poniedziałek, 12 listopada 2018

Uroczystość 100-lecia Niepodległości w Przecławiu


Byłem na uroczystości 100-lecia Niepodległości Polski w Przecławiu
Rocznica Święta Niepodległości, a szczególnie jej 100-lecie jest okazją do świętowania w miejscach, które najbardziej zapisały się w naszej pamięci. Dla mnie  takim miejscem jest Przecław i Mielec skąd pochodzą moi przodkowie i gdzie spędziłem swoje dzieciństwo i młode lata. Uznałem za stosowne być w tych miejscach i stąd moja obecność w Przecławiu w przeddzień rocznicy Niepodległości Polski 10 listopada 2018 roku.

Uroczystość odbyła się w nowo wybudowanym Domu Kultury w Przecławiu. Obejrzałem zaprezentowaną wystawę, a następnie w sali widowiskowej mogłem podziwiać występy młodych przecławskich artystów. Piękna sala, wspaniała akustyka, widownia, scena i publiczność dopełniały wrażenia przeżytych chwil.

Kilka słów należy poświęcić nowemu Domu Kultury, który z rozmachem zapewni na wiele lat rozwój kultury w miasteczku, a zawdzięczać to mogą Przecławianie dotychczasowemu burmistrzowi Wolaninowi.

Pani Dyrektor Elżbieta Augustyn Gruszka zagaiła uroczystość witając zebranych na uroczystości, a następnie przeżywałem emocje związane z patriotycznymi pieśniami chóru, solistów, orkiestry dętej i dedykowanych wierszy. Wszystko to dokonania młodych przecławskich artystów. Przecław, jak pamiętam 80 lat wstecz, był zawsze pełen rozśpiewanej młodzieży. Poniżej prezentuję kilka zdjęć wykonanych  w trakcie uroczystości.
Fragment wystawy otwartej przed uroczystym widowiskiem z okazji 100-lecia Niepodległości Polski

Jak wyżej

Jak wyżej

Jak wyżej

Jak wyżej

Tak się działo na scenie sali widowiskowej

Jak wyżej

Przecławianie na widowni sali widowiskowej

Jak wyżej

Jak wyżej

Udało mi się umieścić na zdjęciu kierowniczkę szkoły podstawowej w Przecławiu

Dyrektor Domu Kultury - pani Elżbieta Augustyn Gruszka zagaiła otwierając uroczystość i witając zebranych

Młodzi przecławscy artyści

Słyszałem pięknie recytowane wiersze

Jak wyżej

Jak wyżej



Inscenizacja historycznych wydarzeń

Deklamacje wierszy i inscenizacje przeplatane były koncertem młodzieżowej orkiestry dętej

Jedna z deklamujących dziewcząt

Jak wyżej

Jak wyżej

Po "bis" publiczności pani dyrektor wystąpiła ogłaszając powtórzenie przez orkiestrę kilku patriotycznych melodii

Była to wspaniała, piękna, patriotyczna uroczystość

Tego typu uroczystości na długo pozostają w sercach młodych ludzi

Jak wyżej

Wspaniała uroczystość i piękne zakończenie

Pobyt w miejscu mojej młodości pobudził wspomnienia, które zapisałem i często do nich powracam. Są to moje wspomnienia pt. "Żyłem jak umiałem" Z okazji 100-lecia Niepodległości Polski wybrałem jeden z rozdziałów dotyczący przyjazdu z rodzicami w 1938 roku do Przecławia, a było to 80 lat temu. Był to dla dorastającej wówczas młodzieży bardzo trudny okres życia.   

W Przecławiu

Do Przecławia przeprowadziliśmy się latem 1938 roku. Przecław był rodzinnym miejscem mojego Ojca. Mieszkali tu jego rodzice i dziadkowie. Został tu po nich kawałek pola z ogrodem.

Kiedy wiele dziesiątek lat później doszukiwałem się własnych korzeni, dotarłem do Mielca, gdzie znalazłem własnych przodków. Szeroko wraz z wykresami genealogicznymi opisałem to w Genealogii Lenartowiczów. Opisując to w wielkim skrócie, moi przodkowie byli młynarzami, a dowodem na to są zapisy w księgach parafialnych w Mielcu. Udowodnionym miejscem pobytu Lenartowiczów w Mielcu jest dawny Borek, gdzie mój prapradziadek Antoni miał młyn stojący do dzisiejszego dnia na posesji Pyrzyńskich przy ulicy Sienkiewicza 79A. Rodzicami Antoniego byli Grzegorz i Agnieszka z domu Kowalska żyjący na Ziemi Mieleckiej od połowy lat 1700-setnych. Odnalazłem w Księgach trójkę dzieci Grzegorza i jego siostrę, a ich rodzina rozsiana była w Woli Mieleckiej, na Cyrance, Złotnikach i Borku. Z powodu braku wcześniejszych zapisów nie udało mi się ustalić skąd Lenartowicze przybyli do Mielca.

