środa, 28 lutego 2018

1 Marca Dzień Żołnierza Wyklętego



Żołnierze Niezłomni i Wyklęci
Dużo się obecnie słyszy o powyższych żołnierzach ze względu na wypadający 1 marca Dzień Żołnierza Wyklętego. Uważam, że przez lata nie zrobiono nic, aby młode pokolenia miały świadomość o co w tym wszystkim chodzi. Gubimy się nie tylko w faktach, ale nawet nie każdy wie, jaka różnica dzieli Żołnierza Wyklętego od Żołnierza Niezłomnego. Tego typu pomieszanie z poplątaniem znajdujemy w wielu publikacjach i wynika to z niezrozumienia dziejącego się wówczas bezprawia i okropności. Dla mnie, 90-latka od przedwojennych lat obserwującego co się działo, jasne jest że Żołnierzem Niezłomnym jest poległy w walce z obu totalitarnymi systemami. Natomiast Żołnierzem Wyklętym jest ten, który nie pozwolił się unicestwić i dotrwał do czasów łagodniejszego prawa w 1956 roku, kiedy już nie można było tego robić. Od tego czasu rozgrywa się tragedia Żołnierza Wyklętego ponieważ on żył, pamiętał i był dalej niebezpieczny dla władzy. Należało go wykląć, zohydzić, pozbawić pewnych praw, wyrzucić na margines społeczeństwa i mieć pod stałym nadzorem. W permanentny sposób utrwalono w społeczeństwie świadomość, że byli to bandyci dopuszczający się grabieży i mordów niewinnych ludzi. Zwalano na nich mordy i rabunki innych band i Bezpieki. O ile komunistyczna władza mogła zapomnieć o zamordowanych przez siebie, a nawet przedstawiać ich bohaterstwo w walce z hitlerowcami, to żyjących zohydzano do ostatnich ich dni, robiąc z ich życia piekło. Podsumowując Żołnierzem Niezłomnym jest nie dający się złamać i zamordowany. Natomiast Wyklętym jest żołnierz walczący i niepozwalający się unicestwić, którego władza komunistyczna zohydziła i wyklęła ze społeczeństwa niemal pozbawiając praw.

Minęło kilka dziesiątek lat od czasu transformacji ustrojowej, a nic nie zmieniło się w świadomości ludzkiej i nic nie zrobiono, aby pomóc żyjącym po transformacji ustrojowej Żołnierzom Wyklętym w ich cierpieniu i odwróceniu społecznego nastawienia uznającego ich za bandytów. Poniżej przedstawię przykład Żołnierza Wyklętego Aleksandra Rusina walczącego zbrojnie z obu systemami totalitarnymi. Zawdzięcza on tylko własnemu sprytowi, rodzinie i dobrym ludziom, że nie dał się wcześniej unicestwić ujawniając się dopiero w 1956 roku. Warto przypomnieć nadzieję jaka wstąpiła wówczas w społeczeństwo, kiedy z więzień wypuszczono kardynała Wyszyńskiego, Wiesława Gomułkę, innych politycznych więźniów i zlikwidowano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Nadzieja wkrótce okazała się płonna, bo niereformowalna komuna grała na starą nutę pod dyktando Związku Sowieckiego. Jestem w posiadaniu dowodów, że społeczeństwo dla którego walczył o wolność Aleksander Rusin ps. „Olek” i „Rusal” nie zrobiło nic, aby ulżyć mu w cierpieniu. Nawet obecnie ukrywana jest prawda, jak prawym był człowiekiem. Usuwane są z historycznych publikacji fragmenty jego walki. Odnoszę wrażenie jakby chciano zapomnieć o nim, zamiast stawiać za wzór upamiętniając jego działalność. Postaram opublikować na blogu posiadane materiały z jego życia. Na początek podam Artykuł Ewy Kurek, z cyklu „Losy żołnierzy Armii Krajowej 1944-1956”  zamieszczony w prasie polonijnej dnia 26 czerwca 1997. „Olek” jest pseudonimem Aleksandra Rusina, z którego autorka wzięła tytuł relacji. Cytuję:

„Olek”

