sobota, 30 listopada 2019

Niezwykłości ZIemi Mieleckiej


Niezwykłość „Ziemi Mieleckiej”
W temacie o powyższej nazwie pragnę wykazać jakie znaczenie ma dla obecnych pokoleń owa Niezwykłość. Dotyczy ona w szczególności miasta Mielca, jednak skutkuje na całość Ziemi Mieleckiej, rozlewając się po ziemie sąsiednie.
Nie chciałbym wchodzić w konflikt z historykami, których poglądy mogą być inne niż moje. Uważam, że brak jest Mielcowi rzetelnej wiedzy historycznej na temat wydarzeń minionego 100-lecia, co traktuję jako zarzut pod ich adresem. Jestem świadkiem wydarzeń na Ziemi Mieleckiej od lat 30-tych minionego wieku, a zapoznawszy się szerzej z jej historią nie mogę zgodzić się jak wiele historycznych wydarzeń zostaje przemilczane, lub przedstawiane nierzetelnie. Uważam, że na arenę historyczną Mielca weszli pseudoteoretycy wykorzystujący powszechną niewiedzę do własnych, często nierzetelnych poglądów. Powszechnym stało się, że nie spotyka się to z odporem tych, którzy powinni podjąć walkę z tego typu tendencją.
Nie chciałbym aby zarzucano mi przesadność w ocenie niezwykłości „Ziemi Mieleckiej” Prawdą jest, że jestem zakochany w niej, gdyż jest ona moją Małą Ojczyzną. Tutaj spędziłem swoją młodość, a resztę życia dopełniłem w mieleckim lotnictwie. Moi przodkowie żyli tu co najmniej od XVIII wieku, a ich ślady do dzisiaj widoczne są w Mielcu i Przecławiu. W Ziemię Mielecką wsiąkła krew mojego Ojca zamordowanego przez Niemców w Przecławiu, a jego bracia także walczyli i ginęli za wolność Ojczyzny.
Pomimo powyższego staram się realnie oceniać niezwykłość Ziemi Mieleckiej nie patrząc nań przez pryzmat miłości.
Na początek sięgnę do opisanej w Notatniku Krakowskim pewnej historii rodem z Ziemi Mieleckiej. Autor publikacji historyk dr Franciszek Klein żyjący w latach 1882-1965 w jednym z rozdziałów pt. Zamek w Przecławiu przedstawił piękno Ziemi Mieleckiej z sugestią pochodzenia nazwy miasta Mielca od czasownika mielić. Przedstawił jak widziano Galicję pod zaborem austriackim z pozycji Wiednia i w humorystyczny sposób opisał wydarzenia w przecławskim zamku. Popieram trafność jego sugestii, co do nazwy Mielca, gdzie na równinach Ziemi Mieleckiej stało rozsianych mnóstwo młynów. Jeden z takich młynów zbudowany w XIX wieku przez mojego przodka Antoniego Lenartowicza stoi po dziś dzień na posesji Marka Pyrzyńskiego na ulicy Sienkiewicza 79A w Mielcu. 
Przed młynem zbudowanym przez Antoniego Lenartowicza w XIX wieku stoi z prawej autor tekstu Teofil Lenartowicz. Na młynie nie ma śmigła, gdyż został przebudowany na młyn elektryczny, dobudowując prawą część młyna. W pierwotnej wersji kopuła młyna ze śmigłem za pomocą stalowych lin mogła być przestawiana w kierunku wiatru.

Ten stary młyn ma wspaniałą historię. Szkoda, że rzeczy martwe nie potrafią mówić