Jednym z dzieci Grzegorza był wymieniony powyżej Antoni urodzony w 1799 roku, który z dwu małżeństw miał syna i 7 córek. To właśnie pochodzący z tej młynarskiej rodziny syn Antoniego o imieniu Piotr ożenił się w Przecławiu z Karoliną Skowron i stał się moim pradziadkiem. Musiało mu się nieźle powodzić, skoro nabył szmat pola, około 2 kilometry, ciągnący się od obecnej posesji Zofii Markulis, aż do lasu, gdzie za obecną posesją Kopery wybudował młyn wiatrak. Można się jedynie domyślać, że w pomnażaniu majątku pomógł mu ojciec Antoni, mieszkający w Mielcu młynarz. Piotr miał 8-ro dzieci, z których wieku dojrzałego dożył syn Franciszek i 3 córki. Franciszek był moim dziadkiem, a mój Ojciec opowiadał, jak wspólnie mielili w młynie zboże. Młyn spalony został przez żołnierzy austriackich podczas 1-wszej wojny światowej. Mój Tatuś mielił zboże w czasie, gdy jechało gościńcem wojsko. Zobaczyli oni obracające się łopaty wiatraka i myśleli, że w ten sposób daje on nieprzy­jacielowi umówione sygnały. Na rozkaz siedzącego na koniu oficera przyjechali żołdacy i młyn podpalili. Dobrze, że Ojciec sam przy tym nie zginął. Nie uniknął jednak tragicznej śmierci. Po latach, w czasie 2-giej wojny światowej, w tym samym miejscu, zastrzelony został przez hitlerowskich żołdaków.

Jednym z najstarszych rodzinnych zdjęć, jest zdjęcie dziadka Franciszka ze swoją drugą żoną Marianną i trójką dzieci z tego małżeństwa, prezentowane poniżej.
Mój dziadek Franciszek Lenartowicz z babcią Marianną z synami Stanisław (mój ojciec) Henryk, i Piotr zmarły po 4 latach życia

      Przecław, do którego przyjechaliśmy z Katowic, był małym miasteczkiem w Galicji,  a obecnie leży w województwie Podkarpackim i jest usytuowany w połowie drogi między Dębicą a Mielcem. Świetność Przecławia datuje się od XIII wieku, kiedy to jego właściciele z nadania króla ustanowili Przecław miastem na prawie magdeburskim. Był jednym z pierwszych miast powstałych na ziemi mieleckiej. Świetność Przecławia trwała do XVI wieku. Rozwijało się w nim rzemiosło zorganizowane w cechach, a także rolnictwo. Późniejsze klęski zahamowały rozwój miasta. Najazd szwedzki, zaraza morowa i kilka pożarów, niszczące doszczętnie kryte strzechą szeregowe zabudowania wokół rynku, wyniszczyły Przecław. W prawdzie prawa miejskie stracił dopiero po I Wojnie Światowej, ale rozwijał się wolniej niż sąsiednie miasta, takie jak Radomyśl i Rzochów, które prawa miejskie nabyły później.  

Od wschodu Przecławia w odległości kilkuset metrów płynie rzeka Wisłoka, a równoległe do niej biegnie szosa łącząca Dębicę z Mielcem i dalej w kierunku Tarnobrzegu. Tuż za szosą jest linia kolejowa z Dębicy do Rozwadowa przez Mielec. Wzdłuż rzeki Wisłoki na długości kilkunastu kilometrów ciągnie się malownicze wzgórze, na którym leży Przecław.

Przecław, siedziba gminy to typowe miasteczko z rynkiem w postaci zbliżonej do kwadratu o boku około 100 metrów. Takiego usytuowania rynku na wzgórzu może pozazdrościć Przecławiowi wiele miast. Na rynku znajdował się Urząd Gminy z salą ludową, szkoła nowo wybudowana, poczta i kilka sklepów. Sklepy jak również domy wokół rynku były w większości własnością Żydów, których jak wszędzie w małych miasteczkach nie brakowało w przedwojennej Polsce. Nieopodal rynku był kościół, poniżej plebania i cmentarz. W czasie dawnej świetności były 2 kościoły i dwu plebanów. Nieco dalej przy wylocie drogi do Radomyśla był posterunek policji. Była także Ochotnicza Straż Pożarna. Na środku rynku stała figura świętego Jana stojąca tam do dzisiaj. Postawili ją Przecławianie w 1905 roku z inicjatywy burmistrza Adama Sadowskiego. Po latach, kiedy dochodziłem własnych korzeni okazało się, że był on mężem Anny Lenartowiczówny, siostry mojego dziadka Franciszka. Sadowscy mieli kilkoro dzieci, a drzewo genealogiczne tej rodziny przedstawiłem w Genealogii Lenartowiczów.