Lipiec 1944 roku był upalny i suchy. Kapitan "Świerszcz" - Władysław Kwarciany, dowódca oddziałów partyzanckich Armii Krajowej działających w lasach ciągnących się na wschód od szosy Mielec-Dębica, otrzymał właśnie wiadomość, że z powodu zbliżającego się frontu Niemcy rozpoczęli wywozić z Blizny urządzenia rakietowe i przygotowują się do wysadzenia w po­wietrze  magazynów  z częściami V-1 i V-2. Ściągnął więc przeby­wające na biwaku w Łuży oddzia­ły w liczbie 72 ludzi i przedstawił ich dowódcom plan działania: "Zaatakujemy Niemców z trzech stron. Od strony wschodniej ude­rzę ja ze swoimi żołnierzami, zaś od zachodu, gdzie znajdują się główne  magazyny, zaatakują lu­dzie «Olka» - Aleksandra Rusina i «Żbika» - Józefa Wałka. Ponie­waż celem głównym naszego ata­ku jest zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi, zostawimy Niem­com otwarto drogę na Ociekę-powiedział. 

Kapitan "Świerszcz" wiedział, że oddziały  "Olka" i "Żbika" najbardziej nadają się do tej operacji. Obaj dowódcy pocho­dzili z tych stron i już od roku 1943, od chwili gdy Niemcy przy­stąpili do budowy bazy rakieto­wej, prowadzili obserwacje lotów wystrzeliwanych rakiet i penetro­wali teren rakietowego poligonu. Im nie trzeba było tłumaczyć, o co chodzi. Dlatego akcja przebiegała zgodnie z planem. Ostrzelani  ze wszystkich stron Niemcy bronili się chaotycznie, a w końcu salwo­wali się ucieczką na południe, porzucając nietkniętą wyrzutnię po­cisków V-l oraz częściowo uszko­dzone dwie wyrzutnie V-2 i maga­zyny z częściami rakiet. Partyzan­ci wzięli trzech jeńców, po czym zaciągnęli warty, które pilnowały terenu wyrzutni do chwili poja­wienia się wojsk sowieckich.

"Olek", przed wojną plutonowy Aleksander Rusin, widział już Ar­mię Czerwoną w 1939 roku, gdy ze  swym 24 Pułkiem Artylerii Lekkiej z Jarosławia przebijał się w stronę rumuńskiej granicy. W Tarnopolu dostał się do niewoli. Uciekł po dwóch dniach na moto­rze i ostrzeliwując się sowieckim i niemieckim patrolom, 29 września powrócił do rodzinnego Dobrynina. W kilka tygodni później przeprowadził pierwszą akcję. Rozbro­ił wraz z kolegami Niemca i zabrał mu motocykl. W 1940 roku wstą­pił do Związku  Walki Zbrojnej przemianowanej w 1942 roku na Armię Krajowa, a następnie w rodzinnym domu powielał tajną ga­zetkę Odwet. Od 1943 roku dowo­dził leśnym oddziałem partyzanc­kim. W pierwszych dniach lipca 1944 przyjął do oddziału siedmiu sowieckich zwiadowców, których linia frontu odcięła od macierzystej jednostki. Byli zmęczeni, bru­dni i zarośnięci. Dowodził nimi kapitan. Mieli własną broń i oka­zali się  dzielnymi  żołnierzami. "To przecież teraz sojusznicy" - myślał o sowieckich wojskach "Olek". Gdy oddziały Armii Czer­wonej podeszły w rejon Niska, ru­szył wraz ze swoim oddziałem w ich kierunku. Kolo szkoły w No­wej Wsi napotkał czołgi sowiec­kiej jednostki, z której pochodzili przygarnięci przez niego Rosjanie. Współpraca z sowieckimi czołgistami zaowocowała rozbiciem nie­mieckiej artylerii w rejonie Dobrynina, oraz przekazaniem sowiec­kim czołgistom baterii dziewięciu niemieckich  dział, którą   "Olek" wraz z jeńcami zdobył siłami wła­snego oddziału w Pikułówce, tuż przy szosie Przecław-Dąbie. Eto dokumient, czto wy horoszyj komandir i czto wy pieredali mnie niemieckich plennych i ich artileriu - powiedział sowiecki pułkow­nik, wręczając "Olkowi" doku­ment potwierdzający jego wyczyn.

