne.
Grupa lwowska została rozwiązana po przemianach ustrojowych, kiedy Związek Radziecki przestał płacić za dostarczane mu samoloty. Produkcję stopniowo zmniejszano, aż w końcu całkowicie zaniechano.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, 3 czerwiec 2013