Od rynku w różnych kierunkach odchodziły wąskie uliczki, przy których w swych domach mieszkali Przecławianie. Przy samym rynku stała żydowska synagoga nazywana przez Przecławian bóżnicą.

Rynek wraz z uliczkami po deszczu zamieniał się w bagniste błoto, które wysychało dopiero latem, kiedy przyszło silniejsze słońce. O tym przecławskim błocie opowiadała nam często Mama, kiedy byliśmy jeszcze Katowicach. Znałem więc Przecław z opowieści, a teraz na własnej skórze mogłem go poznać.    

Na wzgórzu oddzielonym od rynku jarem znajdował się zamek siedziba Rejów. Na dnie jaru płynie strumyk zwany Słowikiem. W przeszłości jar wypełniony był wodą, a do zamku dostawało się przez most, gdyż zamek był dawnych czasach zamkiem obronnym. Od wschodu w kierunku Wisłoki obwarowany był wysokim wałem i stanowiskami strzelniczymi. Otoczony parkiem z wiekowymi drzewami i ciekawą roślinnością. Park zwany wówczas „Pańskim Ogrodem” ogrodzony był parkanem z łupanego drewna.
Zamek Reyów w Przecławiu z końca XIX wieku.


Zamek Reyów w latach międzywojennych 1918-1938

Zamek Reyów w Przecławiu od strony wschodniej

Rodzina Reyów przed podróżą powozem

Hrabia Kazimierz Rey z siostrą Marią i kuzynką

Kazimierz Rey w saloniku myśliwskim

Własnością hrabiego Reja był ogromny majątek. Należały do niego najżyźniejsze ziemie w dolinie Wisłoki, a także las odległy od Przecławia 2 km. Z drugie strony Wisłoki jego własnością był tartak, cegielnia i gorzelnia, do których przejeżdżało się przez most na Wisłoce. Była to tzw. Pikułówka należąca do sąsiedniej wsi Tuszyma. Przecławianie zbudowali tam za zgodą hrabiego Reja przystanek kolejowy, gdzie wsiadali do pociągu dowożącego ich do pracy.

Dom, do którego wprowadziliśmy się po przyjeździe do Przecławia znajdował się na jednej z uliczek odległej od rynku około 100 metrów. Stały tam dwa bliźniacze domy odległe od siebie niecałe 50 metrów, które mój pradziadek Piotr wybudował swoim dzieciom Franciszkowi i Paulinie. Przylegały ogrodami i były podobne z tą różnicą, że na domu Franciszka był ganek z wieloma rzeźbionymi elementami. Było to dzieło dziadka Franciszka zajmującego się rzeźbiarstwem. Bliższy od rynku był własnością Pauliny z Lenartowiczów Krukowej, w którym mieszkała samotnie. Dalszy był rodzinnym domem mojego Ojca, gdzie się urodził.

Kiedy Ojciec wyjeżdżając do Katowic zabrał ze sobą babcię Mariannę, wynajął ten dom miejscowemu posterunkowemu policji Pigule, który mieszkał w nim z rodziną, do momentu naszego sprowadzenia się z Katowic. Gdy byliśmy w Katowicach Piguła kupił od stryjenki Pauliny Kruk kawałek jej placu i wybudował na nim murowany dom, do którego właśnie się przeprowadził. Tatuś dowiedziawszy się o tym był wściekły, bo dom Piguły  rozdzielił obie posesje. Gdyby wiedział, że ciocia Kruczka (tak nazywaliśmy stryjenkę Paulinę) sprzedaje kawałek placu, na pewno nie dopuściłby do tego, kupując go od niej.

Synowie Piguły Edek i Włodek, kilka lat starsi ode mnie, stali się moimi kolegami. Ich siostra Janina była rówieśniczką mojej siostry Marysi. Janina po latach wyszła za mąż za Sokołowskiego z sąsiedniej wsi Podole i mieszkała z nią po sąsiedzku. Zmarła w 2008 roku.