Znajomość z sowieckim puł­kownikiem przydała się. Gdy kil­ka tygodni później NKWD zlokalizowało miejsce postoju oddziału "Olka", spieszącego na pomoc walczącej Warszawie, i pod prete­kstem przekazania go w Rzeszo­wie berlingowcom próbowało are­sztować, obecny przy zdarzeniu sowiecki pułkownik zdążył szep­nąć "Olkowi": Ty znajesz kto prijechał? To jest NKWD. Nie idi z nimi. Bieri swoich soldatow i uchodi. Eto łowuszka (podstęp). Rzeszów jest jeszczio w rukach Niemców.- NKWD chocziet wywiest was w Sybir, bo wy z AK.

6 sierpnia 1944 roku do domu "Olka" w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa komi­sja, w skład której wchodzili dwaj Amerykanie, Anglik, Francuz i Rosjanie, aby przejąć niemiecki poligon i dowiedzieć się wszyst­kiego na temat wyrzutni V-1 i V-2. "Muszę ściągnąć ludzi" - oświad­czył "Olek", po czym siadł na motor i pojechał do swoich chłopa­ków. Komisja sojuszników przy­jechała po niemieckie  rakiety. Chcą nam wszystko zabrać. Dwóch Amerykanów mówi wprawdzie po polsku, ale w komi­sji nie ma nikogo z naszych. Żad­nego Polaka. Niedoczekanie. Mi­giem chłopaki, jedną V-2 ścią­gnąć dla nas i ukryć w lesie. Ja tymczasem wracam do  komisji. Zabiorę ich do leśniczówki. Tam się spotkamy- powiedział i ru­szył po Kosowskiego, zatrudnio­nego przez Niemców w charakterze murarza przy budowie bazy, z którym wraz z komisją udał się do mieszkającego w leśniczówce Sławomira Góreckiego. Międzynaro­dowa  komisja  otrzymała  zdjęcia, poligonu w Bliznie, po czym wraz z Kosowskim, "Olkiem" i grupą jego partyzantów udała się w rejon Blizny, gdzie badała leje po wybuchach rakiet. Jedną rakietę V-2 ukryli chłopcy "Olka", który ma ją do dziś. Nie odda byle komu.

Sowieci z komisji byli dla "Olka" mili. Rozmawiali jak ludzie: Ich za­chowanie sprawiło, że wraz z grupą innych akowców zgłosił się do służby pomocniczej Milicji Obywatelskiej w Mielcu. W kilka dni  później na posterunek weszli funkcjonariusze bezpieki. „0toczyć dwa parterowe domy przy Piusa XII i pilnować, żeby nikt z nich nie uciekł. Tam ukrywają się Niemcy" - rozkazali. "Olek" z grupą świeżo upieczonych milicjantów stał i pil­nował. Niemców jakoś jednak nie było widać. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. ."Zajrzę przez okno i zobaczę, co tam się dzieje" — powiedział do jednego z kolegów. Po chwili obserwował, jak funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przetrząsają szuflady i szafy w poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy, wybierają co lepsze ubrania, podczas gdy właściciele mieszkania stoją twarzą do ściany z podniesionymi rękami. "Zamiast szukać Niemców, plądru­jecie cudze mieszkania! Jak my tę Polskę zbudujemy, jeśli będziecie postępować w ten sposób?" - zapy­lał "bohaterów" z UB po skończo­nej akcji. Milczeli. Następnego dnia na komendę milicji przyszedł sowiecki komendant wojenny i oświadczył, że milicjanci mają za­rekwirować dla jego żony haroszyj kostium. "Olek" nie zrozumiał. "Czy on chce, żebyśmy kupili jego żonie kostium?" - zapytał zdziwio­ny. Kupili? Nie, on chce, żebyśmy jakiejś babie zarekwirowali kostium, czyli po prostu zabrali -odparł jeden z bardziej doświad­czonych milicjantów. "Nigdy na to nie pójdziemy, żeby w Polsce «rekwirować» kostiumy dla sowiec­kich kobiet" - oświadczył stanow­czo "Olek", po czym wrócił do do­mu. Po kilku dniach został areszto­wany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Ropczycach.