Podobny młyn typu holenderskiego zbudował jego syn Piotr Lenartowicz w Przecławiu. Spalili go podczas I Wojny Światowej austriaccy żołdacy, kiedy mielił w nim zboże mój Ojciec. Dr Klein w Notatniku Krakowskim pisze w większości o dawnym Krakowie. Jednak poznał też Ziemię Mielecką, o czym wspomina że miał pisać jej biografię, jednak przeszkodził wybuch I Wojny Światowej. Jaka szkoda.
 Poniżej z Notatnika Krakowskiego autorstwa dr Franciszka Kleina zacytuję w całości rozdział pt. Zamek w Przecławiu, albowiem przedstawi nam tamte dawne czasy, zachowując starą  pisownię.
A jeśli ktoś pozostając w zadumie przeniesie się do przeszłości, to usłyszy  dźwięk odległego pomruku historii.
Zamek w Przecławiu
 Na parę lat przed I wojną Światową urządziłem kilka wy­cieczek w różne strony Polski dla studiów nad archi­tekturą kościołów murowanych i drewnianych. Między innymi objechałem także ziemię mielecką. Zwiedziłem wówczas wszystkie dwory szlacheckie, zamki magnac­kie, kościoły i kościółki, kapliczki przydrożne i boż­nice. Było wtedy zamierzone wydanie dużej „Mono­grafii Ziemi Mieleckiej", w której osobny rozdział miał być poświęcony sztuce i właśnie opracowanie tego działu mnie powierzono. Niestety, do wydania dzieła nie przyszło wskutek wybuchu I wojny światowej, a po wojnie brakło funduszów na tego rodzaju przedsięwzięcia.
Z prawdziwą przyjemnością powracam nieraz myślą w tamte strony, gdzie na rozległych, jak stół rów­nych nizinach rozłożyły się żyzne pola i łąki, gęsto usiane wiatrakami, od których poniekąd wziął nazwę Mielec. Wśród wielu dworów i dworków, pałaców i zamków, które rozsiadły się na równinie mieleckiej, szczególne moje zainteresowanie wzbudził zamek w Przecławiu. Kiedym go zwiedzał, zamek przecławski przedstawiał się jako okazała rezydencja wielkopańska, pełna starych obrazów, mebli, makat, dywanów i broni. Pamiętam — co chwila zatrzymywał mnie jakiś szczegół, nad którym zatapiałem się pełen za­chwytu. A można się było niejednym tam zachwycać. Zamek sprawiał tym dziwniejsze wrażenie, że pa­nował w nim jakby jakiś szczególny rozgardiasz. Zda­wać się mogło w pierwszej chwili, że tą wspaniałą rezydencją nikt się nie zajmuje. Istotnie, właściciele przenieśli się do swej drugiej siedziby w Tarnopolskim, mieszkając tam już od wielu lat.
Zamku przecławskiego strzegł jeden ze służących, który się tam od małego dziecka wychował i ze szcze­gólniejszą pasją czyścił i odkurzał sale zamkowe. Dla­tego czystość i porządek były wzorowe. Ale widziałem tam obok przedmiotów naprawdę cennych, rzeczy całkiem bezwartościowe, nie licujące z wyglądem i charakterem tych starych murów. W olbrzymiej herbowej sali pierwszego piętra, obok kosztownych ażurowych mebli indyjskich z żelaznego drzewa, któ­rych by się nie powstydził najbogatszy maharadża z Nepalu — widziałeś na ścianie nędzną, tanią imitację gobelinu. Obok pysznych szaf gdańskich — wiklinowe krzesełka, odpowiednie do ogrodu. Obok prawdziwych średniowiecznych mieczów, hełmów i nad podziw cen­nych karabeli polskich z XVII wieku, stał marny fal­syfikat zbroi rycerskiej. I tak było na każdym kroku. Pamiętam salę jadalną, o poważnych, ciężkich meblach z czarnego dębu. Miała ona dziwnie uroczysty, a na­wet majestatyczny wygląd. Gdyś siedział w tej sali przy stole, zdawało się, że tu już cię nie spotka żadna niespodzianka. A tymczasem... coś zaszeleściło i zegar głębokim tonem począł bić wolno godzinę. Mimo woli podniosłem oczy i zobaczyłem nowe, obrzydliwe pudło, o formach renesansowych, kupione gdzieś w trzecio­rzędnym sklepie zegarów. Zwykłym serwisem na co dzień była prawdziwa, stara saska porcelana, z niebieskim deseniem. Gdy, zdziwiony, zapytałem służą­cego, czemu się jej używa, ten, widocznie mnie nie rozumiejąc, odpowiedział, że „pan hrabia zakazał po­dawać inne talerze" i że „kredens jest zamknięty". Widziałem potem w małym pokoju (kredensie) ten saski serwis obrócony na co dzień. Mimo że osobna komoda pełna była potłuczonej porcelany, właśnie z tego serwisu naliczyłem jeszcze samych talerzy przeszło dwieście sztuk.
Były pierwsze dni marca. Zmierzchało, gdym za­jechał na zamek w Przecławiu. Czereda kilkunastu psów rzuciła się na mnie z głośnym ujadaniem. Przyjął mnie zarządca dóbr i przy zapadającym zmroku oprowadził mnie zaraz po całym zamku, abym się z nim przynajmniej z grubsza zapoznał, Potem oddał mnie w opiekę jedynemu służącemu i sam mnie zaraz pożegnał. Wincenty — bo tak na imię miał służący — był z zawodu kucharzem, a z zamiłowania myśliwym. Jako burgrabia zamku spał w nim i pilnował go jak oka w głowie. Mimo że był młodym, bo dopiero trzydziestoletnim człowiekiem, od wielu łat siedząc samotnie, w murach zamkowych, po­woli dziwaczał. Nie wiem dlaczego, ale od razu zdoby­łem jego sympatię. Być może za to, że pochwaliłem do­skonałą kolację. Dość na tym, że na drugi dzień, już przy śniadaniu, układaliśmy wspólnie menu obiadowe.
Otóż w zamku tym spędziłem niezapomnianą nigdy noc. Po raz pierwszy w życiu spotkałem się ze „stra­chami". Kto tego nie przechodził, kto się z tym nie zapoznał — pojęcia nawet mieć nie może jak strasz­nym jest uczucie lęku przed czymś nieznanym, nie­określonym, niesamowitym. Spałem w pokoju na drugim końcu zamku. Naraz wśród nocnej ciszy zbudził mnie jakiś hałas, krzyk, wycie, trzask, jęki, wołania. Nie mogłem pojąć z początku, co się dzieje. Te wrzaski nocne to cichły, to ustawały, to się wzmagały, zupeł­nie jakby się zbliżały do mnie. Zdawało się, że za chwilę rzuci się coś na mnie i zadusi. Tępy lęk owład­nął mną zupełnie. Chciałem się zerwać i uciekać, a ruszyć się z miejsca nie mogłem. Chciałem krzyczeć, a głos zamarł mi w gardle. Grozę położenia powiększa­ła jeszcze ta śmiertelna, grobowa cisza nocna, która w przerwach, gdy tamte wrzaski ustawały, aż w uszach dzwoniła. Na tle tej zimowej ciszy, w której się żaden najmniejszy nawet szelest nie odezwał, owe wrzaski piekielne występowały z tym większą mocą i grozą. Dopiero nad ranem, gdy dnieć zaczynało, uspokoiło się zupełnie — wtedy to, zmęczony i wyczerpany, zasnąłem twardo.
Przebudziło mnie pukanie do drzwi: to Wincenty
o          dziewiątej rano przyszedł mnie budzić. Zerwałem się i usiadłszy na łóżku opowiadam   mu o przejściach nocy. On z początku słuchał   z zajęciem, aż naraz wybuchnął  śmiechem...
— To nie strachy, panie, to pies, któregom przy­padkiem zamknął w piwnicy wieczorem. Musi to pan sam zobaczyć, bo to się nie da powiedzieć.
Oczywiście, po śniadaniu udałem się z Wincentym do piwnic zamkowych i tu zaraz wyjaśniła się przy­czyna strachów. Otóż pod całym zamkiem były tylko dwie kolosalne piwnice, nakryte olbrzymim beczko­wym sklepieniem, które zaczynało się od samego spodu, czyli poziomu piwnicy. Wskutek tego pano­wała tu nieprawdopodobna akustyka, a raczej pogłos, trwający kilkanaście sekund. Każde słowo, wypowie­dziane nawet niezbyt głośno, brzmiało i huczało, jak w gigantycznym głośniku. Za pierwszą piwnicą była druga, taka sama, połączona wąskim przejściem. Do niej następnie wpadał głos i znowu ta sama scena powtarzała się automatycznie. Za tą piwnicą znajdo­wał się mój pokój, do którego przez kilkumetrową grubość murów dochodziły te głosy — zupełnie zmie­nione. Młody, ogromny pies dostał się za służącym wieczorem do piwnicy. Przez parę godzin polował za szczurami, których tam była masa. A potem, gdy mu się ,to znudziło, zaczął wyć, szczekać i szarpać drzwiami. Orgia wrzasków, jaka z tego powstała, wskutek akus­tyki piwnic, nie da się słowami wyrazić i na każdym, nie znającym przyczyny, musiałoby to wywołać wraże­nie najsilniejszej emocji i uczucia nieopisanego stra­chu.