Dom w którym zamieszkaliśmy był stary, w przeszłości kryty gontami, a później pokryty słomą. Był typowym wiejskim domem jakich większość znajdowała się w Galicji. Szeroka sień rozdzielała dom na dwie połowy. Można było wjechać doń wozem ze snopkami, podać z wozu snopki na strych i na przestrzał wyjechać. Po jednej stronie sieni znajdowały się pokój i kuchnia, natomiast po drugiej była stajnia i komora. W sieni stał duży piec chlebowy, w którym Mama wypiekała później raz na 2 tygodnie wspaniały chleb razowy. Nie było w Przecławiu elektryczności, kanalizacji, gazu i radia tak jak w Katowicach. Wodę trzeba było przynosić ze studni. W piecu paliło się drewnem, które najpierw trzeba było przywieść z lasu porąbać i wysuszyć. Ubikacja to wychodek stojący obok domu przy gnojowisku dokąd chodziliśmy za własną potrzebą. Wprawdzie w Katowicach też nie mieliśmy łazienki, tylko ubikację na wspólnej kondygnacji, ale i to było komfortem, szczególnie zimą, w porównaniu z tym wychodkiem. Życie w długie zimowe wieczory ograniczało się do kuchni, bo tylko tam było ciepło od pieca i trochę światła od lampy naftowej, która kopciła, śmierdziała i ciągle trzeba było jej poprawiać knot. Wyjść nie było gdzie, nie było kina ani innych rozrywek do których byliśmy przyzwyczajeni. Poza tym wiosną i jesienią, a także gdy spadł deszcz, to wszędzie był takie błoto, że wyjść nie można było z domu. Brak oświetlenia rynku i ulic powodował, że przejście wieczorem dokądkolwiek kończyło się w najlepszym wypadku upaćkaniem w błocie, a często zgubieniem w błocie obuwia.

Pomimo takich warunków Ojciec czuł się świetnie. W wyniku czystego powietrza jego choroba jakby cofnęła się, nawet mniej pluł i kaszlał. Z wielkim zapałem i energią przystąpił do urządzania się na nowym miejscu. Poczynił w domu i ogrodzie dużo usprawnień.

Rodzice mieli sporo oszczędności z Katowic, gdyż Mama potrafiła oszczędnie gospodarzyć. Ojciec dostawał emeryturę w wysokości ponad 100 zł. Dla jednych na pewno było to mało, ale na warunki przecławskie było dużo. Wielu musiało żyć nie mając tych pieniędzy, żyjąc w większości z małych kawałeczków pola. Za 100 zł można było przed wojną dużo kupić. Tyle kosztowała krowa, a my mieliśmy jeszcze sporo oszczędności z Katowic. Za 1 kg cukru płaciło się złotówkę, był on więc bardzo drogi. Natomiast jajko kosztowało 2 grosze.

Pracy wówczas nie było. Znaj­dowaliśmy się w tzw. Polsce „B”, gdzie o pieniądze też było ciężko. Na wsi nie było emerytur, ani żadnych innych pomocy socjalnych. Mówiło się, że chłop zjadł rosół na obiad tylko wtedy, gdy mu zdechła kura. Zdrową kurę baba zmu­szona była sprzedać Żydowi, aby za uzyskane w ten sposób pieniądze kupić soli i nafty do lampy. Ludzie z wiosek do kościoła szli boso. Obuwie ubierali przed wejściem do kościoła i po wyjściu zdejmowali. Gospodarki chłopskie w Małopolsce były bardzo rozdrobnione. Większość to były gospodarstwa do 2 hektarów. 10 hektarów mało który gospodarz miał, a powyżej 10 hektarów praktycznie nie spotykało się. Chłop żył z tego, co sam wyprodukował. Pożywiał się mlekiem, masłem, chlebem, ziemniakami i  kapustą. Nie wszędzie znane były popularne obecnie warzywa. Hodował jedną, lub dwie krowy, świnię i kury. Cielaka przeważnie sprzedał, a świnię jak zabił to miał na jakiś czas. Przeważnie chodziło o słoninę, czym ona była grubsza, tym świnia była wartościowsza. Ta słonina wisiała zasuszona w komorze, lub na strychu. Zasolona była aż żółta. Nieznane były w tamtych czasach popularne obecnie lodówki. Zresztą na wsi nie było wówczas elektryczności.

Pomimo tego, w Przecławiu i tak żyło się lżej, niż w innych oko­licznych wioskach. Na wioskach oddalonych od linii kolejowej, często 10 i więcej kilometrów, było najgorzej. Nie było w ogóle komunikacji autobusowej łączącej wioski z ośrodkami miejskimi. Nie było więc do­stępu do rynku pracy. Przecławianie ten rynek pracy mieli nieco lepszy. Do przystanku kolejowego mieli tylko 2 km.

Większość przecławskich mężczyzn było murarzami. Zawód ten przechodził z ojca na syna. Budujący się szybko Centralny Okręg Przemysłowy C.O.P. udostępniał pracę w tym zawodzie. W Stalowej Woli, Mielcu, Dębicy i Rzeszowie powstawały nowe gałęzie przemysłu.

Budowle powstawały przeważnie z cegły. Murarz był fachowcem. Doświadczony murarz stał na tzw. winklu i prowadził mur równo do pionu i poziomu. Mniej doświadczeni pracowali pośrodku.