Pierwszy przesłuchiwał "Olka" szef miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, podporucznik Jerzy Kiwerski. "Co robiliście przed wojną zapytał”, "W roku 1935 zostałem powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6 baonie pancernym we Lwowie"... - zaczął, Olek". "Powiadacie, że służyliście we Lwowie? W 6 baonie” przerwał mu Kiwerski i zamyślił się. Po chwili milczenia rozkazał mówić dalej. - Wiecie co, Rusin, coś wam powiem. Po pierwsze, mieszkałem kiedyś we Lwowie. Wasz pułk mieścił się dwie ulice od mojego domu. A po drugie jestem komunista, ale mam serce Polaka. Po mnie będzie was przesłuchiwał Żyd, enkawudzista w stopniu majora. Jeśli jemu po­wiecie to, co powiedzieliście mnie, to wywiozą was na «białe niedźwiedzie». Nie wolno wam się przyznać, że byliście dowódca oddziału partyzanckiego. Nie wol­no się wam w ogóle przyznawać, że należeliście do AK. Jeśli będzie was pytał o AK, czy znacie, czy należeliście i tak dalej, powiedzcie że AK to była przed wojną taka organizacja religijna, która nazy­wała, się Akcja Katolicka i że w waszej wsi mówiono na nią AK" -powiedział Kiwerski i uśmiechnął się do wymyślonego przez siebie fortelu. Zgodnie z zaleceniem Kiwerskiego,- podczas śledztwa w NKWD "Olek" przyznawał się jedynie, do wiedzy i znajomości Akcji Katolickiej. Po dwóch tygodniach został zwolniony. "Niech pan nie wraca do domu drogą, lecz polny­mi ścieżkami lub lasem. Najlepiej nocą, bo znowu pana złapią"--zdążył mu poradzić lwowski ko­munista o polskim sercu.

Gdy wydawało się, że sytuacja nieco się uspokoiła, w pierwszych dniach września 1944 roku "Olka" wezwało stacjonujące w Przecła­wia NKWD. Zgłosił się ubrany w mundur i uzbrojony w dwa pisto­lety i granat. "Proszę siadać. Jaki jest numer waszego pistoletu?" — zapytał uprzejmie enkawudzista i poprosił o broń. "Olek" podał mu pistolet. Sowiet, sądząc, iż rozbro­ił już polskiego partyzanta, rozpo­czął ostre przesłuchanie. Zamiast odpowiedzi, "Olek" wyrżnął go z całej siły w gębę, po czym skoczył do drzwi, przewrócił stojącego w bramie wartownika i ukrył się w kościele. Enkawudziści rozbiegli się w poszukiwaniu zbiega. "Olka" na swoje i jego szczęście nie znaleźli. "Od tego dnia zaczęła się moja druga konspiracja" - mó­wi dziś z zaduma.

W końcu lata 1944 roku NKWD, wspierane przez rodzimych zdraj­ców z UB i MO, rozpoczęło poszukiwania żołnierzy Armii Krajo­wej. Tropili też niedawnych podwładnych "Olka". Schwyta­nych ładowali do bydlęcych wago­nów i wywozili w głąb Rosji. Ci, którym udało się uniknąć areszto­wania, garnęli się pod opiekę swo­jego dowódcy, szukając u niego ratunku i ochrony. Nie chciał i nie potrafił odmówić im pomocy. By­ło ich około trzydziestu – chłopscy synowie  pochodzący z  okolicz­nych wsi i przysiółków. Objął nad nimi dowództwo, tworząc oddział samoobrony AK. Chroniła ich miejscowa ludność karmiąc i ostrzegając przed zasadzkami. Partyzanci odwdzięczali się mieszkańcom tej ziemi ochroną przed represjami ze strony komunistycznej władzy i samowolą band rabunkowych. W czasie potyczek z tropiącym  ich UB i Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego akowcy bronili się ostro. Nieraz zabijali napastników. Schwytanych rozbrajali i rozbierali do gaci, po czym puszczali wolno. Nie trzeba przelewać bratniej krwi. To Polacy. Błądzą wprawdzie, ale to nasi bracia - przykazywał swoim żołnierzom "Olek".         

