niedziela, 25 sierpnia 2013

O książce "Tajemnice Blizny"



O książce „tajemnice Blizny”  
            Tak się składa, że zdrowie nawet najzdrowszego człowieka nie jest dane przez Stwórcę na zawsze. Tak się stało również ze mną. Pomimo ambitnych planów wyjazdu do Mielca związane z obchodami 75 rocznicy przemysłu lotniczego, a więc zwiedzanie zakładu PZL Mielec, pokazy lotnicze na lotnisku, spotkanie w Pałacu Oborskich, III Spotkanie Lotniczych Pokoleń i spotkania ze znajomymi nie odbyły się ze względu na „wylądowanie” w szpitalu. Tym razem na kardiologii, gdyż jak wiadomo po 85 latach także i serce wysiada.         
Istnieje jednak korzyść z takich niespodzianek, bo miałem czas przeczytać książkę pt. Tajemnice Blizny. Wywiad Armii Krajowej w walce z rakietami V-2. Przeczytałem tą książkę prawie 2-krotnie jednym tchem, a ponieważ temat jest mi znany nasunęło mi się wiele uwag którymi pragnę się podzielić.

            Nie będę w tym miejscu opisywał tego, co znam z autopsji, pracując za okupacji jako jeszcze dziecko przy budowie drogi prowadzącej do Blizny. Tego co widziałem i co wiem od innych, oraz tego co wiele lat później opowiadał mi dowódca oddziału partyzanckiego Aleksander Rusin (posiadam nagrania) i z czym zapoznałem się z innych publikacji.

            Wprawdzie autorzy książki zastrzegli sobie posiadanie braków ze względu na brak materiałów źródłowych, jednak brak faktów, minimalizowanie znaczących i rozwadnianie się nad mało znaczącymi jest uderzający.

            Wyraźnie widać w  książce prawie całkowity brak materiałów z Obwodu Mieleckiego „Mleko” a przecież Blizna znajdowała się w powiecie mieleckim, Aleksander Rusin dowódca oddziału partyzanckiego AK podporządkowany komendantowi Obwodu Mieleckiego Konstantemu Łubieńskiemu działał w lasach Blizny. Walczył nie tylko z Niemcami, ale przez wiele lat z komunistami, przeżył dzięki własnemu sprytowi, był żołnierzem wyklętym, a co najważniejsze przeżył wiele lat po transformacji ustrojowej, miał doskonałą pamięć i wiele nie tylko z Blizny faktów partyzanckich pamiętał. Jego wspomnienia z tamtych lat spisała Ewa Kurek w Relacjach pod tytułem Zaporczycy, oraz Maciąga w opisach o Ziemi Mieleckiej, a jego wyczyny opisywała nawet prasa polonijna. On znał każdą ścieżkę w Bliźnie, bo w tych lasach się urodził, tam zdobywał ze swoim oddziałem tajemnice rakiet V, tam walczył tak z jednym jak i drugim okupantem i za swego życia oprowadzał mnie po zakamarkach Blizny opowiadając wydarzenia. Fakt, że komuna przypięła mu szyld bandyty rozumiem, bo  takie znamię mieli wszyscy żołnierze wyklęci, ale dlaczego po transformacji ustrojowej nie korzystano z jego wiedzy tego nie rozumiem.

            Zgadzam się, że w materiałach archiwalnych AK nie było wiele z Obwodu Mieleckiego. Autorzy korzystali z materiałów rzeszowskich, kolbuszowskich, ropczycko sędziszowskich i dębickich. Z tych materiałów jest wiele informacji. Natomiast Mielec był z Sandomierzem i Stalową Wolą, a Blizna była na styku tych obwodów. Poza tym autorzy polegali na materiałach prywatnych rodzin i innych zbieraczy historycznych. Podam dwa przykłady, jeden dotyczący Nadleśnictwa Tuszyma, a drugi Flisów na których autorzy się powołują. Nieżyjący już Zygmunt Jurasz nadleśniczy Nadleśnictwa Tuszyma tworzył za pieniądze Ministerstwa Leśnictwa muzeum o wydarzeniach, ludziach leśnictwa, Bliźnie i rakietach V. Stworzył niemałe zbiory, jednak nie ma w tych zbiorach nieleśników, gdyż było to poza tematem jego muzeum. Są tylko krótkie wzmianki o Rusinie. Przypominam sobie jak żyjący jeszcze Aleksander Rusin protestował kiedy nadleśniczy Jurasz konsultował z nim działalność leśników w tamtych lasach. Jurasz był o pokolenia młodszy od Rusina i nie znał z autopsji działalności leśników. Była znaczna większość współpracująca z AK, ale byli wysługujący się Niemcom, Kiedy weszli Sowieci było jeszcze gorzej, bo współpracujących z Bezpieką było więcej. To ich obawiał się Rusin. Przykładem Jan Sójka z leśnictwa Sokole, którego działalność na rzecz Bezpieki ujawniła IPN. Żałować należy, że autorzy nie korzystali bezpośrednio z materiałów rodziny Rusina. Autorzy umieścili tylko krótkie wzmianki z działalności oddziałów AK podległych Konstantemu Łubieńskiemu komendantowi Obwodu Mielec. Domyślam się, że tylko takie krótkie fragmenty znaleźli w materiałach historyków zainteresowanych jedynie faktami i ludźmi z własnych terenów, czyli Kolbuszowej, Rzeszowa, Sędziszowa i Ropczyc, oraz Dębicy. Żałować należy, że autorzy nie skorzystali bezpośrednio z materiałów książki „Kartki z Wojny” Konstantego Łubieńskiego ani materiałów Aleksandra Rusina. Te ostatnie nadają się na szerokoekranowy film będący ciekawszy od tych z Bondem.

            Płk Aleksander Rusin pseudonim „Rusal”, „Olek”, człowiek z ludu, urodzony żołnierz, patriota, nie dbał o honory i zaszczyty. On walczył. Kiedy się spotykaliśmy on pytał. Czy to już jest ta Polska o którą walczyłem? To do jego domu przybyła międzynarodowa komisja Angielsko Amerykańska Francusko Sowiecka po zajęciu Blizny przez Armię Czerwoną. On przekazywał i wydawał komisji sekrety V. Nie ma tego w materiałach książki, ani tego, że otrzymał od samego Churchilla podziękowanie. W lesie gdzie mieszkał i walczył trzymał jeszcze tajemnice broni V, których nie chciał ujawnić przed poszukiwaczami Adama Sikorskiego z programu telewizyjnego „Było nie minęło”. Miał żonę Marię będącą łączniczką w oddziale AK Wojciecha Lisa. Po likwidacji Lisa wstąpiła do oddziału AK „Olka”. Była bita i poniżana, bo nie chciała Bezpiece wydać męża. „Olek” z lasu obserwował własny palący się dom. Po 17 latach walki z obydwoma okupantami „Olek” stał się żołnierzem wyklętym. Przechytrzył Niemców, Sowietów i Bezpiekę, bo nie pozwolił się im schwytać i zamordować. Awansował do stopnia pułkownika a był mianowany do stopnia generalskiego. Gdyby nie śmierć byłby generałem. To co najwięcej boli to fakt, że zmarł w żalu nazywany przez nieuczciwych bandytą, czyli tak jak nazywali go obaj okupanci.

            A co z pamięcią o „Olku”? Pamięta rodzina, a dokładnie syn stawiając na jego grobie krzyż z łusek artyleryjskich. Kiedy proponowałem, żeby na obelisku w Przecławiu upamiętnić „Olka” zakończyło się bezimiennym napisem. Przecław był gminą gdzie za okupacji należała wioska Blizna i Dobrynin, gdzie mieszkał „Olek”.

            W 2011 roku utworzono w Bliźnie z inicjatywy konsula Niemiec i gminy Peenemünde Park Historyczny Blizna. Na uroczystość otwarcia zjechało się mnóstwo osobistości. Zaproszono osobistości kościelne i władze świeckie od centralnych do lokalnych. Niestety nie widziałem władz z Mielca, jedynie senatora Władysława Ortyla pochodzącego z Mielca. Była kompania honorowa i apel poległych. Apel poległych był długi, gdyż wiele przelanej jest polskiej krwi. Nie dosłuchałem się jednak w apelu nazwisk poległych w Bliźnie. Czyżby nie zasłużyli na to Józef Bułaś zakatowany w mieleckim Gestapo a przedzierający się przez zasieki do Blizny, Józef Świder schwytany przez Niemców w Bliźnie na zbieraniu odłamków rakiet V i zamordowany w Pustkowie, Józef Wałek dowódca oddziału AK odbijający z rąk Niemców Bliznę i zamordowany przez Bezpiekę w lesie Blizny, a także Aleksander Rusin zwany „Olkiem”, którego zasługi są więcej niż wybitne. Coś jest nie tak z pamięcią, skoro ani organizatorzy, ani zaproszeni dostojnicy kościelni i świeccy nie zwrócili na to uwagi oprócz zainteresowanych rodzin.

            Przeczytawszy książkę doznaję wrażenia, że zastosowano w niej metodę „Każda pliszka swój ogonek chwali”. Powiat Ropczycko Sędziszowski napisał swoją historię, Dębica swoją i obwód Rzeszowski z Kolbuszowskim swoją. Autorzy dodali do tego Sarnaki, gdzie rakiety spadały, dodali opisaną akcję Most III pod Tarnowem, materiały z archiwum AK, a resztę wzięto z Nadleśnictwa Tuszyma i osób prywatnych zainteresowanych lokalnymi wydarzeniami i osobami. Nie było w tych materiałach wydarzeń o ruchu partyzanckim Obwodu Mieleckiego „Mleko”, do którego Blizna należała, a jedynie odwołania do nich, więc wyszło, jak wyszło.  

            Zdziwienie budzi fakt, że Mielec pozwala się zepchnąć z kart historii dotyczących Blizny i ruchu partyzanckiego z własnego terenu. To co obserwuję z działalności Mielca, to odwoływanie się do materiałów graniczących z Mielcem powiatów, oraz obcych materiałów archiwalnych. Przykładem jest w Internecie strona „O Parku Historycznym w Bliźnie”, gdzie większość materiałów pochodzi właśnie z przeczytanej książki. I tak koło się zamyka. Obcy tworzą historię Blizny, a Mielec nie szukając własnych materiałów źródłowych powołujemy się na tendencyjne obce. 

            Rodzi się pytanie, dlaczego ukrywa się głęboko na dnie kufra historii wydarzenia zawarte w tomach „MIELEC Studia i materiały historyczne z dziejów miasta i regionu”? Feliks Kiryk, Mirosław Maciąga i inni włożyli  sporo wysiłku, aby na podstawie dokumentów wydać 3 grube tomy. Dlaczego nie korzysta się z materiałów książki „Kartki z Wojny” Konstantego Łubieńskiego, rodziny Aleksandra Rusina i tego co on sam mówił. Obserwuję wręcz odwrotne sytuacje kwestionowania rodzimych informacji, a to historii Mielca nic dobrego nie wróży.

Teofil Lenartowicz

Wrocław, 25 sierpnia 2013

                

czwartek, 1 sierpnia 2013

Wyjątek moich Wspomnień pt. "Śmierć zagląda w oczy"










ROZDZIAŁ 6.
Poniżej napisany tekst przedstawiam z okazji dzisiejszej 69-rocznicy Powstania Warszawskiego.
Dla mnie poniższy tekst jest okazją do wspomnień tamtych tragicznych wydarzeń. 




ŚMIERĆ ZAGLĄDA W OCZY.




Przeżyliśmy zimę 43/44 i wydawało się, że z nadejściem lata lżej będzie nam żyć. Mieszkaliśmy w domu po cioci Kruczce, więc mieliśmy bliżej do ogrodu, własnego pola i nie musieliśmy chodzić po obcych stajniach do naszej krówki. Poza tym świtała nadzieja o nadchodzącym froncie wschodnim, a więc wyzwoleniu z jarzma, w jakim żyliśmy. Wprawdzie Kurier pisał, że Nie­mcy wycofali się, spod Żytomierza na swoje „z góry upatrzone pozycje”, ale plo­tka donosiła, że Rosjanie wkrótce u nas będą. Widać było pewne zdenerwowanie w zachowaniu się Niemców. Ci nadludzie zaczynali się bać o swoją skórę. Zresztą mieli się czego bać, po tylu popełnionych zbrodniach.
Szwagier Ludwik opowiadał, że z 5 tysięcy jeńców rosyjskich pozostało w Lignozie tylko 5-ciu Rosjan, których lekarze nie­mieccy badają, jakim cudem udało im się tak trudne warunki przeżyć. Jeńców pozbawio­no życia w niecały rok od ich przywiezienia.
Coraz częściej mówiło się o partyzantach, którzy przeszli z działań gole­nia głów dziewczętom zadającym się z Niemcami do działań bardziej represyjnych w stosunku do samych Niemców. W niektórych wioskach znajdowali się niemiec­cy kolonizatorzy gospodarzący na polskich ziemiach. Taką niemiecką kolonią jeszcze z przed wojny była wioska Goleszów położona między Przecławiem, a Mielcem. Na  tych i innych Niemców zaczynały mnożyć się napady. Robili to partyzanci, ale w ta­mtych czasach nikt nie wiedział czy robiła to Armia Krajowa, Gwardia Ludowa czy inna organizacja wojskowa. W tamtym czasach nie interesowało ludzi polityczne zaplecze organizacji, albowiem liczyła się jedynie walka z okupantem. Wszystkich, którzy z Niemcami wal­czyli nazywano po prostu partyzantami. Dopiero po wojnie poznawaliśmy nazwy i zaplecza polityczne tych walczących organizacji.
Co jakiś czas słyszało się o jakiejś dywersyjnej akcji prze­ciwko Niemcom. To się słyszało, że zabito niemieckiego żołnierza na Tuszymie to znów, że w Kiełkowie obrabowano niemieckiego baora.
W dniu 12.VII.1943 został zastrzelony przez komendanta posterunku P.P. Czaję Jana, mieszkaniec Bobrowej, Mądro Jan, członek SL. Jeden z mieszkańców Podola doniósł Czaji, że Mądro Jan, który zdążył uciec w czasie masowego mordu we wsi Bobrowa ukrywa się na Podolu. Czaja nie mając żadnego polecenia od władz okupacyjnych aresztował go, a następnie zastrzelił, gdy ten próbował ucieczki. Nie musiał tego robić, gdyż nie miał nawet nakazu aresztowania. Mówiono, że prowadząc aresztowanego powiedział mu żeby uciekał, a następnie go zastrzelił. Na podstawie wyroku Sądu Specjalnego wydanego przez ruch oporu wyrok na Czaji wykonano poprzez rozstrzelanie w dniu 25.VIII.1943.
W listopadzie 1943 dokonano napadu na mleczarnię w Przecławiu niszcząc wykazy i zabierając bąka od wirówki, co skutecznie na jakiś czas unieruchomiło mleczarnię. Dokonali tego partyzanci z oddziału Olka Rusina z Dobrynina. Zaczęły mnożyć się coraz skuteczniejsze akcje przeciw okupantowi i najbardziej wysługującym się im funkcjonariuszom polskiej granatowej policji. W wyniku tych i innych akcji zbrojnej podziemia, Policja Polska w obawie przed napadem przeniosła się do piętrowego budynku w rynku, zamieniając go na warownię.
Kończyłem właśnie 16 lat i z mizernego dziecka wyrastałem na młodzieńca. Chętnie poszedłbym też tłuc tych przeklętych Szwabów, gdybym wiedział gdzie mam się do partyzantów udać.
W styczniu 1944 roku otrzymałem tak zwaną KENNKARTE, czyli odpowiednik obecnego Dowodu Osobistego, którą musiałem zawsze przy sobie nosić, kiedy szedłem do pracy czy gdziekolwiek.        Wykonane z miękkiego papieru, o dużym formacie bardzo szybko się niszczyły. Były używane jeszcze jakiś czas po wojnie.
Ostatnią pracę, jaką wykonywałem za okupacji było kopanie kanałów melioracyjnych na wsi Podole w firmie, którą posiadał Stefko. Praca nie była zbyt absorbująca czas. Razem z innymi chłopakami praca odbywała się na świeżym powietrzu. Nie było zbyt silnej kontroli, więc można się było częściej poobijać. Latem 1944 roku zaprzestałem całkowicie chodzenia do pracy, gdyż firma Stefki rozleciała się. Stefko, Komisarz Gminny i volksdeutsch będący na usługach Niemców utworzył bandę rabunkową grasując po okolicach, jeszcze jakiś czas po wkroczeniu Sowietów. Nawet nie wysilił się, żeby zapłacić nam za pracę tych kilka marnych groszy, jakie nam płacił.
Tak mijały trudne chwile okupacyjnej niewoli. 1 sierpnia 1944 roku nie wiedzieliśmy, że to właśnie w tym dniu wybuchło powstanie w Warszawie. Nie wiedzieliśmy, że dowództwo Armii Krajowej ogłosiło tzw. akcję „Burza”, na mocy której wszystkie oddziały Armii Krajowej stawały do wzmożonej walki przeciwko okupantowi. Takie działanie miało na celu wyzwolenie Polski przed wkroczeniem Sowietów na nasze terytorium i postawienie ich przed faktem dokonanym, przez ustanowienie legalnych struktur państwowych. Takie struktury konspiracyjnej polskiej władzy państwowej istniały w podziemiu niemal od zarania okupacji. Pragnę w tym miejscu nadmienić, że delegatem rządu polskiego na obwód mielecki był Wilhelm Lotz, kierownik szkoły w Przecławiu, który do władz zwierzchnich w Krakowie przesyłał comiesięczne sprawozdania. Oczywiście ze względu na ścisłą konspirację nic wówczas o tym nie wiedzieliśmy. 1 sierpnia 1944 był to normalny pracowity dzień, jednak po kilku napadach na Niemców wisiała w powietrzu atmosfera niepokoju i strachu. W tym dniu Rodzice poszli razem z szwagrem w pole. Gdzieś koło południa wyszedłem na rynek, żeby zasięgnąć wiadomości, co się dzieje. Kurier Polski, choć nie pisał pra­wdy, to i tak nie docierał do Przecławia od jakiegoś czasu, więc wszystkie informacje przekazywane były z ust do ust tak zwaną pocztą pantoflową. Na rynku panowała cisza i spokój. Zdziwiłem się, gdyż ni­kogo nie zauważyłem. Rynek był pusty. Postałem chwilę z myślą, że może nadejdzie ktoś z chłopaków i coś się dowiem, lecz w pewnym momencie od strony kościoła rozległ się przeraźliwy krzyk.
--- Uciekać, Niemcy jadą!
To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka, powtarzając krzykiem.
--- Niemcy jadą, uciekać!
Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mama wracała właśnie ze szwagrem z pola. Krzyknął­em więc do niego żeby uciekał, ale nie musiałem już tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych świadczyły same o tym, co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a szwagier za mną. Strzały i krzyki były już cał­kiem blisko. Wpadłem więc w tyczną fasolę i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie. Nagle usłyszałem krzyk Niemca.
--- Koma heja!
Krzyk dochodził z odległości nie większej jak 10 metrów od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło ścieżką między naszym ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas jak wpadaliśmy w fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to zrobić, ale strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z trwogą oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną wbijać w moje ciało. Sekundy stały się wiecznością. W pewnym momencie szwab po raz drugi ponowił swoje.
--- Koma heja!
Jednocześnie nad głową posypała się seria z automatu. Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły, że jeśli nie wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że nie byłem wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem kompletnie sparaliżowany. W pewnym momencie dotarło do mojej świadomości, że następna seria z automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem wówczas, że szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał swoje.
--- Koma heja!
I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z coraz dalszej od­ległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze i dopiero sto­pniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie zosta­łem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do szwagra czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się. Niemcy zrobili swoje i odje­chali.
Po jakimś czasie Mama zaniepokojona tym, że Ojciec jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy wróciła wpadając do domu z krzykiem.
Ojca zabili!
Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd nasz sąsiad Władysław Bukowy. Poka­zał mi kierunek i powiedział krótko.
--- Tam leży.
Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego, co pozostało, wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły. Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.
Wieczorem, gdy już byłem w domu, jak w filmie przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za nieposłuszeństwo wobec Ojca. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu dokuczyłem. Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a nawet w szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco pragnąłem żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.
--- Tatuś wróć. Tatuś wróć.
Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie, że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i po­został z nami tak jak dawniej.
I stał się cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w mo­im kierunku idzie mój ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wy­szedłem przed dom zjawy już nie było.
Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś. Pra­wdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Nie­mców i kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał Władysław Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.
Pragnę w tym miejscu podkreślić rolę Wilhelma Lotza kierownika szkoły w Przecławiu. Był on delegatem Rządu Londyńskiego na obwód Mielecki, który wysyłał do Delegatury Rządu w Krakowie sprawozdania z Okręgu Mieleckiego. Działał w ramach spółdzielczości „Społem”, gromadząc środki finansowe wykorzystywane w celu niesienia pomocy ofiarom zbrodni hitlerowskich i ludziom najwięcej  potrzebujących pomocy. Po śmierci Tatusia Lotz zawołał naszą sąsiadkę Józefę Czyżowską (Maglecką) i wręczył jej kopertę z pewną sumą pieniężną. Poprosił ją, aby doręczyła kopertę mojej mamie. Józia polecenie wykonała, dzięki czemu Mama miała środki, aby skromnie i szybko przed zbliżającym się frontem pochować Tatusia[1].  
Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most. W dniu śmierci Tatusia (1.VIII. 1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do ostatecznej rozprawy z Nie­mcami przygotowywały się wszystkie oddziały w całym kraju. Zdjęcie poniżej jest ostatnią fotografią Ojca.
Dzień przed pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie A.K. por. reze­rwy Stanisław Niedzielski i Kazimierz Pociorkowski przenosili broń z Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli ją przekazać Olkowi Rusinowi tamtejszemu dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał, aby przeprawili się wpław przez Wisłokę, gdyż Tuszyma leży po przeciwnej stronie rzeki. Nie usłuchali oni rozkazu i zbyt pewni siebie poszli przez most, gdzie zatrzymał ich niemiecki patrol. Wiadomo było, że na moście jest patrol, więc prawdopodobnie poszli tam z gotowym zamiarem rozprawienia się z Niemcami. Kiedy patrol zatrzymał ich do rewizji wówczas Kazek Pociorkowski wyciągnął broń i strzelił do Niemca.
 Nieszczęsnego dnia przed śmiercią Ojca, Niemcy czynili pościg za pewnym partyzantem, który uciekał na rowerze w kierunku lasu. Otoczyli Przecław w celu pacyfikacji i strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Niemcy nie poszli jednak dalej w kierunku lasu. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za za­strzelonego przez partyzantów żołnierza wzięli około 50 zakładników, któ­rych zgromadzono na przecławskim rynku. Byli wśród nich ksiądz proboszcz Karol Zając, sołtys Wątróbski z synem Bronisławem, Czesław Bukowy mój szkolny kolega, a także wielu innych. Ustawiono przed nimi karabiny maszynowe z zamiarem rozstrzelania, a rynek otoczony został wojskiem. Za chwilę miała odbyć się egzekucja. W takim momencie wyszedł z domu mieszkający w rynku Langer i zbliżył się do dowódcy Wermachtu. Wylegitymował się, że jest śpiewakiem wiedeńskiej opery. Wytłumaczył oficerowi, że ludzie zgromadzeni są niewinni, a w Przecławiu nie ma partyzantów. Dowódca uległ najwyraźniej wstawiennictwu i prośbie wiedeńskiego śpiewaka operowego, jakim był Langer, bo odstąpił od egzekucji. Zaczęto odliczać ustawionych i co dziesiątego wyciągnięto z szeregu. Byli to Czesław Bukowy, Jankiewicz mieszkający i mający w rynku sklep, Pietrzykowski mieszkający w przybudówce domu Kordzińskich, oraz dołączono do nich proboszcza Karola Zająca, oraz sołtysa Bronisława Wątróbskiego. Zabrano ich na Pikułówkę i uwięziono w komórce, a następnie zmuszono do picia bardzo mocnego alkoholu, po którym byli całkowicie oszołomieni. W takim stanie wywoływano ich po kolei i przesłuchiwano.  
Alfred Langer ożeniony z przecławianką był profesorem muzyki i śpiewakiem wiedeńskiej opery, czym ujął niemieckiego oficera. Ten fakt i to, że zginęła już jedna osoba najprawdopodobniej spowodowały, że odstąpiono od egzekucji zgromadzonych na rynku ludzi. Tego samego dnia Alfred Langer udał się wozem konnym, powożonym przez Milka Wątróbskiego, do siedziby Wermachtu na Pikułówkę, gdzie uprosił zwolnienie sołtysa Bronisława Wątróbskiego i proboszcza Karola Zająca. Zwolniono ich natychmiast natomiast pozostałych trzech zabrano pod most, gdzie nosili miny talerzowe do zaminowywanego przez Niemców mostu. Pracowali przez 2 dni przy zaminowywaniu mostu. Czesław pamięta jak młody żołnierz wermachtu Austriak w jego wieku, płakał nad nimi, że będzie musiał ich wraz z mostem wysadzić w powietrze. Ponieważ pozwolono rodzinom przynosić im jedzenie, więc w zupie znaleźli zawinięty w pergamin gryps. Zawarta w nim była informacja, że po zaminowaniu mostu, kiedy żołnierz niemiecki przejdzie most na lewą stronę, mają w tym momencie uciekać. Zastosowali się do wskazówki w grypsie i kiedy pozostawiono ich samych w zaminowanym miejscu, uciekli potokiem rzeczki Słowik w kierunku parku. Dobiegając do parku usłyszeli huk wysadzonego w powietrze mostu. W ten sposób cała 3-ka zakładników została uratowana, natomiast w meldunku do kapitana jednostki Wermachtu na Pikułówce dotarła informacja,  że zostali razem z mostem wysadzeni w powietrze.
 Szczegóły powyższego wydarzenia opowiedział mi Czesław Bukowy w 2007 roku. Skorzystałem też  z relacji Maksymiliana Wątróbskiego, oraz Aleksandra Rusina pseudonim „Rusal” podczas kilku spotkań z nimi w 2005 roku. Także latem w 2011 roku wykonana została reprodukcja wydarzeń, kiedy Niemcy wpadli pacyfikować Przecław i chcieli rozstrzelać na rynku zakładników. Wszedłem w kontakt z Łukaszem Skowron zawodowym oficerem rodem z Podleszan, który był dowódcą grupy rekonstrukcji historycznej o nazwie „Rusal” działającej na mieleckim terenie. Udało mi się go nakłonić do reprodukcji wydarzeń na przecławskim rynku, a on współdziałając z innymi grupami urządził reprodukcję. Przyjechali zaproszeni goście w tym Czesław Bukowy, Maksymilian Wątróbski i wielu innych. Istnieje w Internecie ciekawy film z tej reprodukcji, który warto obejrzeć.     
Wiele lat po tamtych wydarzeniach, w „Roczniku Mieleckim 2000” na stronie 170 znalazłem fragment wspomnień Jacka Woźniakowskiego dotyczący wydarzeń pamiętnego dnia, w którym zginął mój ojciec. Z jego relacji wynika, że to on był rowerzystą jadącym w kierunku Radomyśla, gdy Niemcy okrążyli Przecław z zamiarem pacyfikacji. Poniżej przytaczam fragment jego wspomnień.
Naturalnie zdarzały się też strzelaniny. Niekiedy nawet, o dziwo, bez tragicznych finałów. Na przykład przytrafiło mi się coś, co mnie nigdy nie przestanie zastanawiać. Kiedyś pod Przecławiem nadziałem się nagle nos w nos na oddziałek Niemców, który raptem wyszedł zza górki, podczas kiedy ja jechałem po szosie z drugiej strony tej górki na rowerze, przewożąc w stronę Radomyśla jakieś papiery i meldunki. Niemców było może piętnastu. Jak się później dowiedziałem mieli po­dobno „pacyfikować" Przecław, w odwet za likwidację niemieckiego posterunku na moście przez Wisłokę. Zupełnie z bliska zaczęli nagle do mnie strzelać. Rzuciłem rower do rowu i zacząłem wiać w pustym polu, to znaczy stały tam z rzadka snopki, a potem było kartoflisko. Żad­nego lasu, nic. Oni dłuższy czas ze wszystkich tych swoich szmajserów, czy co tam mieli, grzali do mnie i nic, nie trafił żaden. Można pomyśleć, że może to była rezerwa złożona z patałachów jakichś, wojsko było na froncie, a ci tutaj nie umieli strzelać. Ale dlaczego, widząc, że dopadłem tego kartofliska, wiedząc, że nie mogłem być nigdzie indziej, nie doszli do mnie, dlaczego mnie nie próbowali tam zastrzelić, to był jakiś opa­trznościowy zbieg okoliczności, którego racjonalnie nie umiem wytłu­maczyć. Widziałem, jak oficer komenderujący oddziałem przyglądał się przez lornetkę tym kartoflom i rosnącym wśród nich łodygom bobu i dokładnie kierował wzrok w to miejsce, gdzie leżałem. W końcu dał znak ręka, że w tył zwrot i poszli sobie. Zaraz potem zasnąłem głę­bokim snem w tych kartoflach i spałem chyba dziesięć godzin. Emocje mogą być dobrym środkiem nasennym. Koniec cytatu.
Wielka szkoda, że ta bydlaki nie spudłowali strzelając do mojego Ojca. Jacek Woźniakowski, autor powyższej relacji był późniejszym prof. dr hab. Jako historyk i prof. KUL napisał wiele książek i publikacji w prasie krajowej i zagranicznej. Był prezydentem Krakowa w 1990 r. i znaną postacią. W okresie okupacji jego losy zetknęły go z Ziemią Mielecką, gdzie jako żołnierz AK o pseudonimie „Ołówek” był adiutantem Komendanta Obwodu AK Mielec Konstantego Łubieńskiego pseud. „Marcin”. Tak się złożyło, że w pamiętnym dniu 1.8.1944 był prawie dokładnie w miejscu i czasie, kiedy zginął mój Ojciec.
Pragnę nadmienić, że w żadnych późniejszych wspomnieniach i relacjach świadków z wydarzeń tego dnia w Przecławiu, nikt nie wspomina o dacie. Jest to wynik ułomności pamięci, gdyż łatwiej po latach zapamiętać fakty niż daty. W moim wypadku dzień i wydarzenia z nim związane wryły się głęboko w pamięć. Data tego dnia widnieje na grobie mojego Ojca na przecławskim cmentarzu. Daty tej nie wspomina też Aleksander Rusin, pseud. „Rusal” w swoich wspomnieniach Pt. „Moje spotkania z Hitlerowcami i Stalinowcami”. Pragnę tym samym uzupełnić wszystkie relacje zastrzelenia żołnierza niemieckiego na moście w Przecławiu o tą właśnie datę.
Istnieją rozbieżności pomiędzy tym, co mówiono o tamtych wydarzeniach, a tym co wspomina „Rusal”. Pisze on, że żołnierzy z jego oddziału wracających z Przecławia na Tuszymę przez most było 4-rech, a nie dwóch i wymienia inne nazwiska żołnierzy, a mianowicie Kordziński, Grądziel, Niedzielski i Pociorkowski. Wspomina datę 26 lipca 44, kiedy faktycznie zastrzelenie żołnierza niemieckiego było 31 lipca 44. Pomylił imię chłopca wiozącego Langera do sztabu SS na Pikułówkę. Napisał Emil Wątróbski, kiedy faktycznie był to Maksymilian Wątróbski. To, co najważniejsze dla mnie, to fakt, że nie wspomniał o śmierci mojego Ojca, który zginął w odwecie za zastrzelenie niemieckiego żołnierza.
W 2005 roku spotkałem się z „Rusalem” (Aleksander Rusin). Zapytany o powyższy fakt, sprostował, że partyzanci, którzy zabili niemieckiego wartownika na moście, to byli Kazimierz Paciorkowski i Stanisław Niedzielski. Pamięć jest ułomna, czemu nie należy się dziwić i dlatego jestem zdania, że ważniejsze wydarzenia należy odnotowywać. Gdyby jakiś „Ktoś” prowadził Kronikę Przecławia nie wynikłyby po latach nieporozumienia, takie jak to, które napisał Adam Kopacz, że mój Ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, kiedy faktycznie został zamordowany przez Niemców w Przecławiu.
Wracając do wydarzeń z przed lat, Niemcy nie czynili pościgu za partyzantem, lecz otoczyli Przecław w celu pacyfikacji, a Jacek Woźniakowski, ów partyzant natknął się na nich przypadkowo. Przypuszczam, że miało to miejsce powyżej zbiegu ulicy 3 Maja z ulicą biegnącą w kierunku Szkotni (Ogrodowa).
Stało się bardzo nieładnie, że w publikacji o Przecławiu z 1998 roku, w której na stronie 16 jest wzmianka o tamtych wydarzeniach nie wspomniano ani słowem o tragicznej śmierci Ojca i że prawdopodobnie jego śmierć uratowała zakładników od zguby. Czyżby pan Alfred Langer wspominając tamte odległe wydarzenia zapomniał o tym? Czy starzy Przecławianie także o tym zapomnieli? Wiele lat później, bo w 2000 roku napisałem w tej sprawie do wójta Urzędu Gminy w Przecławiu przedstawiając mu prawdziwą wersję wydarzeń, ale odzewu nie było. Pragnę także nadmienić, że nie wiadomo, na jakiej podstawie znalazł się zapis w Księdze Zgonów Urzędu Parafialnego, że zwłoki Ojca zostały na całą noc złożone w stodole u Władysława Bukowego. Najprawdopodobniej Ksiądz wpisał to na podstawie niesprawdzonej informacji. Pamiętam doskonale tamto wydarzenie i wiem, że ciało Ojca jeszcze w tym samym dniu przyniesiono do domu.
W maju 2004, będąc w Przecławiu na zebraniu Koła Miłośników Przecławia, poruszyłem sprawę zbliżającej się 60-tej rocznicy tamtych wydarzeń. Przypomniałem wydarzenia z przed 60-ciu lat z prośbą, aby je upamiętnić. Dowiedziałem się wówczas, że władze gminy mają w planie przebudowę rynku, na którym stanie obelisk upamiętniający ofiary ginących z rąk okupanta Przecławian. Powiedziano, że pieniądze gmina ma i obelisk być może stanie we wrześniu 2004. Niestety tak się nie stało.
Jestem zdania, że podobne wydarzenia powinno się upamiętniać, aby młode pokolenia Polaków znały historie wydarzeń swoich przodków. Jest to konieczne nie tylko ze względu na pamięć, ale także na przyzwoitość.
Pogrzeb Ojca odbył się szybko i bardzo skromnie, albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwa­ło tak przez kilka dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa stojący po są­siedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozer­wanych wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy. Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa do­mów na naszej ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było. Nikt tam też nie zginął.
Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla własnego bezpieczeń­stwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że chodzi im o to, żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za czymś do Władysława Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci między sobą rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i w swoim szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu Rosjanie i zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im powiedzieć, czy tę, że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak nienawidzę, że gdybym miał możliwość, to zabijałbym ich w podobny sposób jak oni robili to z nami? Tego jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wów­czas niechybnie kropnęliby mnie. Powiedziałem naiwnym, że wolę ich, czym się chyba ucieszyli, bo dalej szwargotali w swoim języku.
Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu. Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak, jakby pomieszano dziadków z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych żołnierzach ani męstwa, ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej nienawiści palili i niszczyli za sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich akordem było wyrzucać nas z do­mów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść się nieco dalej, czy też zaryzykować i pozostać w domu. Siostra była w 7-mym miesiącu ciąży i chyba to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek Brzeskich od­ległych od Przecławia o około 5 km. Powynosiliśmy z domu wszystkie me­ble i ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia wypuściła na dwór kury i króli­ki. Resztę dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na sznurek i poszliśmy.
W Łączkach mieliśmy znajomego Piotra Sypra, którego rodzina przy­jaźniła się od lat jeszcze z moimi dziadkami. Piotr był starym kawale­rem mieszkającym z matką. W wiosce tej ludzie żyli bardzo prymitywnie i gorzej niż w Przecławiu. Chałupa Sypra była tak mała, ciasna i na tyle nieprzyjemna, że spanie w stodole było o wiele lepszym rozwiązaniem i takie właśnie wybraliśmy. W chałupie była tylko jedna izba, w której stał ogromny piec. Taki piec na wsi służył do wielu czynności. Paliło się w nim dla gotowania potraw, na ciepło i pieczenie chleba. Górna część pieca służyła jako suszarnia, a także jako przechowalnia różnych rzeczy, ale najgłówniejszą rolę, jaką ten piec spełniał w swej górnej części, to była sypialnia. Tam można było spać i do tego celu często taki piec służył. W izbie nie było podłogi, tylko zwyczajne gliniane kle­pisko.
Przez pierwsze dni mieszkało się nam spokojnie. Niemców nie było, panował spokój, były ciepłe, letnie dni. Tylko nocą latał w powietrzu rosyjski samolot zwiadowczy zwany kukuruźnikiem. Od bomby tego samolotu zginęła w wiosce 18-letnia dziewczyna. W nocy nie zasłonili okna przed światłem. Ruski myślał, że ma pod sobą Niemców i zrzucił bombę. Warkot tego samolotu często słychać było nocą. Niemieckie lotnictwo nie istnia­ło już w tym czasie, a więc i groźne czarne krzyże nie były już widocz­ne na niebie.
Spokojnie było tylko przez niecały tydzień, albowiem przy­jechał oddział SS i z drugiego końca wsi zaczęli palić chałupa po cha­łupie, jednocześnie pozostałym kazali wynosić się dalej na zachód. Nie było innego wyjścia, zabraliśmy dobytek na plecy i powędrowaliśmy dalej. Dotarliśmy do wsi Mokre leżącej na południowy zachód od Łączek i Przecławia. Zatrzymaliśmy się tam i postanowiliśmy, że już nigdzie dalej nie pójdziemy. Poszedł z nami nasz sąsiad z ulicy Trzaskot razem z córką, ale nie mieszkał w Łączkach u Sypra tylko w innym domu. Do Mokrego poszedł z nami i razem zamieszkaliśmy w Mokrem u pewnego bogatego gospodarza. Rozłożyliśmy się ze swoim dobytkiem w stodole. Nie było tam jednak tak spokoj­nie jak w Łączkach. Takich uciekinierów jak my było bardzo dużo i roz­lokowani koczowaliśmy w różnych domach.
Gospodarz za domem miał zrobiony duży schron. Przygotował go sobie wcześniej i to nas chyba uratowało. Wkrótce najechało się dużo wojska, ale nie byli to Niemcy, lecz Francuzi służący w niemieckich oddziałach SS. Bardzo się zdziwiłem widząc francuskich SS-manów. Po wojnie nigdy nie słyszałem, ani nie napotkałem w prasie żadnej wzmianki na ten temat. Dopiero w 2001 roku usłyszałem w audycji radiowej, że Francuzi służyli po stronie Niemców w regularnych formacjach SS. Później, w kwartalniku „Nadwisłocze” z 2006 roku ukazał artykuł pt. „Francuscy esesmani pod Mielcem”, który potwierdza ten fakt. Wydaje mi się, że tylko Polacy nie stanowili w niemieckiej armii regularnego wojska. Po stronie Niemców walczyli Węgrzy, Rumuni, Czesi, a także Ukraińcy, którzy wykazy­wali najwięcej okrucieństwa. Nie wspomniałem Włochów, których nigdy nie spotkałem, ale z nimi była inna sprawa, gdyż walczyli po stronie Niem­ców w koalicji. Spotkałem także Własowców ze skośnymi oczami i płaskimi nosami, którzy przeszli z Armii Czerwonej na stronę Niemców. Schwytani przez Rosjan nie udawało im się zakamuflować swojego pochodzenia i byli natychmiast rozstrzeliwani za zdradę ojczyzny.
Widać było, że francuscy SS-mani coś przygotowują. Nie wyrzucali nas z domów każąc nam wynosić się na zachód, ale wyraźnie coś knuli. Widziałem jak jeden z nich zwariował, chyba ze strachu przed Rosjanami. Zaczął wrzeszczeć i rzucać się. Córka naszego gospodarza znająca język francuski bardzo wdzięczyła się do tych SS-skich szmat. Podobno była we Francji. Powiedzieli jej, że ma tamtędy przechodzić, (przebijać się) przez front niemiecka brygada pancerna, a ci Francuzi przygotowywali teren i mieli powstrzymywać Rosjan aż do momentu wycofania się niemiec­kiej brygady. Zanosiło się, więc na niezłą orkiestrę. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy już dalej uciekać, niech się dzieje co chce, lecz my pozostajemy.
Gospodarz nie sprzeciwiał się naszemu pozostaniu, nawet odwrotnie zachęcał nas do pozostania mówiąc, że ma duży schron i jak będą walki, to możemy w nim się schronić. Zaraz za wioską położona była niewielka dolina, do której spędzono z całej wioski inwentarz żywy, a więc bydło, konie itd. Bydło i konie powiązano do wbitych w ziemię kołków. Tylko świń nie dało się powiązać, więc chodziły luzem. Mamusia też zaprowadziła tam i uwiązała naszą krasulę. Ta nasza krasula była cały czas naszą jedyną żywicielką, a szczególnie dla siostry, która była w ciąży.
Przed wieczorem, kiedy zaczął się pierwszy artyleryjski ostrzał udaliśmy się do schronu. Był on masywny i dość głęboki. Schroniło się w nim około 15 osób. Byliśmy pod zmasowanym ostrzałem sowieckich Katiusz i nie było to tak, jak w Przecławiu, gdzie pociski przelatywały ponad naszymi głowami. Tutaj pociski spadały prosto w nas. Byliśmy w centrum walk, a na naszym schronie rozerwały się 4 pociski. Całe szczęście, że nie były to ciężkie pociski. Trudno jest mi opisać atmosferę strachu, jaka odbywała się w schronie. Płacz, modlitwy i krzyki, po każdym wybu­chającym pocisku i sypiącej się na głowę ziemi. Dochodził do tego hurkot jeżdżących po nas czołgów. Te niemieckie czołgi ostrzeliwały się z za zabudowań. Modliliśmy się wszyscy razem i błagali Boga, żeby pozwo­lił nam przetrwać. To było okropne. Ta ciągła walka odbywała się całą noc, dzień i następną noc. Sąsiad Trzaskot nie wytrzymał, odmówiły mu nerwy posłuszeństwa i wybiegł ze schronu. Myśleliśmy, że poszedł na nie­chybną śmierć. Rechot karabinów maszynowych, wybuchy pocisków pomiesza­ne z hurkotem jeżdżących i strzelających czołgów trwał nadal. Uspokoiło się dopiero po drugim dniu bitwy. Ktoś wychylił głowę ze schronu, a ktoś z zewnątrz krzyknął.
--- Rosjanie już są!
Powoli z niedowierzaniem zaczęliśmy wychodzić ze schronu. Po chwili pierwszy raz zobaczyłem sowieckiego żołnierza. Miał uśmiechniętą gębę.
Kiedy rozejrzałem się, wokół nas roztaczał się przerażający widok. Wieś stanowiła jedno dymiące się pogorzelisko. Dym i swąd dopalanego mienia dopełniały widoku. Nie dostrzegłem ani jednego ocalałego domu. Ślady jeżdżą­cych czołgów świadczyły o tym, że czołgi kryły się za domami. Czołg strze­lał z za domu tak długo, aż Rosjanie wymacali go i spalili dom. Czołg przetaczał się wówczas za inny dom i sprawa się powtarzała. Nie widzia­łem spalonego czołgu niemieckiego, ani zabitych Niemców. Czyżby wszyscy się wycofali? Dopiero później, gdy wracaliśmy już do domu zobaczyłem jednego zabitego i obdartego z munduru Niemca.
Pobiegliśmy za wieś do dolinki, gdzie uwiązaną zostawiliśmy naszą krasulę. Zobaczyliśmy przerażający obraz. Konie i krowy leżały zabite. Rozdęte ciała i stojące do góry nogi zwierząt świadczyły o okrucieństwach wojny. Gdy dochodził do tego widok i swąd dopalających się zgliszcz, nie­uchronnie nasuwało się pytanie.
--- W jakim celu jedni ludzie drugim ludziom czynią tyle zła?
--- Kto wymyślił takie barbarzyńskie wojny i na co są one potrzebne?
--- Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju?
Takich pytań można zadawać wiele, lecz niczego one nie rozwiązują.
Naszej krówki wśród tego cmentarzyska nie znaleźliśmy. Urwany sznurek świadczył, że zerwała się ona i uciekła. Czasu na szukanie nie było, bo Rosjanie wypędzali nas żeby się wynosić. Zabraliśmy resztki ocalałego dobytku na plecy i ruszyliśmy do domu.
W grudniu 2007 podjąłem kontakt z Czesławem Bukowym moim szkolnym kolegą. Pragnę przypomnieć, że był on jednym z zakładników wziętych przez Niemców na Pikułówkę i uwolnionym za wstawiennictwem Alfreda Langera, w czasie gdy zginął mój Ojciec. Kontakt zaowocował tym, że Czesław przysłał mi wspomnienia – relację swego kuzyna Czesława Barana mieszkającego z rodzicami w latach dziecięcych we Lwowie. Owe wspomnienia dotyczą między innymi wydarzeń w  Przecławiu, gdzie przebywał autor z rodzicami, po ucieczce ze Lwowa. Armia Czerwona zbliżała się wówczas do Lwowa wypierając Niemców. Tak Czesław Baran opisuje tamte wydarzenia. Cytuję.
Kwiecień, okupacyjna Wielkanoc 1944 roku. Rodzice zaprosili stryjostwo z dziećmi na skromne świąteczne przyjęcie. Mężczyźni wspominali swoje minione legionowe dzieje, panie poruszały sprawy rodzinne. Po wyjściu naszych bliskich siedzieliśmy w półmroku. Nie zapalono światła, by nie spłoszyć miłych chwil. Przez otwarte okno wlewało się wiosenne powietrze nasycone zapachami rozwijających się pędów kwiatów i krzewów rosnących przy domu. Nagle w tej wieczornej ciszy rozbłysły na niebie dziesiątki, a może setki jaskrawych lampionów. W pokoju pojaśniało, jakby zamiast nocy zapanował dzień. Myśleliśmy, że to jakaś niemiecka uroczystość. Ale huk spadających bomb był zapowiedzią kolejnej odsłony trwającej piąty rok wojny. Od tego momentu Lwów był systematycznie bombardowany przez lotnictwo rosyjskie. Tym razem do miasta zbliżali się Rosjanie wypierając Niemców. W tej sytuacji mój ojciec, chcąc zaoszczędzić mamie i mnie frontowego piekła, postanowił wywieźć nas do rodzinnych stron swojej matki.
Babcia z domu Bukowa pochodziła ze starosłowiańskiego miasteczka Przecławia, które położone jest koło Mielca nieopodal rzeki Wisłoki. Legenda głosi, Bolesław Chrobry wracający z wyprawy na Kijów, a działo się to na początku XI wieku, tu właśnie osadził cześć rycerzy. Jednemu z nich urodził się syn, nadano mu imię Przecław. Stąd nazwa miasteczka. Przecław znany jest również ze starego pochodzącego z XVI wieku zamku obronnego. Zamek usytuowany jest na pobliskim wzgórzu. Miasto wraz z zamkiem przez następnych trzysta lat należało do rodu Reyów.
Tak więc wiosną 1944 roku dotarliśmy do Przecławia. Ja po kilkumiesięcznej przerwie zimowej w nauce, spowodowanej brakiem opału dla szkół w okupowanym przez Niemców Lwowie, miałem rozpocząć edukację w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Jednak na skutek decyzji ojca znalazłem się razem z mamą w tym dotąd jeszcze spokojnym, przeuroczym zakątku okupowanej Polski. Zamieszkaliśmy u rodziny Woźniaków, spokrewnionych z Bukowymi. Piętro dużego domu zamieszkiwały w bardzo skromnych warunkach cztery rodziny. Parter zajmowały piekarnia, sklep i magazyn. Piekarnia wypiekała codziennie pyszny, pachnący biały chleb. Chleb w tym czasie był podstawą wyżywienia nie tylko domowników, ale także mieszkańców miasteczka i okolicy. W sąsiedztwie, w rynku obok piekarni, mieszkali również nasi krewni Bukowie. Pomimo tego że byłem młodszy, zaprzyjaźniłem się z ich siedemnastoletnim synem, moim imiennikiem, Czesławem. Kuzyn był przystojnym młodzieńcem. Pięknie śpiewał i grał na mandolinie. Opowiadał mi przeczytane przez siebie ciekawe książki. Lubiłem tam przebywać, Lubiłem też wujka Antosia, który nieraz zabierał mnie nad Wisłokę na połów węgorzy. Zabawy, bieganie z rówieśnikami po pięknej okolicy całkowicie wypełniały mijające beztrosko dni. Naszym dużym zainteresowaniem cieszyła się nieczynna szkoła ze względu na obecność w niej niemieckich żołnierzy. Nieraz częstowani byliśmy przez nich słodyczami.
W Przecławiu byłem też świadkiem, jak codziennie niebo nad miastem rozpruwały z ogromnym hukiem i łomotem pociski rakietowe V-l i V-2. Rakiety były wystrzeliwane z niemieckiej próbnej wyrzutni z odległej o 10 kilometrów wioski Blizna. Stąd partyzanci wykradli zgubioną rakietę. Po zdemontowaniu podziemie dostarczyło ją do Londynu. Dla mnie jedenastoletniego chłopca, był to bardzo ciekawy okres życia. Jednak wojna tylko chwilowo pozostała poza mną.
W połowie lipca, bez uprzedzenia, przyjeżdża ojciec z postanowieniem naszego z mamą natychmiastowego powrotu do Lwowa. Niestety na drugi dzień okazało się, że powrót jest niemożliwy. Pociągi kursują wyłącznie do Przemyśla. Front wschodni szybko przesuwa się na zachód. Od tego dnia wydarzenia toczą się lawinowo.
W nocy ginie, zastrzelony przez partyzantów, wartownik niemiecki strzegący mostu przez Wisłokę. Wczesnym rankiem Niemcy gromadzą na rynku wszystkich mężczyzn z miasteczka. Wybierają dziesięciu zakładników. Wśród nich jest mój kuzyn Czesław. Tragedia rodziny i moja osobista. Zabrani to kwiat miejscowej młodzieży. Pozostałych mężczyzn skierowano do kopania okopów w rejonie Tarnowa. Wśród zabranych jest mój ojciec. Tatę widziałem wtedy po raz ostatni w życiu.
Drugi cios nastąpił po kilku dniach. Zebrano wszystkie kobiety i dzieci i wyprowadzono z miasteczka w różnych kierunkach. Naszą grupę pędzono w kierunku Tarnowa. Po kilku­godzinnym wyczerpującym marszu, bez jedzenia i wody, w lesie przed wsią Łączki padł rozkaz rozejścia się. Wypędzeni rozbili się na mniejsze grupki, które nie wiedziały dokąd podążyć. Mama, ja, stryjenka z córką Haliną poszliśmy lasem i trafiliśmy na polanę. Na niej ujrzeliśmy zaimprowizowaną niemiecką kuchnie polową. Wojskowi kucharze krzątali się przy gotowaniu obiadu. Na jednym ze stołów leżał ogromny udziec wołowy. Kucharz posypywał mięso cukrem w celu skruszenia go przed sporządzeniem potrawy. Zdumiewała ta przerażająca fachowość pod frontowymi kulami. Naszym matkom zaproponowano prace pomocnicze w przygotowaniu posiłku dla żołnierzy. W zamian miały otrzymać jedzenie. Po zakończeniu prac pomocniczych (czyszczenie jarzyn, obieranie ziemniaków), każdy z nas otrzymał obiecaną porcje obiadową. Na odchodnym szef kuchni zarządził, by wydać nam na drogę w wiaderku po marmoladzie zupę. Obdarowani ruszyliśmy w dalszą drogę do wsi. Tu spotkaliśmy współtowarzyszy marszu, z którymi podzieliliśmy się jedzeniem. Wkrótce dotarliśmy do wsi Łączki, gdzie spędziliśmy kilka dni u gospodarza, któremu na dniach zmarła matka. Spaliśmy w zupełnie pustej izbie na słomie ułożonej na podłodze. Mocno utkwił mi w pamięci stary, blaszany, głośno tykający zegar wiszący nad nami na ścianie. On dalej obojętnie i niewzruszenie odmierzał obecny, okropny czas nie mający nic wspólnego z minionym. Nasza sytuacja była katastrofalna. Gospodarz sam był w potrzebie. Rodzina rozpierzchła się. Nie ma dokąd wracać. Czas mijał, aż któregoś dnia przypadkowy informator doradził nam, że bezdomni znajdują schronienie w przecławskich zamkowych piwnicach. Postanowiliśmy z tej rady skorzystać i wrócić do Przecławia. Znaleźliśmy się w bezpośredniej bliskości frontu. Szliśmy drogami wiodącymi przez las i przez pola, gdzie groziły nam zarówno przelatujące rosyjskie samoloty patrolowe, zabłąkane kule i pociski artyleryjskie jak i pozostające w nieustannym ruchu wojska niemieckie.
Jednak dzięki Opatrzności Bożej, jakimś cudem szczęśliwie doszliśmy do wzgórza zamkowego. Tam w piwnicach zamkowych znaleźliśmy zbawcze schronienie. Dzieliliśmy je z uciekinierami z miasta i okolic, którzy z podobnych jak my powodów znaleźli się w takiej sytuacji. Piętro zamku było zajęte przez niemieckie dowództwo sztabowe. Kładliśmy się spać w tym, w czym chodziliśmy. Zdobywanie pożywienia należało do naszych matek. Przetrwaliśmy dzięki pomocy ludzi dobrej woli na czele z gospodynią zamkową, własnej inwencji, czyli wyprawom naszych matek na okoliczne grządki jarzynowe, a nawet przynoszonym niekiedy przez żołnierzy niemieckich ich racjom żywnościowym. Niemiecki ksiądz - kapelan wojskowy, gdy nie miał służby schodził do nas, by odprawić mszę świętą.
W głównym pomieszczeniu piwnicy, gdzie byliśmy zgromadzeni, jedynym źródłem światła było wysoko umieszczone okienko.
Nagle któregoś dnia po tygodniowym, a może dłuższym przebywaniu w piwnicach zamkowych, we wczesnych godzinach porannych, ziemia zaczęła drżeć od kanonady rosyjskich katiusz. Na piętrach nad nami zapanowała cisza. Sztab niemiecki opuścił zamek. Przed południem nastąpił atak na obronę niemiecką. W trakcie szturmu drzwi piwniczne zostały wyważone. Rozległ się wybuch rzuconego do wnętrza granatu. Rzucił go rosyjski żołnierz z pierwszej linii frontu. Na szczęście nikt z obecnych w piwnicy nie ucierpiał, ponieważ byliśmy zgromadzeni na modlitwie w bocznej niszy piwnicznej. Nim zdołaliśmy ochłonąć od przebiegających błyskawicznie wydarzeń, już znaleźliśmy się na łasce drugiego głównego aktora areny wojennej. Pod wieczór tego samego dnia na piętrze zamku zain­stalował się następny, już rosyjski sztab dowódczy. Członkowie sztabu wysocy, przystojni oficerowie w elegancko skrojonych mundurach, w długich brezentowych pelerynach narzuconych na barki - prezentowali się okazale. Ich przeciwieństwem byli młodzi żołnierze z pepeszkami na piersiach lub w ręku, chudzi, wymizerowani, zarośnięci, w lichych, wyblakłych mundurach uczestnicy porannego szturmu.
Nowe dowództwo nie bacząc na panujące już na dworze ciemności rozkazało nam natychmiast opuścić pomieszczenia piwniczne. We wszystkich wewnętrznych ściankach działowych piwnicy zostały wybite otwory umożliwiające komunikację na całej powierzchni piwnicznej zamku. Miejscowi i okoliczni tułacze wrócili do domów. Nad nami zlitowała się gospodyni zamkowa, udzielając nam tymczasowego przytułku. Dom rodziny Woźniaków, gdzie wiosną znaleźliśmy schronienie, trafiony pociskiem artyleryjskim, był pusty.
W następnych dniach dowiedzieliśmy się od żołnierzy, że z ich jednostki   codziennie są wysyłane samochody wojskowe do Lwowa. Doradzono nam, aby w sprawie powrotu do Lwowa zwrócić się z prośbą do ich dowódcy. Dzięki zrozumieniu naszej ciężkiej sytuacji i dobrej woli rosyjskiego pułkownika szef kolejnego transportu do Lwowa otrzymał pisemne polecenie służbowe zawiezienia nas do naszego miasta.
Podróż powrotna także obfitowała w niecodzienne wydarzenia. Na każdym, znajdującym się wzdłuż trasy, wojskowym punkcie kontrolnym usiłowano nas wyrzucić z platformy ciężarowego „sztudebakera", ponieważ, jak nam mówiono, blokujemy miejsca dla ciężko rannych przewożonych ze szpitali polowych do szpitali stacjonarnych we Lwowie. Ratował nas jedynie pisemny rozkaz pułkownika, gdyż w wojsku rozkaz przełożonego jest dla podwładnych bezdyskusyjny. Jechaliśmy więc dalej do następnej kontroli. W miarę upływającego czasu platforma samochodu wypełniała się coraz większą ilością rannych. Leżeli na gołej platformie, w bieliźnie lub półnadzy bez żadnego przykrycia, jęcząc z bólu prosili Pana Boga o śmierć i skrócenie ich męki. W końcowej fazie podróży staliśmy stłoczeni z tobołkami przy kabinie kierowcy, a u naszych stóp leżeli nieszczęśliwi, cierpiący z bólu, głodu i pragnienia ludzie. I tak po wielogodzinnej jeździe dotarliśmy do Lwowa. Jeszcze tego samego dnia, krótko przed północą znaleźliśmy się znowu w swoim domu. Byliśmy zakładnikami toczących się okrutnych wydarzeń. Ale wyroki boskie są nieprzeniknione. Może nasze doświadczenia, nasze koleje losu mają unaocznić, że człowiek w każdej sytuacji, nawet jeśli wciągnięty jest w tryby machiny zła, może czynić dobro drugiemu człowiekowi ? Koniec cytatu.
Autor powyższe wydarzenia widział oczami 9-cioletniego dziecka. Potrafił dostrzec cukierki rozdawane dzieciom przez niemieckich żołnierzy, jak i zupę rozdawaną cywilom przez kucharza na froncie. Ja takich niemieckich dobrodziejstw nie doświadczałem. Może dlatego, że miałem wówczas 17 lat? 
Poniżej przedstawiam Kennkartę mojego Ojca, swoją i ostatnie zdjęcie mojego Ojca.