Przecławianie mieli się za mieszczan i wysoko się z tym obnosili. Czuli się lepsi od tych z okolicznych wiosek, których nazywali chamami. Chłop na wsi, gdy szedł do Przecławia, to mówił, że idzie do miasta. Śmieszyło mnie to, bo cóż to było za miasto, gdzie błoto było po pas, a pomiędzy domami chodziło bydło, świnie, kury i gęsi. Pamiętam rozmowę z pewnym starym sąsiadem, który tak to określił.

--- Niech pan popatrzy ilu chamów napchało się do Przecławia. Cały rynek zamieszkały jest teraz chamami. Po czym następowało wyliczanie nazwiskami.

Było to tylko zwyczajne mieszanie ludności, jakie po wojnie nastą­piło. Miastem to ja uważałem to, gdzie były szerokie ulice i chodniki, wysokie domy i jeździły samochody. Natomiast tam, gdzie chodziło bydło i świnie, a za samochodem biegła gromada zdziwionych dzieci, to była wieś. Miałem wówczas 10 lat i tak właśnie uważałem. Aby jednak oddać prawdzie sprawiedliwość muszę wspomnieć, że Przecław posiadał prawa miejskie od XIII wieku, więc był miastem. Utracił je dopiero po I Wojnie Światowej, o czym wcześniej wspominałem.

W takich warunkach rozpoczęliśmy nowe życie w Przecławiu. Bawiło mnie to, że Ojciec kupił i przyprowadził do domu krowę. Kosztowała 100 zł. Kupił także małego prosiaczka. Były już kurki i króliki. Chętnie dawałem im jeść i cieszyłem się, gdy jadły mi z ręki. Wkrótce zaczęły się pierwsze problemy. Krowę trzeba było wyprowadzać wcześnie rano w pole i paść. Okazała się ona potworem z ogromnym łbem z rogami, kopytami i ogonem. Zaszczyt pasienia tego potwora przypadł na mnie. Wyprowadzałem to diable stworzenie na miedzę i pasłem trzymając na sznurze. Nie można było temu poluzować, bo miedza wąska. To wściekłe bydlę, raz po raz podkradało coś z lewej, lub prawej strony i nie chciało mnie słuchać. Siedziało na tym potworze pełno much i bąków. Jak to machnęło łbem, lub ogonem, to ja byłem cały sponiewierany. Oganiało się to, od bąków ogonem, którym i ja często dostawałem w twarz. To było okropne. Wymigiwaliśmy się, jak mogli z siostrą Marysią, żeby nie paść tego potwora. Biedna mama często nas wyręczała, abyśmy sobie dłużej pospali. Dzieci sąsiadów wypędzały swoje krowy wcześnie rano nawet o 4-tej godzinie. My nie byliśmy przyzwyczajeni do tak wczesnego wstawania. Bardzo często, oni gonili już swoje bydło do domu, kiedy ja dopiero wyprowadzałem. Słońce było już wtedy wysoko na niebie i czym było wyżej, tym więcej gryzły bąki. Ugryziona przez wielkiego bąka krowa stawała się wówczas prawdziwym potworem. Zadzierała ogon do góry, wyrywała mi się z ręki i gnała na oślep przez pola. Z wrzaskiem biegłem za nią i dopiero jak się uspokoiła, to dawała się ponownie wziąć na sznur. Byłem zziajany i umęczony ze strachu. Często było jeszcze tak, że dostawałem potężnego łupnia w tyłek od sąsia­dów, gdy któryś spostrzegł, że krowa weszła im w szkodę.

Krowa ta, zwana przeze mnie potworem, w rzeczywistości była łagodną krówką. Biegła jak piesek za naszą Mamą. Podobnie prosiaczek, którego Ojciec kupił na targu. Kurki też biegły do Mamy na zawołanie.

Wszystkim tym zajmowała się nasza Mama. Harowała jak koń, Tatuś też, ale na pewno Mama więcej. Mama nie zwalała na nas zbyt wiele obowiązków. Pozwalała czasem nam pospać. Wyganiała wówczas krówkę i sama ją pasła.

Obok domu rosło 7 jabłoni, kilka śliwek i innych krzewów, nieco dalej uprawialiśmy warzywa. Jeszcze dalej było już pole. Najpierw jedno stajonko, droga, za drogą 4 stajonka, a później daleko między tym polem, a lasem jeszcze jedno stajonko. Razem mieliśmy tych stajonek 6. Stajonkiem nazywano kawałek pola, często o różnej powierzchni. Muszę przyznać, że nigdzie nie słyszałem, aby tak kawałek pola nazywano. Około trzech takich stajonek wchodziło na hektar. W sumie mieliśmy tego pola niecałe dwa hektary.

We wrześniu 1938 roku poszedłem do 4 klasy w Przecławiu. Była duża różnica w porównaniu ze szkołą w Katowicach. Tam była klasa duża. Chodziło do niej około 50 chłopców, tutaj było nas o połowę mniej i uczyliśmy się razem z dziewczynkami. Miałem teraz nowych kolegów i koleżanki. Wkrótce okazało się, że góruję nad innymi dziećmi wiadomościami, gdyż poziom nauczania w Galicji był o wiele niższy niż na Śląsku. To co tu uczyłem się w 4-tej klasie było już dla mnie znane w 3-ciej klasie w Katowicach.

Szkoła do której chodziłem, była zaczęta w budowie i nie wykończoną 2-piętrową murowaną szkołą. Stała ona w rynku i nie była jeszcze przykryta dachem. Oddane do użytku było dopiero kilka sal na parterze. Poprzednia szkoła była drewnianą parterową szkołą, usytuowaną tuż koło gościńca, skąd skręcało się na Pogwizdów i Podole. Było w niej tylko 4 klasy i nic więcej. Wiele rodziców nie posyłało dzieci do starszych klas, bo dzieci potrzebne były im do pracy. Na tym więc kończyła się ich edukacja. Dzieci były dla nich dużą pomocą w gospodarstwie. Wykorzystywane były do pasienia krów i różnych innych prac polowych.

Byłem stopniowo i ja do tych prac wciągany, bo taka była konie­czność. Po szkole trzeba było pomagać przy pracach w polu, albo paść krowę. Trudne mi dzisiaj powiedzieć, co było gorsze. Nic z tych rzeczy nie można było polubić.

Na 6-ciu stajonkach, które mieliśmy rosły ziemniaki, żyto, jęczmień i owies. Przeważnie 2 stajonka były z żytem, jedno z ziemniakami. W życie wysiewało się często koniczynę, która w następnym roku dawała siano na zimę dla krówki. Pszenicy nie sialiśmy, bo na lichej ziemi nie rosła. Konia nie mieliśmy, więc do orki i na siew zama­wiał Ojciec Chmurę z Łączek, lub kogoś innego, kto to odpłatnie wykony­wał. Wywoził nawóz w pole. Zwoził snopki ze zbożem do domu. Zboże Ojciec z Mamą rżnęli sierpami, ale często wynajmowali kosiarza, który zboże kosił. Było to szybciej, ale za tym kosiarzem trzeba było cały czas odbierać zboże i układać równo z boku. Ręce, kolana i łydki miałem całe pokłute od tej roboty. Kłuł wyschnięty oset w zbożu. Później, gdy się myłem to piekło mnie niesamowicie. Zboże, gdy już wyschło na słońcu, wiązało się go w snopki, przy pomocy powróseł, zro­bionych z tego samego zboża. Dwie garście zboża wiązało się ze sobą kłosami, by następnie związać tym snopek. Częściej mi się to nie udawało, snopek rozlatywał się i rodzice musieli po mnie poprawiać. Snopki układało się następnie w kopy po 10, 15, lub 30 sztuk. Nakładało się na to chochoł, żeby zboże nie zamokło i w ten sposób wysychało, aż do zwie­zienia do domu.

Ziemniaki sadziliśmy ręcznie w rzędy w poprzek zagonu. Gdy już wychodziły z ziemi, dosadzało się między rzędy kapustę i bób. Ziemniaki wraz ze wzrostem, podsypywało się motykami, plewiąc jednocześnie chwa­sty. Robiło się to dwukrotnie w czasie wegetacji. Gdy ziemniaki zakwitły można było już młode podbierać spod krzaka. Młode, jedzone z kwaśnym mlekiem, od naszej krówki i masełkiem świeżo zrobionym przez naszą Mamę były bardzo smaczne.

Snopki zboża zgromadzone na strychu, zrzucało się zimą na sień, gdzie było klepisko i tam cepami młóciło. Ojciec wynajmował chłopa do tej pracy, jednak później, już za okupacji niemieckiej młóciliśmy wszystko sami. Młócąc we dwoje, należało umiejętnie utrzymywać rytm, gdyż w przeciwnym wypadku można było zaplątać się cepami. Wyrabiały się od tego mięśnie, ale po kilkunastu minutach młócenia dostawałem zadyszki i musiałem odpoczywać. Zazdrościłem siostrze Marysi, że nie musiała tego robić. Z biegiem czasu mogę powiedzieć, że moje życie było ciężkie, ale jeśli porównam swoje życie do życia mojej Mamy, to jej było o wiele trudniejsze. Urodziła się w 1897 roku w Kokutkowicach obok Tarnopola. Przed wojną były to nasze polskie ziemie. Była pochodzenia prawosławnego, mając rodowe nazwisko Eufemia Kamieńska. Osierocona przez ojca i traktowana źle przez ojczyma uciekła z domu i pracowała w kuchni polowej wojsk austriackich, a następnie przygarnięta została przez rodzinę Reyów w Mikulińcach. Tak zaprzyjaźniła się z żeńską częścią hrabiowskiej rodziny, że ta po odzyskaniu niepodległości Polski w 1918 roku zabrała ją do Przecławia, gdzie Reyowie mieli dużą posiadłość ziemską i zamek.  