Tego dnia wieczorem byłem na proszonej kolacji u miejscowego proboszcza, księdza Mleczki. Był to niezmiernie zajmujący człowiek, a wieczór u niego spędzony zaliczam do najmilszych. Sam pochodząc z ludu, zajmował się folklorem i jako bystry obser­wator doszedł do ciekawych spostrzeżeń. Od niego dowiedziałem się, jaka różnica zachodzi między ży­ciem wsi dzisiejszej a dawniejszej.
— Teraz — mówił — to cała wieś śpi albo milczy. Za moich lat młodości rozbrzmiewała śpiewem. Nie było na wsi zajęcia czy pracy, którym by nie towa­rzyszyły tradycyjne pieśni i piosenki, tak w zagro­dzie, jak i na polu. I praca wtedy biegła ochoczo, a czas ludziom się nie dłużył. Prócz tego była masa obrzędów i zwyczajów, dziś już zarzuconych. Dawniej życie ludu na wsi nie było tak jednostajne, jak obec­nie. Było mnóstwo zabaw zwyczajowych, w których brali udział i młodzi, i starzy. Wieś żyła wtedy swym odrębnym, unormowanym ściśle porami roku życiem, któremu zawsze przewodził kościół, a patronował bar­dzo często dwór. Tak gwarząc przy winie, zeszliśmy mimo woli w roz­mowie na zamek przecławski. Dowiedziałem się wtedy od ks. Mleczki tak ciekawych szczegółów z przeszłości zamku, że muszę je tutaj opowiedzieć. Było to około 1850 roku po czasach rabacji. Znowu powrócił spo­kój i życie na wsi biegło nadał swym odwiecznym torem. Na zamek w Przecławiu zawitał gość z da­lekich stron — „pan Kreiskomisar" przysłany prosto z Wiednia. Niechętnie jechał do Galicji, zwłaszcza po rewolucji chłopskiej. Wszyscy znajomi mu odradzali — sam to mówił. Ostrzegali go, żeby się miał na bacz­ności, bo Galicja, to prawdziwy „Barenland", gdzie niedźwiedzie chodzą po ulicy. Więc dobrowolnie na pewno nie jechał. Po kilku dniach jazdy pocztowym dyliżansem dostał się wreszcie do Przecławia. Tu go spotkała na wstępie niespodzianka, gdyż zamiast nie­dźwiedzi, zastał uprzejmych gospodarzy, którzy go przyjęli z tradycyjną gościnnością. Poczciwy Austriak przekonał się szybko, jak mylne pojęcia o Galicji panowały wówczas w Wiedniu. A gdy odpowiednio nakarmiony i wybornym, stuletnim tokajem lekko odurzony, po trudach dalekiej podróży zapragnął spocząć, odprowadzono go do gościnnego pokoju, gdzie niebawem w wygodnym łożu zasnął mocno. Wtem, wśród głębokiej nocy, zbudziło go gwałtowne szarpnię­cie drzwiami i naraz, wśród nieopisanego przestrachu, zobaczył przy słabym świetle nocnego kaganka olbrzy­miego niedźwiedzia, który zmierzał do niego. Z prze­rażenia zemdlał, a gdy następnie wrócił do przytom­ności, poczuł, że go niedźwiedź przyciska mocno do ściany. W tej pozycji, na pół żywy ze strachu, przeleżał do rana. Naraz drzwi skrzypnęły, ktoś wszedł do poko­ju i wypędził niedźwiedzia.
Cała  ta  przygoda zakończyła  się wesoło. W zamku był chowany oswojony niedźwiedź, który sypiał zwykle w łóżku z marszałkiem zamku, i właśnie ten pokój, który przygotowano dla „pana Kreiskomisara" był mieszkaniem marszałka, a niedźwiedź, nic nie wie­dząc widocznie o zaszłej zmianie, przyszedł na noc, jak zwykle, do swego przyjaciela.
W zamku chowano również oswojoną wilczycę, i mię­dzy tymi dwoma zwierzętami była wielka przyjaźń, A niedźwiedź lubił złośliwe figle. Często łapał wil­czycę i zanurzał ją kilkakrotnie w fosie zamkowej. Raz, gdy w czasie takiej kąpieli przytrzymał ją za długo pod wodą, biedne zwierzę się udusiło. Zmartwio­ny nosił przez kilka dni nieżywą pod pachą, aż mu ją przemocą odebrano. Innym razem, widząc, jak sypią ziarno kurom, nabrał piasku za pazuchę i zaczął sypać, a gdy się kury zbiegły, rzucał się wtedy na nie i dusił po kilka. O tym niedźwiedziu-psotniku na­słuchałem się jeszcze dużo anegdot. Zdaje się, że wówczas każdy pałac, czy zamek magnacki, obfito­wał w tego rodzaju czworonożnych rezydentów.
Północ dochodziła, gdym pożegnał miłego probosz­cza. Na zamek dostałem się niebawem. Główna brama była otwarta, jakby czekała na mój powrót. W hallu zamkowym paliły się w dużym srebrnym kandelabrze cztery świece. Z światłem w ręku przeszedłem przez sale do mojego pokoju. Zamek był jakby martwy, bez żywego ducha, gdyż nawet liczna czereda psów zamkowych przeniosła się razem z Wincentym obok do oficyny. Przyznam się, że z dużą ulgą zamknąłem ciężkie drzwi ostatniej komnaty-zbrojowni. Za nimi byłem już w swoim mieszkaniu.
W niedużym pokoju czułem się jakoś pewniej. To stare zamczysko z wielkimi salami i surowymi komna­tami miało w sobie coś tajemniczego, a nawet groźnego. Świadomość ostatniej, strasznej nocy — mimo że się wszystko wyjaśniło — robiła także swoje. Przy moim pokoju znajdował się korytarz, cały wypełniony książkami. Ze świecą w ręku przeglądałem tytuły książek, chcąc sobie coś wybrać do poduszki. Tej nocy pewnie dobrze się wyśpię — myślałem sobie właśnie, gdy wtem rozległ się gdzieś w dalszej sali ogłuszający huk, jakby wybuch petardy, a równocześ­nie brzęk tłuczonego szkła. Zdrętwiałem.
Przez długą chwilę stałem jak skamieniały. Znowu cisza zaległa mury zamkowe, najmniejszy szelest nie doszedł do mnie. Po pewnym czasie podszedłem i otwarłem drzwi do zbrojowni, ale tu wszystko było bez zmiany. Na ścianach wisiało, jak przedtem, mnóst­wo broni rycerskiej. Niewiele myśląc zabrałem stąd do mego pokoju dwie stare karabele i dwie ułańskie lance z ostrymi grotami. Zabarykadowałem u siebie drzwi, a broń ułożyłem koło łóżka. Zmęczony zasnąłem snem kamiennym, z którego wyrwało mnie rano głośne dobijanie się Wincentego do drzwi.
Opowiedziałem mu, com w nocy znowu przeszedł. Pobiegł zobaczyć, co się stało, ale po chwili wrócił, mówiąc, że wszystko jest jak było, na włos nie poru­szone. Po śniadaniu razem z nim obchodziłem sale krok za krokiem, badając przyczynę nocnego huku czy wybuchu — na próżno. Nie można było ani rusz dojść, jaki bies spłatał figla.
Ale następnego dnia te strachy również się wyjaś­niły — dzięki przypadkowi. W salach zamkowych porobiłem kilka zdjęć fotograficznych. W dużym sa­lonie na parterze stała w kącie ogromna, rzeźbiona komoda holenderska z XVII w. Na niej ustawionych było dwanaście wielkich wazonów z porcelany chiń­skiej. Każdy wazon miał osobną, rzeźbioną przykrywę. Wszystko razem — komoda z porcelaną na tle ja­kiegoś starego obrazu, wiszącego na ścianie — two­rzyło przedziwną symfonię wspaniałych okazów daw­nej sztuki. Po wykonaniu zdjęcia całości chciałem sfotografować samą komodę i zestawiłem ostrożnie wazony na podłogę; wtedy, przy nastawianiu apa­ratu, wyjaśniła się zagadka huku poprzedniej nocy. Jak wspomniałem, tuż nad komodą wisiał ogromny, poczerniały obraz, będący starą kopią Nocnej straży Rembrandta, w grubych dębowych ramach. Otóż sznur, na którym obraz wisiał, zetlał czy przetarł się od haka, obraz zsunął się po ścianie, całym ciężarem uderzył w komodę i grubą ramą stanął na niej pionowo. Przy uderzeniu wazony chińskie podskoczyły i zadźwię­czały swymi pokrywami.
W rzeczywistości wszystko, z wyjątkiem obrazu, pozostało na swych miejscach. Zmiany w położeniu obrazu nie widziało się właściwie, bo czy na ciemno­czerwonych ścianach salonu poczerniały obraz w czar­nych ramach, zastawiony wazonami, wisiał na dzie­sięć centymetrów nad komodą, czy też wprost stał na niej — bardzo trudno było zauważyć.
Oto, jak czasem z błahych zupełnie powodów po­wstają legendy o strachach. Ale chociaż się tu wszyst­ko szczęśliwie wyjaśniło, nie chciałbym podobnych nocy jeszcze raz przepędzić w starym zamku. Te sta­re mury, które przez tyle wieków niejedno widziały i niejedno przeżyły, będą zawsze siedzibą „duchów". Bo i któż mi zaręczy, że to, com przeszedł na zamku w Przecławiu, nie było właśnie sprawką duchów, posługujących się raz psem, a raz obrazem...? Koniec cytatu
Chciałbym nie znudzić czytających zbyt długim tekstem, więc kończę ów temat. Mam natomiast zamiar zamieszczać dalsze Niezwykłości Ziemi Mieleckiej w następnych postach. Będą to  mało znane, nieznane, lub zapomniane niezwykłości Ziemi Mieleckiej, których w czasie wieloletniego życia poznałem sporo.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 30 listopada 2019

wtorek, 12 listopada 2019

Powojennych wspomnień ciąg dalszy


Rozdział 8

Okres powojenny

Czekaliśmy jak zbawienia nadejścia wiosny 1945, ale razem z nią spadła na nasze barki praca w polu. Trzeba było posiać zboże jare i posadzić ziemniaki. Żeby ktoś zrobił nam koniem w polu, na przykład zaorać, bro­nować, czy posiać, musieliśmy to odpracować u niego w polu własnymi rękami. Troszkę było nam lżej, gdy Mama dostała rentę po Ojcu, ale były to marne pieniądze.
Podjąłem dorywczą pracę w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Przecławiu, która właśnie się organizowała. Zaczęły przychodzić pierwsze wagony z cementem i wapnem. Pracowałem przy ich rozładowywaniu i mimo moich 17 lat miałem sporą siłę w rękach. Dźwiganie klocków w tartaku i tłuczenie kamienia w firmie „Sztikla” zrobiły swoje. Potrafiłem pod jedną pachę wziąć jeden 50 kg worek cementu, pod drugą drugi i pójść z nimi pod górę w magazynie.
Teofil Lenartowicz - zdjęcie wykonane około 1946 roku 
Wykonywałem wiele innych ciężkich prac. Między innymi kopałem w lesie pniaki. Z tych pniaków był świetny opał na zimę. Pniaki te nie drogo kosztowały, miały jednak tą wadę, że trzeba było je samemu wykopać. Nie było to jednak takie proste i trzeba było sporo się namęczyć, aby takiego pniaka wykopać. Najlepsze były sosnowe, bo się świetnie paliły, trudniejsze natomiast były do wykopania, bo miały pod spodem w ziemi gruby pionowy korzeń. Świerkowe były łatwiejsze do kopania, ale mimo wszystko była to ciężka praca.
Nadszedł maj 45 roku, wojna definitywnie się kończyła. Szwagier w liście do siostry donosił, że wkrótce zostanie zdemobilizowany. Pisał, że dostanie na ziemiach zachodnich pracę i mieszkanie. Zaraz jak go zdemobilizują, to przyjedzie i zabierze siostrę. Wkrótce tak się też stało. Pojechali do Złotego Stoku w okolice Kłodzka, gdzie dostali poniemiecki dom i oboje pracowali w fabryce zapałek.
Siostra Maria Wajs z mężem Ludwikiem i córeczką Olgą
Istniało w tamtych czasach tak zwane utrwalanie władzy. Pod tą nazwą kryło się zastraszanie ludzi, a prościej mówiąc terror. Bardziej znaczących zamykano i wywożono. Najpierw robiło to NKWD, a później SB. Były to ba­rdzo skuteczne metody, gdyż nie istniały wówczas żadne prawa ani swobo­dy obywatelskie. Zastraszeni przeciętni ludzie starali się siedzieć cicho i nie narażać się. Wszędzie działała S.B, a kto się wychylił to natychmiast dostał w łeb. Kto nie popierał władzy ludowej, ten był wrogiem, a być wro­giem znaczyło w najlepszym wypadku skazać siebie i swoją rodzinę na margi­nes społeczeństwa. Człowiek taki nie mógł liczyć na pobłażanie. Władza mogła wszystko, bo istniała w każdej dziedzinie życia. Władza miała rozdzielnictwo dóbr. Decydowała o awansie, szkole, pracy, mieszkaniu, a nawet o zakupach. Jeśli ktoś jej się naraził i przykładowo nie poszedł do wyborów, to w najlepszym wypadku w GS‑sie nie kupił worka cementu, lub czegoś innego, bo nie dostał przydziału, a w wielu innych wypadkach tracił wolność, a co za tym idzie także zdrowie.
Wszyscy po cichu pluli na władzę, ale do wyborów szli. Tak było w powojennym referendum „3 x tak”, gdzie frekwencja wynosiła 99,9%. Zwożono nawet chorych do lokali wyborczych. Władza była pamiętliwa, więc otrzymanie kreski przy nazwisku było niebezpieczne, podobnie jak chodzenie za kotarę w lokalu wyborczym. Pomimo tego bała się władza tych wyborów. W Przecławiu natychmiast po zamknięciu lokalu wyborczego przyjechało wojsko i zabrało urnę z głosami. Pamiętam jak ludzie zdziwieni tym faktem gromadzili się na rynku.
Olek Rusin pseudonim „Rusal” wiele przeżył walcząc z Niemcami, a po wyzwoleniu ponownie wszedł do konspiracji. Zbiegł, nie dając się pojmać przez NKWD, stworzył ponownie oddział partyzancki, działając w strukturach Wolność i Niezawisłość. W pewnym okresie był podkomendnym Hieronima Dekutowskiego pseudonim „Zapora”, którego działalność szeroko opisała Ewa Kurek w książce pt. Zaporczycy. Ostatecznie „Olek” ujawnił się dopiero po kolejnej amnestii w 1956 roku.
Aleksander Rusin ps. „Olek” i „Rusal” 2-gi od lewej z partyzantami WiN
Zaistniał pewnego razu komiczny in­cydent z sekretarzem gminnym P.P.R. o nazwisku Mel, pochodzącym z Tuszymy i lubiącym zaglądać do kieliszka. Jednego razu leżą­cego na ulicy pijanego sekretarza PPR ktoś wsadził do worka i mocno zawiązał. Spał w tym worku całą noc, a gdy się rano obudził nie mógł z niego wyjść. Nikt nie chciał go uwolnić. Dopiero z posterunku MO przyszedł milicjant i go uwolnił.
Na mocy dekretu o nacjonalizacji przemysłu i reformie rolnej zabierano ludziom majątki. Biednym ludziom tak jak my, nie groziło nic, dopóki siedzieli cicho. Majątek Reyów zabrało państwo. Należały do niego najlepsze ziemie Przecławia, Tuszymy i Podola, a także tartak, gorzelnia i cegielnia. Utworzono z majątku Reyów Państwowe Gospodarstwo Rolne (PGR), które jak większość PGR-ów w Polsce ledwie wiązało koniec z końcem. Majątkiem Reyów zawiadywał współpracujący z władzami sowieckimi Alojzy Popiel. 
Należy przyznać, że niemal przez pół wieku nie znano prawdy o działalności ruchu oporu. Wiele faktów dopiero obecnie się odkrywa. Są to wstrząsające opisy świadków wydarzeń, którzy walczyli nie tylko z Niemcami, ale także z Sowietami. Wiele z tych faktów znikło wraz ze śmiercią świadków. Mnie z wiadomych przyczyn szczególnie interesuje to, co działo się w latach mojej młodości na Ziemi Mieleckiej i w Przecławiu podczas ostatniej wojny i w okresie tzw. utrwalania władzy ludowej. Wprawdzie wojna się skończyła, jednak to co się działo niewiele odbiegało od czasów okupacji niemieckiej. Terror i strach przed jutrem był taki sam, a nawet było gorzej. Za Niemców społeczeństwo na ogół stanowiło monolit przeciwko okupantowi, natomiast po wkroczeniu Armii Czerwonej rodzimi komuniści i bandyci siali grozę większą od Niemców. Bezprawie wyzwolone wojną istniało wszech obecnie. Z jednej strony bano się NKWD wpadające niespodziewanie i wywożące ludzi na zesłanie do lagrów. Z drugiej strony szalały bandy różnych maści rabujące i mordujące. Rabunek stał się  celem samym w sobie. Tworzyły się bandy rabunkowe, które pod przykrywką partyzanckiej walki rabowały ludność. Bandyci wstępowali do organów BP i rabowali podobnie jak pozostałe bandy. Nikt nie był pewien kiedy i z jakiego powodu zostanie ujęty i wysłany na Sybir, obrabowany, czy zamordowany. Przykładowo Mariana Wajsa - młodszego brata mojego szwagra Ludwika zabrano i wywieziono do ZSRR już w grudniu 1944 roku chociaż nie był w AK. Razem z nim por. rezerwy Stanisława Sęka i Józefa Pszczolińkiego, oraz kilku innych. Marian Wajs był na zesłaniu 8 miesięcy i nigdy nie dowiedział się za co został zesłany. Pszczoliński i Sęk wrócili dopiero po 3 latach. Aresztowania i wywózki do ZSRR dokonywało NKWD. Ludzie bojąc się o własną skórę starali się nie widzieć i nie wiedzieć co się wokół dzieje, aby nie być podejrzanym przez którąś ze stron.
Tak było w wypadku rabunku bandy Jana Stefki na Przecław zimą 1946 roku.  Wówczas bano się wiedzieć coś, czy mówić o tym wydarzeniu, a jedynie biorący udział wiedzieli coś niecoś. Z tego powodu ja również niewiele wiedziałem. Pamiętam tylko, że widziałem tego wieczoru Aleksandra Rusina ps. Olek w barze, pijącego piwo. Zwróciłem na niego uwagę, bo był w pięknym mundurze przedwojennego oficera, a ktoś szepnął że to Olek. Natomiast ogólnie o wydarzeniach tego wieczoru i nocy dowiedziałem się wiele lat później, a pewne szczegóły  ujawnione z dokumentów UB w 2014 roku poznałem jeszcze później.
Sprawa dotyczy Jana Stefki volksdeutscha będącego komisarzem gminnym w Przecławiu po wkroczeniu w 1939 roku Niemców do Polski. Wysługując się Niemcom musiał zwiać przed Armią Czerwoną w 1944 roku. Jego działalność na rzecz Niemców była znana nie tylko w Przecławiu i nie udało by się jej ukryć przed węszącymi NKWD-stami. Stefko zwiał przed odpowiedzialnością i odnalazł się na południu Rzeszowszczyzny w rejonie Brzozowa. Pod patriotycznym hasłem walki partyzanckiej z komunistyczną władzą stworzył bandę rabunkową.
Kiedy kilkadziesiąt lat później w rozmowach z Aleksandrem Rusinem zastanawialiśmy się jaki los spotkał Stefkę po rozbiciu jego bandy, nie znaliśmy szczegółów. Ktoś z rodziny Stefki podpisujący się w mailach Wolanin wiedząc, że mam dokument wskazujący na współpracę Stefki z Niemcami, pytał mnie o szczegóły współpracy, zaprzeczał moim informacjom, ale jednocześnie pisał, że Stefko został zlikwidowany przez UB w 1947 roku. Minęły następne lata, Olek   Rusin zmarł i dalej nie znałem losów Stefki. Dopiero w 2019 roku dotarła do mnie część rozprawy doktorskiej Rafała Szczygła w Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autor w temacie pt. Oddział NSZ pod dowództwem Jana Stefki ps. „Mściciel” w latach 1945-1946 w świetle dokumentów UB przedstawił jednostronnie Jana Stefkę. Podejrzewam, że celowo nie wzięta została kompromitująca działalność Stefki za okupacji niemieckiej, aby zrobić z niego walczącego z komuną patriotę. W tym celu z komisarza nadanego przez Niemców w Przecławiu, zrobiono że był wójtem. Podobnie nie włączono zeznań świadków z Mielca, a tylko Dębicy, Brzozowa i Rzeszowa. Napad na Przecław odbył się w powiecie mieleckim, więc zeznający świadkowie z Przecławia doskonale wiedzieli kim był Stefko w Przecławiu za Niemców.  
Stefko nie przebierał w środkach w zdobywaniu członków bandy. Pomagała mu w tym Władysława Wolanin – towarzyszka jego życia pochodząca z Golcowej pow. Brzozów, a zamieszkała w Tuszymie pow. Mielec. Przykładowo Józefa Grębosza – dezertera z wojska straconego na szubienicy w Dębicy zwerbowała wykorzystując fakt zemsty za zabicie jego brata przez UB. Dostarczyła mu środki pieniężne na dotarcie do bandy Stefki i pomogła w kontakcie ze Stefką. Podobnie było z innymi członkami bandy, których Stefko zdobywał finansowymi obiecankami, a często poprzez różnego rodzaju szantaże. Korzystał z wielu ukrywających się przed UB, mających na sumieniu działalność partyzancką w AK, czy WiN, których bezpieka zdecydowanie osadzała w więzieniach lub mordowała. Nie jestem pewien czy działalność jego bandy była podporządkowana dowództwu NSZ. Dokumenty twierdzą że tak, jednak ja mam wątpliwości. Jego oddział rósł w siłę poprzez akcje zbrojne, zdobywanie broni i ludzi. Kiedy doszedł do stanu 38 uzbrojonych ludzi, przyszedł na swój dawny teren do Przecławia. W dniu 18 lutego 1946 roku napadł na posterunek MO, dom Alojzego Popiela i PGR. W przeddzień spotkał się z Aleksandrem Rusinem – dowódcą oddziału WiN. Wchodził ze swą bandą na jego teren i nie mógł pozwolić sobie na niespodzianki. Działali obecnie przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli tzw. Ludowej Władzy. Znali się z okresu okupacji niemieckiej, kiedy Stefko był komisarzem gminnym. Chytry i dobrze wyszkolony przez niemiecką V Kolumnę, ostrzegł Olka że sąsiadka doniosła na niego o ukrytym w lesie motocyklu. Taką wersję przekazał mi osobiście Olek podczas jednej z rozmów. Trudno powiedzieć na co liczył Stefko służąc Niemcom. Być może liczył na zapewnienie sobie tyłów od ruchu oporu jakim była AK.