Wobec  partyzantów  UB  było bezlitosne. W czerwcu 1946 roku dopadło "Żbika" - Józefa Wałka. Po ciężkim śledztwie w mieleckiej  katowni "Żbik" otrzymał od ubowców "bratnią kulę" w lesie w rejonie Rudy. Odnalezione po miesiącu ciało rodzina zamordowanego przewiozła do Rzochowa, gdzie  partyzanci urządzili zamordowanemu koledze żołnierski pogrzeb. Po kilku dniach zgłosiła się do ''Olka" dziewczyna "Żbika", Maria Kuśnierz  z przysiółka Uże koło Rzemienia. „Było u mnie UB. Trzymali mnie na przesłuchaniach. Pytali o Józka, o Armię Krajową, a najbardziej dopytują o pana komendanta. Uciekłam. Boję się - powiedziała.

"Olek" znał ją. Marysia jeszcze za Niemców była łączniczką miejscowych  oddziałów AK.  Długo przyglądał się dziewczynie. Była młoda, szczupła i śliczna. Czy wytrzyma trudy  partyzanckiego życia? Ale jeśli nie, to co robić? Jak ją chronić? Przecież jeśli złapią ją Ubowcy... - rozważał w du­chu. Myśl o katowanej dziewczy­nie przeraziła go. "Znasz się na sanitariacie?" - zapytał szybko. Tak, panie komendancie. Za Niemców przeszłam w AK kurs sanitarny — odparła. Zostajesz z nami. W oddziale potrzebna jest sanitariuszka. Chłopaki chorują, obcierają nogi, czasem dostają ku­le. Przydasz się - zdecydował.

Marysia została. Nosiła wielką torbę wypchana lekami i opatrunkami. Leczyła chorych i rannych chłopaków. Dostała też broń. Jak trafiali w ubowską zasadzkę, walczyła jak żołnierz. Sama nie wie, kiedy tak naprawdę komendant "Olek" stal się całym jej światem. Ślub był cichy i nie odnotowany w żadnych parafialnych księgach. Ksiądz Karol Dobrzański w prowadził ich przez zakrystię do kościo­ła w Rzochowie. Za nimi stanęli Świadkowie:   księża  gospodyni   i ojczym  Marysi.  "Dopóki  śmierć nas nie rozłączy"... – ślubowali.

Dziś Marysia ma 77 lat. Szczupła staruszka o pooranej pięknymi zmarszczkami twarzy uśmiecha się i z młodzieńczym płomieniem w oczach mówi: - Jak Stalin umarł, to UB zrobiło kolejną obławę. Znowu szukali męża. Bili mnie Warzocha i Gajda. Wyciągnęli mnie nocą prawie gołą z łóż­ka, bili pistoletem i ciągnęli po śniegu wrzeszcząc: "Mów kur… gdzie jest «Olek»!". Odpowiada­łam, że mogą mnie zabić, a i tak im nie powiem.

 Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na tym świecie - doda­je „0lek" i z dumą spogląda na swą posiwiałą gołąbkę.

 Ale dla  mnie najgorsza  ze wszystkiego była chyba ta noc, gdy zostawił mnie samą w bunkrze. Bo gdy w zimie 1946 roku nie mieliśmy się gdzie podziać, mąż z chłopakami wybudował w lesie bunkier. Wokół były bomby na sznurkach. W razie czego miałam za nie ciągnąć. Wszystko mi się pomieszało. Nie wiedziałam w końcu, który sznurek do czego. Szczęście, że wtedy nikt nie przyszedł – mówi z uśmiechem Maria Rusin.

Bunkier był dość duży. Ukrywałem się tam wtedy z Marysią i z 27 żołnierzami. Zrobiliśmy go w lesie zarośniętym krzakami jeżyn. Ubowcy nigdy tam nie trafili. Miał troje drzwi i loch, czyli okopy prowadzące zygzakiem w las, niewidoczne, przysypane ziemią. Bunkier otoczyłem  nisko  wiszącym drutem. Gdyby ktoś szedł, musiał o niego zahaczyć. Wtedy w ziemian­ce odzywał się dzwonek. Na zewnątrz bunkra, w pewnej odległości umocowałem cztery stukilowe poniemieckie bomby. Osadziłem je na trotylu, żeby łatwiej wybuchły. Przed wojną byłem minerem, to wiedziałem co i jak robić: Każda bomba wybuchała po pociągnięciu w bunkrze odpowiedniego sznurka. W razie czego mieliśmy odskoczyć w okopy i kolejno detonować bomby. A na wypadek,  gdyby ubowska obława miała drugi pierścień, bunkier otoczony był minami przeciwpancernymi talerzówkami. Dotrwaliśmy naszym bunkrze do amnestii 1947 roku. Wtedy ujawniłem siebie i swoich chłopaków. Komuniści obiecali, że dadzą nam żyć. Wyjechałem z Marysią pod Wrocław. Przyszli po mnie w 1949 roku. Wróciliśmy w rodzinne strony- wspomina "Olek".