Mama nie opowiadała nam o swoim ciężkim życiu, gdyż byliśmy za mali by to zro­zumieć. Bardzo żałuję, że później, gdy już dorosłem nie pytałem Mamę o jej życie. Napewno dużo więcej miałbym dzisiaj do napisania. Myślę, że zostało jej sporo inteligencji, bo nigdy nie była taką rozkrzyczaną babą, jakich wiele się spotykało. Czytać nauczyła się sama. Lubiła czytać książki, chociaż nie miała na to czasu. Gorzej było z pisaniem. Dobrze opanowany miała język niemiecki. W Przecławiu poznała się z moim Tatą, a w czasie ślubu ksiądz przechszcił  Fenię z imienia Eufemia na imię Eugenia. Ponieważ była wyznania prawosławnego, a w kalendarzu katolickim ksiądz nie znalazł imienia Eufemia ochrzcił ją na Eugenia. Tak już zostało.

Mama wspominała wojska generała Hallera, które podczas 1-wszej wojny światowej jak niebieskie chabry ciągnęły z zachodu na wschód. Mieli niebiesko błękitne mundury, bardzo widoczne z daleka. Była to pomoc zagranicznych najemników, ale często Polaków, którzy zaciągnęli się na zachodzie, żeby pomóc Piłsudskiemu  w walkach z bolszewikami.

Ciężko żyło się w Przecławiu. Krowa, prosiaczek, kury i króliki  przestały mnie wkrótce bawić. Nie było ciekawych rozrywek. Z ołowianych żołnierzyków już wyrosłem. Zresztą nie było na to czasu. Zabawiałem się wyszukiwaniem gniazd trzmieli. Nauczył mnie tego młodszy ode mnie Michał, syn Kopaczów, naszych sąsiadów przezywanych Blajchami. Tutaj wszyscy mieli przezwiska. Nie wiem dlaczego ludzie nawzajem się przezywali i mieli w operowaniu przezwiskami przyjemność. Bardzo się dziwiłem, kiedy zaczęto wołać za mną „Bibcz”. Zrozumiałem, że tak przezy­wano mojego Tatę, a teraz przeszło to na mnie. Niewiele sobie z tego robiłem i chyba dlatego pod swoim adresem niezbyt często słyszałem to przezwisko.

Miałem w Przecławiu jedną, naprawdę piękną zabawkę. Była to żywa zabawka, a może nawet nie zabawka, lecz przyjaciółka. Nazywała się Kasia, a była żywą kawką, ptakiem. Kupił ją dla mnie mój Ojciec. Miała podcięte skrzydła i dlatego latała tylko nad samą ziemią. Wśród wielu ptaków poznałbym moją Kasię natychmiast. Gdy pasłem w polu krówkę i zawołałem Kasiu, Kasiu to nawet z dużej odległości usłyszała moje wołanie i przyfrunęła do mnie. Siadała na moim ramieniu i radośnie krakała. Zaglądała mi w twarz i dziobała moje zęby. Musiałem przy tym bardzo uważać, żeby nie dziobnęła mnie w oko. Robiła tak dlatego, że podobało się jej wszystko, co się świeci. Błyszczący metal czy szkiełko natychmiast porywała i uciekała z tym na drzewo. Często różne rzeczy kradła nam z mieszkania, gdyż była tak oswojona, że przebywała z nami także w mieszkaniu. Nie oddalała się sama od domu, gdyż bała się innych ptaków. Dzikie kawki, wrony i sroki biły ją, więc wolała trzymać się od nich z daleka. Czuła jakąś ogromną niechęć do papierosów, bo gdy dopadła do papierosa to z wściekłością rozrywała go na strzępy. Później, gdy zginęła, nie mogłem jej odżałować.

Ojciec miał bardzo dużo pracy, ogród i dom były zaniedbane. Przyci­nał stare drzewa owocowe i ponownie przywracał je do życia. Mieliśmy jedną jabłoń, malinówkę, kompletnie spróchniałą w środku i prawie że się przewracała. Ojciec usunął ze środka pnia próchno. Rozmieszał glinę z krowim łajnem. Zapełnił pień tak zrobioną mieszanką i owinął płótnem. Nasza Mama śmiała się z tego. Jabłoń ta jednak rosła i po latach zaczęła rodzić smaczne duże owoce. Ojciec do ogrodu przyłączył najbliższe stajonko, będące przed drogą i ogrodził żywopłotem. Sadzonki do żywopłotu kupował od ogrodnika hrabiego Reja, który je hodował. Chciał Ojciec rozkręcić jakiś interes, żeby coś na tym zarobić, więc kupił na Śląsku wagon węgla, żeby go w Przecławiu sprzedać. Węgiel zwieziono  do nas do domu. Mało go jednak kupowano. Ludzie nie znali tego rodzaju opalania. Byli do węgla nieufnie nastawieni. Nie było w tym nic dziwnego. Przez cała wieki palili tylko drewnem. My mieliśmy  tego węgla pod dostatkiem. Paliliśmy nim przez kilka lat.

Życie biegło między pracą, szkołą, a zabawą. Przypomniałem sobie pewne zdarzenie z Żydem, który chodził do naszej klasy. Zawsze, gdy miała być religia to on szedł do domu i później wracał. Tym razem na religii ksiądz mówił o ukrzyżowaniu Chrystusa. Po religii przyszedł mi na myśl głupi pomysł, żeby tego Żyda ukrzyżować. Złapa­liśmy go i położyliśmy mu na głowę znaleziony w śmietniku drut kolczasty. Żyd darł się w niebogłosy, a my oprowadzaliśmy go  śmiejąc się z niego. Ktoś doniósł o tym księdzu, a ten wpadł jak bomba do klasy, zebrał nas i zaczęło się śledztwo. Wiśka Nowakówna wskazała na mnie i na jeszcze kilku z nas. Nie pamiętam, żebym dostał karę za to. Wspo­minam to jako jedno z głupot, które czynił człowiek, gdy był dzieckiem, a i później też.

Minęła jesień, zima i nadeszła wiosna roku 1939. Coraz głośniej mówiło się już o wojnie. Wprawdzie nie mieliśmy się czego bać, bo ówczesna propaganda twierdziła, że byliśmy silni i szybko poradzimy sobie z Niemcami, ale zawsze coś takiego nieprzyjemnego pozostawało pod skórą.

Nauczycielka z języka polskiego, pani Trygalska wychowawczyni klasy mówiła nam, że nie oddamy ani jednej piędzi ziemi, że jesteśmy silni zwarci i gotowi. Były to hasła, którymi jakże często przed wojną karmiono społeczeństwo. Nieco inaczej na sprawę wojny zapatrywał się Ojciec. Wkrótce miało się okazać, kto miał rację. Dostaliśmy wiadomość od wujka Henryka (był to mój stryj, brat Ojca), który donosił, te przyjeżdża do nas na urlop. Pracował w policji w Bereźne nad Słuczem na sowieckiej granicy. Urlop miał dostać 1-go  września 1939 roku. Bardzo lubiłem wujka Heńka. Był lubiany przez wszy­stkich. Lubiłem się z nim bawić. On chyba też, bo sadzał mnie na barana, na swoją głowę i tak jeździł ze mną. Nie miał własnej rodziny i dzieci. Żona, z którą bardzo się kochali wcześnie zmarła, a on pozostał wdowcem.

 Wujek Heniek był wysoki i podobno przystojny. Rodzice mówili, że jestem do niego podobny. Stawałem czasem przed lust­rem i przyglądałem się czy jestem podobny, ale niczego takiego dostrzec nie mogłem.

Martwiliśmy się wszyscy, czy wujek Heniek zdąży przyjechać przed wybuchem wojny. Zarządzono już mobilizację wszystkich młodych mężczyzn. Poszedł do wojska Mitek Kotula nasz sąsiad. Wydawało się, że wszyscy czekają na coś, co nieuchronnie ma nastąpić.

Wojna wisiała na włosku. Jeszcze mnie ta atmosfera wojenna bawiła, ale już swoim dziecięcym rozumkiem pojmowałem, że święci się coś niedobrego. Nie mogłem doczekać się, kiedy wreszcie przyjedzie na urlop mój ukochany stryjaszek Henryk, nazywany często wujkiem. Aż pewnego dnia 1 września 1939 roku wojna stała się faktem. 
Napisałem sporo rozdziałów ze swojego życia. Szczególnie trudny okres przeżyłem w pierwszych lata obu totalitarnych systemów. Mam sporo wspomnień związanych z lotnictwem, co wzbogaciło moją wiedzę na życie w takich egzotycznych krajach jak Indonezja, Indie, Sudan Związek Radziecki i inne. Spędziłem tam pracując na delegacjach wiele lat. Jeśli dożyłem do 90 lat, to jest chyba zasługa mojego instynktu zachowawczego, może zbiegu okoliczności, a może opatrzności. Któż to wie?
Teofil Lenartowicz
Mielec, dnia 12 listopada 2018