Stefko przybywszy do Przecławia wraz z Olkiem i kilkoma jego ludźmi miał z góry opracowany plan. Najpierw zerwano łączność telefoniczną z Mielcem. Następnie zneutralizowano oddział saperów koszarujący w PGR i mający strzec mostu na Wisłoce przed skutkami ruszającego lodu. Jak wiadomo żelazny most leżał jednostronnie w Wisłoce, a komunikację zapewniał most drewniany obok. Napotkali w drodze komendanta MO Michała Wolińskiego, który wraz ze Stanisławem Niedzielskim wrócili z KPMO w Mielcu. Przedstawili się że są z UB, a następnie ubezwładnili. Z kolei  wtargnęli na posterunek MO, gdzie obezwładnili dyżurnego milicjanta Adama Kopacza i w ten sposób mieli otwartą drogę do rabunku. Posłużywszy się pojmanym komendantem Wolińskim wymusili otwarcie drzwi w domu Alojzego Popiela dokonując rabunku pieniędzy, kosztowności, odzieży, obuwia i wszystkich pozostałych cennych rzeczy. W PGR zrabowali 14 koni z furmankami, świnie zapewniające im żywność. Nie gardzono odzieżą  i użytecznymi przedmiotami. Z posterunku MO zrabowano wszelką broń. Dokonali też rabunku kilku innych osób. Najwięcej cennych  rzeczy zrabowano w domu Alojzego Popiela. Zawiadywał on majątkiem w zamku Reyów, z którego aż się roiło od zabytkowych rzeczy w domu Popiela. Ponieważ nie zastali Popiela, zabrali jego żonę Bronisławę i po sąsiedzku Józefa Moskala uprowadzając ich ze sobą. Kiedy po napadzie przyszli na posterunek milicjanci Popiołek Jan, Jarosz Kazimierz, Kordziński Ludwik, Kopera Mieczysław i Stanisław Niedzielski, zeznali że wiedzieli o napadzie jednak bali się przyjść. Nie ma się co dziwić banda Stefki liczyła 38 uzbrojonych ludzi i kilku Olka Rusina. Jednak tych ostatnich nie było na posterunku MO, czy w domu Popiela.
Na tym zakończyła się współpraca Jana Stefki z Olkiem Rusinem. Jak określają dokumenty, łup dokonany z rabunku w Przecławiu przekraczał kilkakrotnie wszystkie dotychczasowe rabunki dokonane przez bandę Stefki. Po napadzie udali się poprzez Korzeniów w kierunku Dębicy wywożąc na 5-ciu furmankach łup i uprowadzonych. Nocą przemaszerowali przez Dębicę, a w dzień zatrzymali się w Grudnej Górnej. Po odpoczynku wyruszyli w dalszą drogę w kierunku południowym i wówczas zostali zaatakowani przez UB i wojsko z Dębicy. Czterech członków bandy zabito, 9-ciu pojmano, a pozostali zbiegli wraz z rannym w rękę Janem Stefko. Odbito uprowadzoną Bronisławę Popiel i Józefa Moskala. Rzeczy odbite nie wróciły do właścicieli, lecz zostały rozgrabione przez UB.
W środę w dniu targowym 10 lipca 1946 roku na rynku w Dębicy dokonano publicznej egzekucji przez powieszenie Józefa Grębosza z Tuszymy pow. Mielec, Franciszka Nostera z Domaradza pow. Brzozów i Józefa Kozłowskiego z Bitkowa. W następnym dniu 11 lipca wykonano wyroki śmierci na Janie Gomółka z Godowej pow. Strzyżów i Zygmuncie Ząbku z Domaradza pow. Brzozów.  Na wszystkich ciążyły najcięższe zarzuty zabójstw funkcjonariuszy BP.
Była to ostatnia w Polsce pokazowa egzekucja, o której wiadomość i zdjęcie dotarło do prasy zachodniej europy wywołując przeciwko Polsce sporo emocji.
Jeśli idzie o Jana Stefkę, to wraz z kilkoma zbiegłymi wstąpili na podhalu do oddziału NSZ majora Józefa Kurasia. Tam Stefko tak zdobył zaufanie dowódcy, że stał się jego zastępcą. Jednak z niewyjaśnionych powodów utracił zaufanie. Jesienią 1946 roku na rozkaz mjr Kurasia, Stefko w miejscowości Lasek pow. Nowy Targ został z niewiadomych powodów rozstrzelany.
Przez dziesiątki lat nie znałem losów Stefki. Często w rozmowach z Olkiem Rusinem zastanawialiśmy się, jakie były dalsze jego losy. Dopiero kilka lat po śmierci Olka, dostałem maila od jakiegoś Wolanina z zapytaniem o Jana Stefkę. Podawał się za jego wnuka. Skądś dowiedział się o moich wspomnieniach z czasów wojny i chciał znać więcej szczegółów o swoim dziadku. Kiedy mu odpisałem, w następnej korespondencji zaprzeczał moim doniesieniom, a następnie zamilkł. Minęło następne 10 lat i gdzieś około 2013 roku prawnuczka Jana Stefki mieszkająca w Głogowie na Dolnym Śląsku opowiedziała nauczycielce o swoim pradziadku bohaterze – dowódcy NSZ, zamordowanym przez UB, którego trzech żołnierzy powieszono na rynku w Dębicy. Zaczęto czcić w Głogowie Jana Stefkę ps. Mściciel, a nauczycielka wysłała do dębickiej organizacji patriotycznej Dębiccy Patrioci zdjęcia i relacje z czci jaką wyrażono bohaterowi Janie Stefce Mścicielu za walkę z komunistycznym systemem. W Dębicy podjęto podrzucony temat i podobnie czczono Stefkę nosząc koszulki z jego podobizną. Na rynku stanął pomnik upamiętniający haniebny komunistyczny mord przez powieszenie trzech chłopców w lipcu 1946 roku, wymieniając jednocześnie Jana Stefkę Mściciela, jako dowódcę NSZ. Najbardziej bolesny jest fakt, że powieszeni chłopcy walcząc z sowiecką tyranią o wolną Polskę, trafili do Stefki który pomagał faszystowskim Niemcom ujarzmić Polskę w 1939 roku.   
Mógłbym na tym zakończyć opowieść o Janie Stefko, ale pozostają pewne refleksje, na które odpowiedź znajduję jedynie w domysłach.
Czy celowo działalność Stefki za okupacji niemieckiej tak zamącono, aby go wykreować za bohatera NSZ w walce z komunistycznym systemem? Nie wierzę, że poszkodowani Alojzy Popiel z żoną Bronisławą, Józef Moskal i przecławscy milicjanci nie zeznawali w przesłuchaniach na UB kim był Stefko w Przecławiu za Niemców.
Jak to się stało, że znikły dokumenty z Urzędu Gminy Przecław z okresu okupacji niemieckiej, wcześniejsze i późniejsze?
Domyślam się, że Stanisława Wolanin nie była żoną Jana Stefki, gdyż wnuk Stefki w korespondencji ze mną podpisywał się Wolanin, a więc nosił nazwisko matki.
Po co uprowadzono Bronisławę Popiel i Józefa Moskala? Nie chodziło o korzyści materialne, bo zrabowano z ich domów wszystko. Myślę, że Stefko – chytry lis przybył na rabunek do Przecławia z gotowym planem. Dozbroił się, zdobył żywność, tabory i pieniądze konieczne w dalszą drogę. Planował przebić się przez południową granicę, a stamtąd do Austrii lub Niemiec Zachodnich. W takich wypadkach ważni zakładnicy zawsze się przydają. Bronisława była żoną znanego na Rzeszowszczyźnie komunisty Popiela, a Józef Moskal też znaczącą postacią. Stefko miał siłę dobrze uzbrojonych około 40 ludzi, więc to się w tamtych czasach mogło udać. Gdyby nie wszedł w podziemie i nie stworzył bandy, to wcześniej czy później wyszła by na jaw jego współpraca z Niemcami. Z upływającym czasem grunt coraz bardziej palił się pod nogami bandom, a przede wszystkim walczącym z pobudek patriotycznych. Alojz Popiel natychmiast Stefkę by załatwił, gdyby natrafił na jego ślad. Miał za komunistów pełnię władzy w Przecławiu podobnie jak za Niemców Stefko. Józef Pszczoliński będący tylko komisarycznym sołtysem w Przecławiu był już przez NKWD na zesłaniu w Związku Radzieckim. Gdyby Stefce udało się dostać do Austrii czy Niemiec tak jak robili inni, to mógł spokojnie dożyć późnej starości.
Nieznany fakt dlaczego mjr Józef Kuraś nakazał rozstrzelać Stefkę, każe się domyślać, że odkrył zamiaru jego ucieczki do Niemiec. Może Stefko zdradził się czymś chcąc namówić Kurasia do wspólnej ucieczki. Zdradził tym samym, że nie był polskim patriotą.
Czas zakończyć temat o Stefce i wrócić do wydarzeń powojennych lat. W Przecławiu nie było w 1946 roku żołnierzy radzieckich, ale stali oni w Tuszymi po prawej stronie Wisłoki. Każdego dnia przychodziło stamtąd kilku żołnierzy z workami i nikogo nie pytając wchodzili do sadów i rwali, a raczej kradli jabłka. Tego było już za wiele mieszkańcom na Woli i zgłosili ten fakt przecławskim milicjantom. Wiąże się z tym pewien incydent, który nieomal nie skończył się tragicznie. Milicjanci rozdali broń kilku starszym chłopcom, poszli z nimi na sady i schwytali kradnących Rosjan. Tamci też byli z bronią, a więc nasi rozbroili ich. Przy okazji poturbowali ich, bo tamci się bronili. Przyprowadzili ich na posterunek MO i zamknęli. W jednostce radzieckiej dowiedzieli się o tym, bo przyszedł w nocy oddział ich pobratymców z Tuszymy i przypuścił szturm na posterunek. Służbę w nocy miało 2 milicjantów. Jeden wyskoczył z balkonu i uciekł, a drugiego pobili i prowadzili do Tuszymy. Tym drugim był Ludwik Kordziński, który z mostu skoczył do Wisłoki i tym sposobem się uratował. Miałem wątpliwości czy skok z mostu do wody zakończyłby się szczęśliwie, ale tak mówiono. Zresztą czegóż to nie robi się w strachu i wychodzi z opresji szczęśliwie.
W Dębicy na dworcu kolejowym bardzo często dochodziło do incydentów między Ruskimi, a Strażą Ochrony Kolei (S.O.K.) Rosjanie systematycznie przychodzili, terroryzowali pasażerów w pociągach, a nawet na dworcu i rabowali bez pardonu, co się dało. Z tego powodu dochodziło tam do walk i strzelaniny między sokistami, a żołnierzami sowieckimi.
W walce o byt niewiele było czasu na myślenie o mojej edukacji. Nadarzyła się jednak okazja, bo Sęk Stanisław, nauczyciel i porucznik z wojska, po powrocie z zesłania w ZSRR, zorganizował kurs dokształcający do szkoły średniej. Zapis kosztował pół kg masła. Chodziła na ten kurs starsza młodzież, która szkołę podstawową miała ukończoną przed wojną, a więc posiadała większy zasób wiedzy niż moje. Moja edukacja była wprawdzie zakończona świadectwem 7 klasy, ale w głowie wiadomości było, co najwyżej na poziomie 5-tej klasy. Pisałem wcześniej, że podczas okupacji nauka w szkole odbywała się sporadycznie, tylko kilka miesięcy w roku i istniał zakaz nauczania historii i geografii Polski. Kompletnie nic na tych wykładach nie rozumiałem z matematyki, fizyki czy geometrii. Nie było ża­dnej książki, aby materiał przerobić. Nie było nawet zeszytów. Zszywałem sobie nitką znalezione luźne kartki i w ten sposób robiłem prowizoryczne notatki. Moja nauka stała się niewypałem, bo pan Sęk uznał, że nie uda mi się nadrobić zaległości. Rezultat był taki, że się zniechęciłem i przestałem na wykłady chodzić.
Z Ameryki nadszedł list od siostry mojego Ojca, Karoliny Bajorek. Pytała jak przeżyliśmy wojnę i opisywała o swojej rodzinie. Bardzo tęskniła za Polską. Od wyjazdu do Ameryki nigdy w Polsce nie była. Odpisałem jej pi­sząc dokładnie jak nasz dom się spalił, jak Ojciec zginął i wszystko, co wtedy wiedziałem o stryju Henryku. Bardzo była tą wiadomością poruszona. Korespondowaliśmy ze sobą. Nawet kilka razy przysłała paczkę, ale nie była to jakaś znacząca pomoc.
Karolina Bajorek, siostra mojego ojca

Karolina Bajorek z mężem Stanisławem


Z biegiem czasu zapominaliśmy o wojennych koszmarach. Nawet o tym, co mnie najbardziej dręczyło, a mianowicie że tkwi we mnie nieuleczalna choro­ba, której się nie pozbędę. Kaszel, który mnie tak bardzo niepokoił sto­pniowo ustawał, a razem z tym przestały mi się wydobywać z płuc żółte kluski. Zacząłem uświadamiać sobie, że były one jedynie wynikiem pracy wykonywanej na mocno zapylonym stanowisku pracy w tartaku. Kiedy prze­stałem tam pracować i jednocześnie cały czas przebywałem na świeżym po­wietrzu moje płuca oczyszczały się i ustępowało zjawisko w postaci flegmy i kasz­lu. Wkrótce z cherlawego chłopca zacząłem wyrastać na w peł­ni sprawnego mężczyznę.
Teofil Lenartowicz w wieku 18 lat
W powojennych latach, wspólnie z Mamą borykaliśmy się z wieloma problemami, a jednym ze zmartwień był brak wiadomości o bracie Ojca Henryku, który przed wojną w policji pełnił służbę na polskich kresach wschodnich. Nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości. Zastanawialiśmy się, co mogło się stać. Wojna już się dawno skończyła i wiele rodzin dostało wiadomość o swych bliskich, a my nie mieliśmy żadnej informacji. Wiedzieliśmy tylko, że przed samą wojną był ranny podczas pełnienia patrolu przez jakiegoś uciekającego bandytę. Wyszedł ze szpitala oczekując na urlop wypoczynkowy, który miał dostać z dniem 1.9.1939 i przyjechać do Przecławia, ale w tym dniu wybuchła wojna. Był na samych kresach wschodnich, więc zapewne został wydarzeniami zaskoczony i nie zdążył. Byłem małym brzdącem, gdy go ostatni raz widziałem, więc wspomnienia o zabawach z nim zaczęły się zacierać w mojej pamięci. Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość o nim, ale nie była to wiadomość pomyślna.
Henryk Lenartowicz - młodszy brat mojego Ojca
Na plebanię do proboszcza księdza Zająca nadeszła z Londynu wiadomość, korespondencja, z zapytaniem o rodzinę Henryka Lenartowicza. Jednocze­śnie zawiadamiano o jego śmierci. Napisałem na podany mi przez księdza proboszcza adres, ale wyczerpująca wiadomość nadeszła dopiero po kilku latach, kiedy nie było mnie już w Przecławiu. Jego historia w dużym skrócie przedstawia się następująco.
Po napaści Sowietów na Polskę, co jak wiadomo wydarzyło się 17 września 1939 roku stryj Henryk został aresztowany i dostał wyrok 8 lat zesłania na Syberię. Po napaści Niemców na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku, na mocy porozumienia Sikorski-Stalin ogłoszono dla Polaków amnestię. Na mocy powyższego porozumienia generał Anders prowadził nabór Polaków do tworzonej Armii Polskiej, do której Polacy ma­sowo się zgłaszali. Dostał się tam także stryj Henryk. Gen. Anders po utworzeniu armii wyprowadził ją ze Związku Radzieckiego. Stryj był żołnierzem tzw. II Korpusu i zginął w Iraku. Nam jako spadkobiercom należał się jego majątek, którym było kilka zdjęć, w tym fotografia grobu, angielski medal za udział w II Wojnie Światowej, 7 funtów angielskich i notes. Pamiątki te przysłane zostały z Anglii, oprócz 7 funtów angielskich, gdyż dewiz w tam­tych czasach nie wolno było wysyłać. Poprosiłem, żeby za ową kwotę przysłali mi podręcznik telemechanika w języku polskim, a także kupon materiału dla Mamy na płaszcz. Podręcznik był mi potrzebny, gdyż uczyłem się wówczas w Warszawie.
Zawiadomienie o depozycie po śp. Henryku Lenartowiczu
 
Najwartościowszym okazał się notes. Stryj Henryk w notesie zapisał część ważniejszych zdarzeń, na podstawie których, 60 lat później napisałem niewielką książeczkę pt. Notatnik Syberyjskiego Zesłańca. Wiele z zapisanych notatek było zamazane, gdyż pisane ołówkiem, ale i tak wiele można było się z nich dowiedzieć. Między innymi, dowiedzieliśmy się, jakich cierpień doznawali zesłańcy w ZSRR. Szczególnie potwornie przedstawiał się obraz transportu zesłanych na Syberię. Była to pasjonująca lektura.
Sowiecki dokument wydany stryjowi Henrykowi po amnestii i zwolnieniu go z lagru w Buchta Nachodka
Notes był jakiś czas w naszym domu, ale później siostra pożyczyła go ze wszystkimi pamiątkami kuzynowi Mietkowi Lenartowiczowi, który przyjechał z Tarnowskich Gór odwiedzić ją. Odtąd nie widziałem owych pamiątek przez ponad 50 lat, aż do roku 2004. Czułem żal do siostry, że w tak głupi sposób się ich pozbyła. Dopiero w 2004 roku syn Mieczysława o imieniu Henryk przysłał mi napisany na maszynie odpis owego pamiętnika, a rok później odzyskałem notes i pozostałe pamiątki. W oparciu o ten notes, napisałem wspomniany wyżej Notatnik Syberyjskiego Zesłańca. Książeczkę wydałem na swój własny koszt w roku 2016.
Wracając do pierwszych powojennych lat, Przecław oprócz czterech domów na naszej ulicy nie był więcej wojną zniszczony. Zniszczony był most na Wisłoce. Oparty jedną stroną na przęśle drugą leżał w wodzie. Na drugą stronę Wisłoki chodziło się mostem drewnianym zbudowanym przez wojska radzieckie. Ten drewniany most, kiedy nadeszła większa woda był wiosną przez krę i wodę zrywany. Saperzy budowali tam kilka drewnianych mo­stów, po jednej i drugiej stronie obecnego mostu. Żelazny most ponownie postawiono dopiero gdzieś w 1947 roku. Działaniami wojennymi zniszczony był zamek Reyów, co wcześniej już opisałem.
Rynek przecławski z figurą świętego Jana pośrodku był w dalszym ciągu jednym wielkim bagniskiem. W rynku znajdował się Urząd Gminy z dużą salą do zabaw, posterunek Milicji Obywatelskiej, poczta i sklepy, a także szynk prowadzony przez Wątróbskich. Żydowskie sklepy zajmowali Polacy podobnie jak ich domy.
Jak to zwykle za młodu bywa przychodzą młodemu człowiekowi do głowy głupie pomysły. Podobnie było ze mną. Ponieważ o broń nie było trudno, więc miałem na strychu w sianie schowany karabin. Pewnego razu późnym wieczorem poszliśmy w pole z Julkiem Gręboszem postrzelać sobie z tego karabinu. Wracaliśmy już z powrotem, kiedy w pewnym momencie usłyszeliśmy, że ktoś nadchodzi. Pamiętam, że baliśmy się wtedy, że zostaniemy rozpoznani. Na szczęście ten ktoś nie zbliżył się. Najprawdopodobniej też usłyszał idących i uciekł. Wiadomo, że za posiadanie broni w tamtych czasach na długo szło się do więzienia.
Julek Grębosz i Teofil Lenartowicz
 
Innym razem usiłowałem wystrzelić z karabinu, który był zepsuty i nie zamykał się w nim zamek. Aby z niego wystrzelić załadowałem nabój, spuściłem iglicę na otwartym zamku, a następnie uderzyłem młotkiem w zamek. Wystrzał oczywiście nastąpił, ale zamek odrzuciło do tyłu, a nabój rozerwał się na zewnątrz. Miałem w twarzy pełno odłamków z naboju i byłem czarny od prochu. Tylko wyjątkowe szczęście sprawiło, że nie straciłem oczu.
Jeszcze innym razem poszliśmy z chłopakami do lasu i podpaliliśmy ziemianki, w których Rosjanie pozostawili pociski artyleryjskie. Były to wyko­pane w ziemi magazyny, a tych ziemianek było kilkanaście. W każdej z nich znajdowały się poukładane w skrzynkach duże pociski artyleryjskie, których było kilkaset sztuk. Naznosiliśmy drewna do jednej z ziemianek i podpaliliśmy, ale nie chciało się palić. Ktoś wpadł na pomysł, żeby u góry ziemianki zrobić otwór. Dopiero po takiej operacji zaczęło się dobrze palić. Ukryliśmy się w oddali i czekaliśmy, co z tego będzie. W pewnym momencie zauważyliśmy, że ścieżką idzie człowiek. Zaczęliśmy machać rękami i krzyczeć, ale bez skutku, bo mężczyzna dalej szedł w kierunku ziemianek. Całe szczęście, że potężny wybuch i kanonada zaczęła się wcześniej, bo inaczej niechybnie zginąłby. Taka była kanonada, że w Przecławiu odległym o 3 km szyby się trzęsły.
Siostra mieszkając z mężem w Złotym Stoku często pisała do nas. Zapraszała mnie, żebym ich odwiedził. Postanowiłem tam pojechać. Nie jeździły wówczas regularne pociągi osobowe. Wagony były wyłącznie towarowe i jeszcze długo takie jeździły. Tory były poszerzone na taką szerokość jak w Związku Radzieckim. Pojechałem do Dębicy, a stamtąd miałem złapać jakiś pociąg jadący na zachód. Wraz z wieloma takimi jak ja długo czekałem na pociąg, ale wreszcie doczekałem się. Przyjechał pociąg kompletnie oblepiony ludźmi. Nikt nie pytał skąd, ani dokąd ten pociąg jedzie. Pociąg był tak zapchany ludźmi, że o jeździe wewnątrz wagonu nie było najmniejszej możliwości. Nie było także miejsca na buforach między wagonami i na dachu. Udało mi się zaczepić między buforami. Jedną nogą stałem na buforze, ręką trzymałem się u góry jakiegoś uchwytu. Druga ręka i noga wisiały w powietrzu. Ręka ścierpła mi zanim jeszcze pociąg ruszył, a kiedy wreszcie ruszył, to tak niemiłosiernie podskakiwał i było jeszcze gorzej. Musiałem się nie lada gimnastykować, aby się utrzymać. W dodatku musiałem w czasie jazdy zmieniać rękę, lub nogę, bo cierpły. Na szczęście dużo w tej jeździe było postoju, więc można było od­począć. Trzeba było jednak bardzo uważać, ażeby od własnego miejsca nie dać się odepchnąć. Na takie miejsce czekali zaraz inni.
Jechałem już całą noc i byłem tak zmęczony, że drzemałem nawet w czasie jazdy. Okazało się to bardzo niebezpieczne. W pewnym momencie ocknąłem się z drzemki i z przerażeniem zauważyłem, że wiszący obok mężczyzna stara się wysunąć moją dłoń z uchwytu i wsuwa swoją. Zacisnąłem mocno rękę w uchwycie i nie pozwoliłem się odczepić. Uratowało mnie to, że tyłkiem opierałem się o ścianę wagonu.
Jazda do Katowic trwała prawie dobę. Po 12-godzinnym czekaniu w Katowicach dostałem się na pociąg do Kamieńca Ząbkowickiego, a stamtąd do Złotego Stoku. Moja podróż trwała 2 dni i 2 noce.
Siostra Maria Wajs z mężem Ludwikiem i córeczką Olgą
 
Ludzie w tamtych czasach masowo jeździli na Ziemie Odzyskane na tak zwany szaber. Tak nazywano rabunek poniemieckiego mienia, bo inaczej nie można tego nazwać.  Siostra mieszkała w ładnym, poniemieckim domu z ogrodem. Było tam dużo czereśni i pamiętam te czereśnie miały gorzkawy smak. W Złotym Stoku mieszkali także Marian i Józefa Wajs, brat i siostra jej męża. Byłem u siostry jakiś czas i tak jak wszyscy szukałem po różnych zakamarkach, czy czegoś ukrytego przez Niemców nie znajdę. Znalazłem wtedy wsuniętą pod dachówkę ładną wojskową lornetkę.
Stoją siostra Maria Wajs z kuzynem Mieczysławem Lenartowiczem, poniżej Marian Wajs z żoną Kazimierą i w prawym dolnym rogu Ludwik Wajs z córeczką Olgą
                                                                                            
Wracając od siostry jechałem z milicjantem Koperą z Przecławia. On też był w Złotym Stoku i wracał. Wracaliśmy przez Wrocław, bo podobno tak miało być lepiej. Siostra dała mi maszynę do szycia, którą wiozłem do domu. Martwiłem się jak poradzę sobie z maszyną, gdy będzie takie przepełnienie jak poprzednio. Moje zmartwienie okazało się przedwczesne, bo patrolujący pociąg milicjanci zauważyli u mnie główkę i nogi od maszyny. Zabrali mnie razem bagażem i wyprowadzili na peron we Wrocławiu. Martwiłem się, co z tego wyniknie. Oni nieśli główkę od maszyny, a ja niosłem nogi. Poszli przodem, a ja szedłem za nimi. Stopniowo zwalniałem, żeby sobie odeszli i w pewnym momencie na najbliższym rogu uciekłem. Zorientowałam się później, że nie chodziło im o mnie, lecz o główkę od maszyny. Najprawdopodobniej sprzedali ją nieco dalej. Kopera jadący ze mną mógł mnie uratować od tej przykrości, gdyż był w mundurze milicjanta. Nie kiwnął jednak palcem, gdy mnie zabierali. Od tej pory nie trzymałem się już jego i jechałem sam.
Moje zmartwienie o przepełnieniu było przedwczesne. Z powrotem nie było już takiego przepełnienia i jechało mi się jak na tamte czasy całkiem dobrze. Poza tym nie miałem części bagażu w postaci nieszczęśliwej główki.
W lasach przed Tarnowem napadli na pociąg Rosjanie. Zatrzymali pociąg i rabowali pasażerów, co kto miał. Mnie nic nie wzięli, bo nogi od maszyny nie były nawet im potrze­bne. Tak zakończyła się moja wyprawa do siostry. Później byłem jeszcze raz i przywiozłem sobie rower.
Odwiedził siostrę także nasz kuzyn Mieczysław Lenartowicz. Był kilka lat starszy od siostry. Niestety, ja od wybuchu wojny nigdy go nie spotkałem.
Stoją od lewej Marian Wajs z żoną Kazimierą i moja siostra Maria z mężem Ludwikiem Wajsem. W prawym dolnym rogu mały Heniu Lenartowicz – syn  Mieczysława Lenartowicza z Tarnowskich Gór.
  W tamtych czasach popularna była piosenka, której pierwsze słowa pra­gnę przytoczyć.

Szli na zachód osadnicy

Szlakiem wielkiej niedźwiedzicy

Karabiny i rusznice postawili w cieniu grusz. Itd.
W piosence tej zamieniono słowo osadnicy na szabrownicy, co bardziej odzwierciedlało ówczesną rzeczywistość.
Patrząc z perspektywy czasu na to, co się wtedy działo, na pewno szaber był ohydnym procederem, ale biorąc pod uwagę ogrom krzywd wyrządzonych przez Niemców narodowi polskiemu, to należy uznać to za całkowicie usprawiedliwione. Nowa państwowość dopiero się organizowała, a Polacy żądni byli odwetu.
Stopniowo moje życie z Mamą, u1egało stabilizacji. Przyzwyczajaliśmy się, że zostaliśmy sami bez Ojca i siostry Marysi z mężem i córeczką. Żyliśmy z Mamą tylko we dwoje. Aby związać koniec z końcem musieliśmy bardzo ciężko pracować.
W domu chowaliśmy krowę, mieliśmy prosiaczka i kury. Świnka była nam potrzebna, bo nowa władza podtrzymywała po Niemcach tak zwa­ny kontyngent, który należało oddawać państwu w zależności od ilości pola. Taka była w tym różnica, że nie mówiło się kontyngent tylko obowiązkowe dostawy. Jednak tak jak za Niemców musiało się oddać zboże, mięso i mleko. Stopniowo coraz więcej płacili, ale mimo wszystko był to marny grosz.
Odpoczynkiem po pracy było wyjście na rynek, gdzie spotykałem się z kolegami. Młodzież czas spędzała wówczas inaczej niż obecnie. Nie było telewizorów ani komputerów. W Przecławiu nie było nawet radia, bo nie było prądu elektrycznego, więc młodzież dla rozrywki garnęła się do siebie. Siadaliśmy na ławce pod domem ludowym, plotkowali, często psocili i w zależności od pory roku szli pograć w palanta, lub piłkę nożną. W palanta graliśmy przeważnie na Szkotni. Tak nazywało się gminne pastwis­ko ciągnące się od Przecławia, aż do samego lasu. W piłkę nożną grali­śmy na pastwisku przy Wisłoce, ale tylko wtedy, gdy dostaliśmy piłkę, co nie było takie proste, bo była zamykana w szafie w sali ludowej.
Zdjęcie wykonane w okolicy zamku. Rząd górny; Ludwik Kopacz, Adam Wątróbski, Marian Nowak, Mieczysława Czernia, Leszek Muniak, Antoni Bukowy, Tadeusz Jarosz, Marian Grębosz, Antoni Szawliński. Rząd dolny; Tadeusz Czernia, Kazimierz i Edward Grębosz, Zygmunt Witkowski, Teofil Lenartowicz, Karol Kopera, Tadeusz Skrzypek.
  Nie ła­two było kupić taką piłkę. Poza tym była tak droga, że żadnego z nas ani naszych rodziców nie stać było na nią. Nadzór nad nią miał komendant Ochotniczej Straży Pożarnej. Komendantem był Edward Jurasz, starszy przedwojenny podoficer z wojska. Często zbierał nas i prowadził z nami musztrę wojskową. W remizie strażackiej pod domem ludowym znajdował się strażacki sprzęt. Mieliśmy tam ręczną sikawkę używaną do pożarów, hełmy i mundury strażackie. Mundury i hełmy używaliśmy biorąc udział w procesji na Boże Ciało i w Wielki Tydzień trzymając wartę przy grobie Pana Jezusa. Nieco później komendantem OSP w Przecławiu był Zygmunt Witkowski.
Na pastwisku obok Wisłoki. Stoją Tadeusz Czernia, Antoni Szawliński, Aleksander Arciszewski, Kazimierz Grębosz, Władysław Wajs , Maksymilian Wątróbski, Józef Nisowski, Karol Kopera, Teofil Lenartowicz, Edward Grębosz, Roman Czernia. Leżą Julian Grębosz, Marian Nowak, Tadeusz Jarosz, Tonik Bukowy.
Pamiętam, gdy jeszcze chodziłem przed wojną do szkoły, ksiądz starał się zachęcić mnie, abym słu­żył do mszy świętej. Nigdy jednak nie potrafiłem nauczyć się łaciny i cią­gle miałem trudności z tym, co mam robić przy ołtarzu i kiedy mam dzwonić. Zniechęciłem się i przestałem chodzić.
W niedzielę rano chodziłem na mszę świętą, zwaną dziewiątką od tego, że zawsze była o godzinie 9-tej rano. O 12-tej była suma, ale na nią nie chodziłem, bo długo trwała. Do kościoła przeważnie z chłopakami chodziłem na chór, gdzie oparty o balustradę widziałem wszystkich lu­dzi z góry. Zaraz po mszy szybko wychodziliśmy z kościoła i zbieraliśmy się pod domem lu­dowym na rynku, skąd obserwowaliśmy wracające z kościoła dziewczęta. Prze­ważnie tu układaliśmy plany, co będziemy robić w popołudniową niedzielę.
Ochotnicza Straż Pożarna była organizatorką zabaw i festynów. Festyny organizowane były przeważnie w parku obok zamku, z okazji odpustu w Zielną 15 sierpnia. Zabawy odbywały się w Domu Ludowym przeważnie w Sylwestra i wówczas, kiedy nie było pogody. Dom ludowy posiadał dużą salę ze sceną, na której można było organizować przedstawienia. Nauczycielka pani Janina Saylhuber prowadziła tam próby chóru i teatrzyku ze starszą młodzieżą. Ja, Milek Wątróbski i kilkoro innych dołączyliśmy do nich. Były z tym związane pewne problemy, gdyż wysługujący się komunistycznej władzy Alojzy Popiel wszelkimi sposobami przeszkadzał. Działo się tak dlatego, gdyż poglądy polityczne Saylhuber odmienne były od narzuconych Polsce przez władzę komunistyczną. Robiono wszystko, aby Saylhuber od młodzieży odsunąć. Mający partyjną wszechwładzę Popiel, zamykał salę ludową nie udostępniając kluczy, a tym samym uniemożliwiając wykonywanie prób chóru i teatrzyku. Jak były to działania bezskuteczne świadczy fakt, że gdy zakazano pani Saylhuber wstępu do sali ludowej, ta świeciła pustkami, gdyż nikt na salę nie przyszedł. Ostatecznie nauczycielkę Janinę Saylhuber wydalono z Przecławia zakazując jej mieszkać w Przecławiu, ale o tym i miłości przecławskiej młodzieży do niej napiszę w następnych rozdziałach.
 Chłopcy z mojego rocznika, a także młodsi i starsi o rok lub dwa stanowiliśmy jedną paczkę. Razem wyrządzaliśmy różne psoty. Do zabaw należało chodzenie na jabłka do księdza na plebanię, co robiłem jedynie dla sportu i dla towarzystwa z kolegami, gdyż jabłka w domu miałem. W Wisłoce zabawialiśmy się w łowienie ryb ręką. Spryt do tego miał Milek Wątróbski, który potrafił godzinami siedzieć pod samym brzegiem w wodzie i między korzeniami, kamieniami i gałęziami wymacywać ręką rybę. Ryba w takich zakamarkach siedzi w ciągu dnia nieruchomo. Należało ją tylko delikatnie wymacać palcami, a następnie zgrabnym ruchem umiejętnie zacisnąć w ręce. Udało mi się to tylko raz, gdyż nie miałem do tego cierpliwości, natomiast Milkowi bardzo często się to udawało.
Swego rodzaju sportem, było chodzenie do parku obok zamku, na tak zwa­ne pasy, gdzie na kilku bardzo wysokich drzewach rosły owoce w postaci ciemnobrązowych pasów o długości do 40 cm i szerokości 4 cm. W tych dużych strąkach zwanych pasami znajdowały się smaczne w smaku ziarna. Ponieważ drzewa były grube i wysokie, więc stanowiły ogromną trudność wdrapania się na nie. Jedynie rzucając kamieniami udawało się je strącać. Latem do normalności należały biegi po łuku mostu. Inne rodzaje zabaw jak te z bronią, amunicją i podpalenie ziemianek z pociskami w lesie opisałem poprzednio.
Były też wydarzenia tragiczne. Starsi od nas chłopcy poszli do Wisłoki łapać ryby rzucając do wody granaty. Jeden z takich granatów nie wybuchł w wodzie, więc któryś z chłopców nurkując odnalazł go. Z okrzykiem łap rzucił go Grądzielowi stojącemu na brzegu. Złapany przez niego granat wybuchł mu w rękach. Oczywiście śmierć na miejscu. Była to ogromna tragedia rodziców, którzy mieli dwu synów. Pierwszy zginął w wojsku na wojnie z Niemcami, a niedługo po tym był ten wypadek, w którym zginął drugi ich syn.
Grądziel i Kazimierz Muniak Zaremba w Krynicy. Zdjęcie wykonane przed wojną
 
Roman Czernia wrócił z wojny bez nogi. Służył w saperach i mina urwała mu nogę.
Dni mijały, a wraz z upływem czasu zabliźniały się rany wyrządzone wojną. Stopniowo zaczynaliśmy zapominać o koszmarach, jakie ona nam przyniosła.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 13 listopada 2019