W latach pięćdziesiątych zaczęły rodzić się dzieci. Marysia zamieszkała w rodzinnym domu męża. To znaczy w miejscu, w którym kiedyś stał jego rodzinny dom, rozwalony przez UB jeszcze w 1946 roku. Wychowywała dzieci w pomieszczeniach przy­budowanych do obory i czuwała nad "Olkiem". Ludzie donosili jej o ruchach wojska i ubowców, a ona zawsze już znalazła sposób, aby w porę ostrzec go przed gro­żącym niebezpieczeństwem. Z czasem przywykli do nocnych nalotów UB. Tak dotrwali do ro­ku 1956. "Olek" ujawnił się. Po­zwolili im żyć.

Jesienią 1981 roku "Olek" leżał w mieleckim szpitalu. Rany po przebytej operacji goiły się nie­źle. Wieczorem  12 grudnia do szpitalnej sali weszła młoda kobieta. "Czy któryś z panów nazy­wa się Aleksander Rusin?" - za­pytała rozglądając   się po sali. "Tak, to ja" - odezwał się zdzi­wiony "Olek". Nie znal tej kobie­ty. Kim była i czego chciała? Ko­bieta podeszła do jego łóżka i po­częła wypytywać o zdrowie. Moja matka pracuje w komite­cie partii. Kazała mi pana ostrzec. Szykuje się coś złego. Nikt nie wie co, ale lepiej się ukryć - wyszeptała w pewnej chwili. Pożegnali się. Wkrótce potem "Olek" wstał i podszedł do telefonu. Przywieź mi natych­miast moje ubranie. Nie pytaj o nic - powiedział do syna. Nie minęła godzina, gdy potajemnie opuścił szpital. Znów nie udało się im mnie złapać. To, że żyję, że komuniści nigdy mnie nie zła­pali, zawdzięczam tylko mojej żonie i okolicznej ludności. Gdy­by nie oni, dawno już nie byłoby mnie na tym świecie - mówi z uśmiechem 83-letni dziś "Olek". Zachował dawną wojskową syl­wetkę i jasny umysł. Z jego oczu bije spokój i harmonia człowieka, który godnie i sprawiedliwie przeżył życie.

Ewa Kurek. Koniec cytatu.

Od tej pory „Olek” przeżył jeszcze 12 lat. Znając „Olka” pisałem o nim teksty przed jego śmiercią i później. Publikowane na różnych łamach w Mielcu odkrywały prawdę o tym człowieku. Nawet trudno mi wyznać, że trafiały w próżnię. Poniżej kilka zdjęć z okresu jego walki.

Kpt. Rządzki był odbierającym przysięgę od Olka |Rusina


Drugi od lewej to Olek Rusin

W górnym rzędzie 3-ci od lewej z wąsikiem to Hieronim Dekutowski ps. Zapora, 5-ty Aleksander Rusin ps."Olek" Zdjęcie wykonane przez Jana Moskala z oddziału "Olka" jesienią 1946 roku w lasach obok Mielca, kiedy oddział WiN "Olka" podporządkowany był dowództwu Zapory. Wspólne akcje trwały niemal przez cały rok


W następnym temacie przedstawię, jakich niegodziwości dopuszczano się do ostatnich chwil życia "Olka" nawet po transformacji ustrojowej. Otrzymywał stopnie wojskowe, medale, zaszczyty, a mimo tego lżono go nazywając bandytą, a nikt nie stanął w obronie jego czci. Obecnie zamiast chełpić się piękną kartą jego wyzwoleńczej walki i rozsławiać ją szeroko po Polsce, to stawiamy go za plecami innych rozsławiając jak papugi walkę obcych Żołnierzy Wyklętych.

Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 28 lutego 2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz