poniedziałek, 3 czerwca 2013

Mieleckie wspomnienia







Mieleckie Wspomnienia


Lwowskie lata


Przyszedł mi na myśl pomysł, aby  napisać o okresie, kiedy zaczęliśmy w Mielcu produkować samoloty AN-2, a następnie przekazywać je stronie radzieckiej. Sądzę, że ten temat może zainteresować nie tylko zainteresowanych Mielcem i lotnictwem, lecz także szerszy ogół, gdyż jest to temat mało znany. Jak wiadomo ponad 90% produkcji samolotów AN-2 przeznaczonych było na eksport do ZSRR przypadający na początki lat 60-tych. Wiadomo, że to co produkowaliśmy zależało wyłącznie od Związku Radzieckiego, gdzie uznano, że niebezpiecznie jest dawać Polakom produkcję samolotów bojowych. Bezpieczniej jest zapchać moc produkcyjną Polski produkcją cywilną, taką jak samolot AN-2.
Pod koniec lat 1950-tych kończyliśmy seryjne produkcje samolotów Lim na licencji radzieckiego samolotu MiG‑17. Pozostały jedynie modyfikacje samolotów Lim i produkcja samolotów TS-11 Iskra. Jednakże śmiało uznać można tą produkcję za uboczną w porównaniu z gigantycznym zamówieniem na samolot AN-2 obligujący Mielec do jego produkcji. Jak wiadomo wyprodukowaliśmy ich ponad 17 tysięcy stając się rekordzistą na skalę światową w ilości wyprodukowanych samolotów jednego typu.
Pracowałem wówczas na Wydziale 57 „Start”, zajmującym się na lotnisku oblotami produkowanych samolotów i stąd moja wiedza na ten temat. Zakład WSK Mielec stanął wówczas przed zadaniem nie tylko wyprodukowania samolotów, ale także do przeszkolenia personelu zajmującego się przebazowaniem samolotów do ZSRR i przekazania ich stronie radzieckiej. Ze względu na masowość produkcji należało przeszkolić większą ilość pilotów i mechaników pokładowych nie tylko do oblotów, lecz także do przebazowania ich na teren ZSRR. Poza tym należało stworzyć grupę, która w ZSRR będzie przekazywała samoloty stronie radzieckiej i załatwiała reklamacje i wszelkie związane z tym problemy pomiędzy stroną radziecką i polską. Wybór gdzie odbędzie się przekazywanie samolotów stronie radzieckiej wypadł na Lwów, jako leżący blisko od granicy z Polską i Mielcem. Na lotnisku komunikacyjnym Aerofłot we Lwowie w kierunku dawnej wioski Skniłów utworzono stojankę, na której kotwiczono przebazowane samoloty, a następnie przekazywano stronie radzieckiej. Z pasa startowego tegoż lotniska korzystała jednostka wojskowa Amii Czerwonej i stąd wynikały pewne ograniczenia, jednak nie będę się nimi zajmował.
Pierwszymi ludźmi, którzy z Mielca znaleźli się we Lwowie do przekazywania samolotów AN-2 byli pracownicy „Startu” Józef Czerepok, Witkowski Wojciech i Mieczysław Kusak. Z czasem grupa rozrastała się o delegatów zakładu WSK Kalisz który produkował silniki do naszych AN-2, oraz większej ilości personelu, jednak oni byli pierwszymi, przeznaczonymi do przekazywania mieleckich samolotów. Na ulicy Tiereszkowej we Lwowie w jednym z bloków wyznaczono mieszkania dla polskiego personelu. Wyznaczono 5 mieszkań, gdzie w późniejszym okresie mieszkał z rodziną kierownik grupy, jego zastępca, przedstawiciel WSK Kalisz a w 2 pozostałych mechanicy. Mechanicy zmieniali się co 2 miesiące, natomiast kierownik grupy, zastępca i przedstawiciel WSK Kalisz byli z rodzinami na wieloletnich kontraktach zmieniając się co kilka lat. W macierzystym zakładzie WSK w Mielcu utworzono dział o nazwie HR współpracujący z grupą lwowską. Byli to mechanicy wyjeżdżający na podmianę do Lwowa, oraz personel załatwiający reklamacje ze stroną radziecką.
Całkowite wyposażenie lwowskich mieszkań należało do Mielca. Strona radziecka dała tylko puste mieszkania, natomiast meble, lodówki, telewizory, pralki i pozostały sprzęt gospodarstwa domowego dostarczony został z Mielca. Było akurat odwrotnie niż kilkanaście lat później, kiedy Mielec wyposażyć musiał około 100 rodzin konstruktorów radzieckich konstruujących samolot M-15. Wówczas oprócz mieszkań daliśmy im całkowicie wyposażone mieszkania. Przypomnieć trzeba, że wyjeżdżający po kontrakcie z Mielca konstruktorzy radzieccy zabrali z sobą nie tylko meble z wyposażeniem, ale wymontowali nawet armaturę sanitarną z mieszkań pozostawiając ogołocone mieszkania.
Usytuowanie mieszkań na ulicy Tiereszkowej było dobre pod względem dojazdu do lotniska, które dzieliło tylko 2 przystanki. Było to dobre tylko z tego względu, natomiast źle było z dojazdem do centrum miasta, do którego trolejbusem jechało się około 45 minut. Komunikacja miejska we Lwowie nie była dobra i po pracy niewiele zostawało czasu na dojazd do centrum miasta. Poza tym w godzinach szczytu był taki tłok, że często nie udało się wsiąść.
Moje pobyty we Lwowie wypadają na lata 1970-1983. Mogę śmiało powiedzieć, że w tym czasie około 2 lata spędziłem we Lwowie. Były to 2 miesięczne wyjazdy do Lwowa, według ustalonego grafiku. Wcześniej prawie rok spędziłem w Indonezji z samolotami Lim-5P, później pracowałem też prawie roczek jako agrolotnik w Sudanie, Egipcie i Algierii. Pół roku byłem na Węgrzech, a 2 lata w Indiach z samolotem TS-11 Iskra.  Jeśli starczy życia i czasu, to może uda mi się zaprezentować na blogu tamte wyjazdy. Natomiast poniżej opiszę okres pobytów we Lwowie dające w sumie około 2 lat.
Do Lwowa pojechałem pierwszy raz na początku 1971 roku. Działały tam przez cały okres pobytu grupy intrygi celowo podsycane. Istniały między pracownikami walki o intratne wyjazdy zagraniczne, co wykorzystywały mające nas pod opieką służby SB i jej odpowiednik w ZSRR. Nikt tam nikomu nie ufał. Służbom, które miały nas pod opieką po obu stronach granicy było bardzo na rękę, jeśli większość ludzi było skłóconych. Pazerność ludzka na pieniądze wyzwalała w ludziach złe instynkty wykorzystywane u nas przez SB. Działały niezdrowe układy powodujące konflikty.
Nie trzeba być mędrcem żeby zrozumieć, że życie powinno pole­gać na wzajemnym sobie wybaczaniu. Ludzie wierzą w Boga, chodzą do kościoła, słuchają nauk Chrystusa, który prawdę o miłosierdziu głosi, a potem biorą się za łby. Tak się działo właśnie w grupie lwowskiej.
Początkowe niewiele Lwowa widziałem. Siedzieliśmy do późna na lotnisku, a po pracy i zjedzeniu czegoś już się nie chciało, bo na dojazd do centrum trzeba było stracić prawie godzinę. Stopniowo jednak poznawałem Lwów. Gdy były wolne soboty lub niedziele, to chodziłem i zwiedzałem. Pragnę tu nadmienić, że w tamtym czasie w ZSRR były już wprowadzone wolne soboty, czego u nas jeszcze nie było. Wiele lwowskich uliczek przypominało mi Kraków. Lubiłem jeździć i zwiedzać cmentarz Łyczakowski.
Nie będę się jednak rozpisywał o zabytkach Lwowa, gdyż te są ogólnie znane. Skupię się na pracy i tym, czym sam się zajmowałem, a nade wszystko nad konfrontacją rzeczywistego namacalnego socjalizmu z tym, którym mnie karmiono od wielu lat. Pamiętam jak często w prasie, radiu, na zebraniach partyjnych, prasówkach i masówkach stawiano nam za wzór człowieka radzie­ckiego. Teraz miałem możność na własne oczy zobaczyć tego człowieka. Człowiek ten, którym się tak szczycono chodził brudny, przeważnie pi­jany i zamiast o pracy i swej rodzinie myślał, co, gdzie i jak ukraść, aby mieć na wódkę. To, co mnie zaskoczyło to fakt, że najcięższe prace wykonywa­ły tam kobiety. Bardzo często na budowach i przy remontach domów widziałem machające kielnią kobiety, co u nas rzadko można zobaczyć.
Mieszkaliśmy na Ul. Tiereszkowej dwa przystanki trolejbusem do portu lotniczego. Strona radziecka przekazała nam w tamtejszych blokach kilka mieszkań. Jedno zajmował kierownik Tenerowicz wraz z rodziną, drugie jego zastępca Gringerg, a trzecie przedstawiciel od spraw silnika z Kalisza, wszyscy z rodzinami. Pozostałe trzy mieszkania zajmowali mechanicy, których było czterech, dwu po płatowcu, osprzętowiec i jeden po silniku z Kalisza. Mieszkania te w pe­łni były wyposażone w meble, lodówki i telewizory. Była kuchnia, łazienka, więc w kuchni można było sobie samemu gotować, co często czyniliśmy. Mieli­śmy kłopoty z wodą, bo rury nie były cynkowane, lecz czarne. Jeśli chciało się żeby poleciała woda i zapalił się gaz w piecyku gazowym, to stukało się młotkiem w załamania rur tak długo, aż siedząca tam rdza ustąpiła. Jeśli udało się ją zruszyć to poleciała woda, a nawet czasem zapalił się gaz. Tego typu mankamenty spotykało się na każdym kroku, a wszystko to było wynikiem pracy człowieka radzieckiego, którego stawiano nam za wzór.
Do sklepu mieliśmy niedaleko, a te otwarte były od wczesnego ranka do godziny 22-giej, nawet w sobotę i niedzielę. Zaopatrzenie sklepów jeszcze wówczas było jako takie, ale atrakcyjniejsze towary dostawało się z pod lady oczywiście po zapłaceniu odpowiedniej „nacenki”. Najbardziej dostępnym towa­rem był alkohol.
Było nas w tym czasie 4-rech mechaników i jak było mniej pracy to jednego wysyłaliśmy wcześniej żeby coś kupił i ugotował obiad. Niektórzy byli dobrzy w tym kierunku, ja też dobrze sobie radziłem. Innym różnie z tym wychodziło. Taki obiad był okazją do libacji, bo nigdy nie kończyło się na jednej półlitrówce. Pieniędzy nie brakowało. Dieta wynosi­ła 12,5 rubla, później podwyższono na 17,5 rubla, co w porównaniu z tamtej­szymi zarobkami było ogromną kwotą. Każdy z nas czymś dodatkowo zahandlował, więc pieniądze były. Jeśli coś się z Polski przywiozło to właściwie wszystko można było sprzedać, przeważnie odzież dla kobiet. Okazało się, że ten kraj przodującego socjalizmu na dobrą sprawę niczego dobrego nie miał. Począwszy od babskich majtek, kap na łóżko, obuwia i innej odzieży tam wszystko można było sprzedać. Po kilku pobytach, gdy poznałem te tajniki, to pieniędzy miałem pod dostatkiem. Oczywiście jeden przed drugim krył się z tym, ale wiadomo było, że w mniejszym stopniu lub większym wszyscy to robili.
We Lwowie największą plagą było pijaństwo. Dotyczyło to także naszej grupy. Nie byłem do tego dobrym kumplem, więc i z tego powodu nie byłem przez wszystkich lubiany, albowiem pijący nie lubią, gdy w ich towarzystwie siedzi trzeźwa osoba. Głupio się wtedy czują. Lubiłem sobie wypić do humoru, żeby so­bie pośpiewać, lub się zabawić, ale nigdy pić na umór do tego stopnia, żeby wpaść pod stół, a to się przy wielu okazjach zdarzało. Był to wstydliwy temat, ale wielu, którzy przez wiele lat tam jeździli i przebywali wpadło w alkoholizm.
Praca mechaników polegała na przyjęciu samolotów przylatujących z Mielca, a następnie prze­kazywaniu ich ekipom radzieckim. Samoloty przylatywały przeważnie piątkami przyprowadzane przez tak zwanego lidera, który następnie zabierał pilotów i wracał z nimi do Mielca. Zmorą dla nas był fakt, że piloci nie chcieli w tym samym dniu wracać do Mielca, gdyż każdy z nich chciał coś za­łatwić, kupić, lub z kimś się spotkać. Aby im się to udało przylatywali tak późno, aby już nie mogli w tym samym dniu wrócić. Dla nas było to ogromnym utrudnieniem, gdyż musieliśmy do późnego wieczora na lotnisku na nich czekać. Na krótkim dniu nie było to zbyt uciążliwe, ale na długim dniu bardzo.
W trakcie odprawy paszportowej i celnej samolotów i załóg musieliśmy bardzo uważać, aby przed odprawą nie mieć kontaktu z samolotem lub załogą, byliśmy obserwowani przez lornetkę z wieży i pod tym względem łatwo było podpaść.
Po samoloty przylatywały z różnych stron Związku Radzieckiego ekipy w ilości 3 osób, którym przekazywaliśmy samoloty. Oni te samoloty przeglądali, sprawdzali, a my usuwaliśmy ewentualne defekty, jeśli były wykryte, lub wyjaśnialiśmy kwestie sporne. Osobno przekazywaliśmy dokumentację samolotu, oraz narzędzia umieszczone w ładnej walizeczce dyplomatce. Przy tej okazji był wręczany wieloczynnościowy scyzoryk, bardzo ładny. Najważniejszą sprawą przy przyjmowaniu samolotów było dla ekip radzieckich zawłaszczenie sobie tego właśnie scyzoryka i dyplomatki, w której były narzędzia. Wyrzucali z niej narzędzia i prze­ważnie „komandir” dowódca statku sobie ją zabierał. Często staczali między sobą spory o ten właśnie scyzoryk i dyplomatkę. Samolot mniej się liczył.
Ekipy przychodzące do nas po samoloty, przed przyjściem przecho­dziły szczegółowy instruktaż, co im wolno, a co nie wolno w kontaktach z nami, Polakami. Wolno im było rozmawiać z nami tylko na tematy zawodowe. Nie wolno im było spotykać się z nami ani kontaktować poza terenem lotniska. Pamiętam tylko jednego, który nie przestrzegał tych zakazów. Był on ze swojej babci pochodzenia polskiego. Poznał w jakiś sposób Polkę pochodzącą z Katowic, miał zamiar się z nią ożenić i wyjechać do Polski. Z tego powodu bardzo go wszystko o Polsce interesowało. Miał dobry zawód gdyż był pilotem, natomiast w Polsce miał zamiar zostać górnikiem.
 Ekipy przylatujące z dalekiej Syberii, lub innych odległych krańców ZSRR, miały na tych odległych obszarach bardzo dobre warunki finansowe. Płacono im około tysiąca rubli miesięcznie. Cóż z tego jak na tym pustkowiu i w tamtej­szych warunkach nie mogli z tych pieniędzy korzystać. Oni przed wylotem w głąb ZSRR kupowali i ładowali do samolotów ziemniaki, mąkę i inne artykuły nie tylko żywnościowe, lecz i inne, gdyż tam u nich na miejscu nic nie było. Lwów był dla nich szerokim otwartym światem, z którego nie chcieli wyjeżdżać. Celowo z różnych powodów opóźniali wylot, aby jak najdłużej pobyć we Lwowie.
Muszę powiedzieć, że po kilku takich 2-miesięcznych pobytach czułem się we Lwowie jak Amerykanin w Polsce i bez mała tak byłem traktowany. Za ruble kupowało się złoto, ale także różne artykuły gospodarstwa domowego, narzędzia i inne. Opłacało się kupić telewizor, radio czy lodówkę, ale na pewno opłacało się kupić wszystko to, co było na własny użytek.
Szczególnie przydał mi się jeden z lwowskich wyjazdów w marcu 1975, kiedy urządzałem mieszkanie. Muszę przyznać, że bardzo mi się ten wyjazd przydał, bo kupiłem sobie i przywio­złem ze Lwowa dużo rzeczy, za które tam niewiele zapłaciłem, natomiast w Polsce wydałbym sporo pieniędzy. Kupiłem we Lwowie lodówkę Saratow, a także od łyżeczki do herbaty po wszystko inne. Korzysta­łem z faktu, że we Lwowie wszystko było niesamowicie tanie w porównaniu do naszych cen. Ten wyjazd i kilka późniejszych pozwoliły mi ładnie urządzić mieszkanie.
Towary produkowane w ZSRR były niskiej jako­ści, dużo niższej niż nasze, chociaż wiemy jak daleko nam do standardów światowych. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego ich wyroby są tak niskiej jakości. Jedną z przyczyn zrozumiałem, gdy pewnego razu kupiony makaron rozl­azł mi się w gotowaniu, a sąsiadka pracująca w fabryce makaronu zaoferowała mi za pół ceny wiadro jaj. Zrozumiałem, w czym jest rzecz, bo jaja były kra­dzione i nie dostawały się do makaronu w dostatecznej ilości. Było zjawiskiem normalnym, że wszyscy kradli. Sklepowy nie sprzedał towaru jak nie dos­tał „nacenki”, konduktor w tramwaju brał pieniądze nie dając biletu, a prze­ciętny obywatel wysiadając z autobusu przekazywał swój bilet kierowcy, lub innej wsiadającej w tym czasie osobie, itd. itd.
W porcie lotniczym była ubikacja, ale przeważnie zamknięta na klucz. Więc pasażerowie chodzili za własną potrzebą do latryny oddalonej od portu około 100 metrów, gdzie nad dużym dołem siadało się na drągu, a trzymało powyżej za drugi, aby nie wpaść do kloaki.
Mimo wszystkich stref klimatycznych, jakie ten bogaty kraj posiada nie było tam owoców cytrusowych, a nawet nie było jabłek. Nie mieli do tego ce­lu przeznaczonych odpowiednich przechowalni ani chłodni. Jeśli do sklepu przy­wieźli ziemniaki to leżały one na ulicy przed sklepem tak długo aż je sprze­dali, a ludzie kupowali po worku, bo później już ziemniaków nie było. Nastę­pnie przywozili buraki i wtedy kupowało się buraki. Po zejściu buraków byłe marchew itd. Nigdy nie można było w jednym sklepie kupić wszystkiego. Często te niesprzedane warzywa leżały przed sklepem cały tydzień i nic nowego sklep nie dostawał, bo poprzednie jeszcze nie zeszło.
Jakże cudownie działało tu centralne planowanie, o którym na zebraniach i szkoleniach partyjnych tak wiele się mówiło. Wiele rzeczy w tym systemie nawet się usprawniało. Na przykład nie potrzeba było papieru toaletowego, gdyż wystarczały gazety i kosz. Tego nie musiało się nawet sprzątać, bo jak ktoś taki kosz kopnął to się te „papierówki” z kosza wysypały, wiatr je rozwiał i było po kłopocie. Plony w rolnictwie były takie wysokie, że nie można sobie wyższych wymarzyć. Trzeba było ważniejsze międzynarodowe drogi i linie kolejowe odgradzać pasem zieleni, żeby się na zewnątrz plony nie wysypały. Marnotra­wstwo było ogromne. Podobnie było z budownictwem, gdzie nie działały windy, nie zamykały się drzwi i okna, a całe osiedla tonęły w błocie. To w tym ok­resie nasz sekretarz PZPR Edward Gierek polecił zakup licencji budownictwa wielkopłytowego od ZSRR. Żywotność w ten sposób budowanych budynków wynosi 50 lat. Zapytuję, co będzie z naszymi miastami i osiedlami po upływie tego okresu?
Nie wszystko jednak mi się nie podobało. Bardzo mi smakował ich razowy chleb. Podobała mi się też sprzedaż mleka. Zawsze rano przyjeżdżała pod blok kobieta z mlekiem i oznajmiała ten fakt dzwoniąc dzwonkiem wokół bloku. Wychodzi­łem wtedy i kupowałem za kilka kopiejek mleko i wspaniałą śmietanę. Natomiast w sklepie spożywczym w ciągu dnia mleka ani śmietany dostać nie było można. Mleko kupowane rano od kobiety pochodziło z kołchozu, było świeże i dobrej jakości.
Lubiłem chodzić na cmentarz Łyczakowski i widziałem jak groby naszych Orląt Lwowskich były dewastowane. Na cmentarzu utworzono wysypisko śmieci i systematycznie zasypywano groby Orląt Lwowskich. Jednego razu sły­szałem przy grobie Marii Konopnickiej jak przewodnik wycieczki określił ją mianem „pisatielki z okresu szowinizmu polskiego”. Podobnym epitetem okre­ślił Gabrielę Zapolską. Gdy jednego razu wracałem samolotem z Moskwy do Lwo­wa, przez głośniki w samolocie podawano o tym mieście pewne informacje. Między innymi informowano podróżnych, że w muzeum lwowskim są do obejrzenia pały, którymi „polskie pany” biły ukraińskich chłopów.
Tak, więc spoglądając od środka na przodujący w świecie kraj socjalizmu coraz szerzej otwierały mi się oczy. Już teraz inaczej widziałem ich brate­rstwo i przyjaźń, spostrzeganą jednostronnie. To my musieliśmy ich kochać i brać z nich wzór natomiast w odwrotnym kierunku było zupełnie inaczej. W ich społeczeństwie, a szczególnie we Lwowie i rejonach zachodniej Ukrainy podniecało się antypolskie tendencje właśnie takimi epitetami jak „polskie pany biły ukraińskich chłopów”. Byliśmy uważani jako zdobycz wojenną, a nie suwerenny kraj. Najlepiej określił to jeden z Rosjan, który w rozmowie ze mną powiedział.
--- Kakoj wy obcostrańcy, wy nasze. (Jacy wy jesteście cudzoziemcy, jest­eście nasi).
Uważali nas za swoją kolonię, którą maksymalnie starali się wykorzysty­wać i tak było. Radzieckim przedstawicielom w Mielcu musieliśmy wszystko dać po­cząwszy od mieszkania, a kończąc na łyżeczce od herbaty. Natomiast my będąc we Lwowie musieliśmy przywieść z Polski wszystko. Jeśli się nam coś na wypo­sażeniu mieszkań zepsuło, musieliśmy to przywieść z Mielca. Tak było z wie­loma meblami, które w trakcie wieloletniego pobytu grupy należało wymienić. Byliśmy u nich gośćmi, ale oni chodzili do nas po wszystko. Jeśli na lotni­sku coś im było potrzeba, to bez żenady przychodzili po to do nas. Przycho­dzili po gwóźdź, śrubę, nakrętkę, nawet po blachę czy deskę. Po wszystko do nas. Tak było kilka razy dziennie.
Pamiętam jak jednego razu miał z wizytą do Lwowa przyjechać Breżniew. Wymalowano i ustrojono cały Lwów. Milicję drogową przebrano w nowe biało granatowe mundury, ale tak te mundury do nich dopasowali, (nie dobrali do wzrostu), że stali na skrzyżowaniach jak strachy na wróble. Po wizycie na­stępnego dnia mundury z nich pościągano i znowu chodzili w starych.
Zawsze na 1 maja szykowane trybunę dla odbioru defilady. Przez wiele dni i nocy przed defiladą pilnowano dostępu do trybuny. Mysz nie mogła się tam przecisnąć tak była pilnowana. Tymczasem przed samą defiladą okazało się, że ktoś pod trybuną zerżnął kupę. Informacja ta przedostała się do Lwowian pocztą pantoflową i śmiał się z tego cały Lwów.
Pragnę coś nie coś napisać o „kufrze”, na którym przypuszczam, że każdy z mieleckiej grupy był, a także piloci i mechanicy latający do Lwowa. Gwoli prawdy nie wszyscy się do tego przyznają i udają, że tam nie byli. Kufer stał w mieszkaniu Zośki, mieszkającej przy ul. Lermontowa 4/2. Właściwie nie było to mieszkanie tylko jeden pokój, do którego z klatki schodowej wchodziło się przez maleńki przedpokoik. W przedpokoju stał tylko kufer i 2-palnikowa kuchenka gazowa. Zośka była samotną kobietą znającą świetnie język polski, jak większość rdzennych mieszkańców Lwowa.
Do Zośki schodziły się dziewczęta (kobiety) pochodzenia polskiego, ale także Ukrainki, a nawet je­dna Rosjanka. Mówiło się tam tylko po polsku, a z rozmów przebijała ogromna tęsknota za Polską. Śpiewało się tam polskie piosenki, piło alkohol i jak mogło tak umilało życie tym biednym samotnym kobietom. Z rozmów wynikało, że gdyby któraś, choć na chwilę znalazła się w Polsce, nigdy by jej już nie opuściła. Nie pozwoliłaby się z niej nawet siłą wyrwać. Tam naprawdę bardzo ciężko się żyło, a szczególnie kobietom samotnym mającym na utrzymaniu rodziny. Bez przesady można powiedzieć, że poziom życia tych ko­biet do naszego poziomu życia był tak odległy, jak naszego do krajów zacho­dnich.
Panowała opinia, że społeczeństwo Lwowa jest zdemoralizowane, że jedna połowa to rozwodnicy, którzy żyją w konkubinacie z tą drugą połową. Może jest w tym coś przesady, ale sądzę, że niewiele. Wracając do sprawy „kufra” to musiał na nim posiedzieć każdy, kto po raz pierwszy tam był. Podobno na tym kufrze siedział nawet sam znany piosenkarz Połomski. Poznałem tam Polkę Renię, która mieszkała z matką i dwoma synami w pobliżu Ul. Tiereszkowej. Obie z matką były Polkami, ale Renia wyszła za mąż za Ukraińca, który po wojnie nie chciał jechać do Polski. Rozwiódł się z nią, ale wtedy już było za późno, aby z dziećmi i matką mogła wyjechać do Polski.
Synów wysyłała do polskiej szkoły, ale cóż to była za polska szkoła jak nie uczono w niej ani polskiej historii ani literatury. Oficjalnie wykłady miały być w języku polskim, ale trzeba podkreślić, że nie wszyscy nauczycie­le znali język polski. Po takiej szkole absolwent nie miał prawa studiować na wyższej uczelni. W ten sposób zamykało się Polakom drogę na wyższe studia. Szkoła borykała się z wieloma trudnościami, nie było pomocy naukowych itd. Trudności te znane były w naszej grupie, gdyż niektórzy będący z rodzina­mi posyłali tam swoje dzieci. Zasygnalizowali oni ten fakt polskiemu konsu­lowi w Kijowie. Ciekawa była reakcja tego pana. Przyjechał do nas i zwrócił się o wyrozumiałość, iż on nie jest w stanie nic zrobić. Wyglądało to mniej więcej tak, że jeśli on wystąpiłby w takiej sprawie do władz sowieckich, to w tym momencie przestałby być konsulem. Taka rzeczywistość wynikała z jego wypowiedzi.
Wiele lat później już za „Solidarności” syn Reni poszedł do Armii Czerwonej. Nie mogłem się nadziwić, co z tego chłopaka zrobiono. Byłem u Reni, gdy on akurat przyjechał na urlop. Nie chciał ten chłopiec po polsku rozmawiać. Z niena­wiścią pokazywał butem jak Armia Czerwona rozdepcze Polskę i rozprawi się z „Solidarnością”. Po przemianach ustrojowych, kiedy byłem już tylko turystycznie we Lwowie Renia już nie żyła. Niestety, ale nie udało mi się dowiedzieć, co stało się z chłopcami.
Warto wspomnieć jeszcze jeden fakt liczenia się z Polską przez Związek Radziecki. Pamiętnym jest apel grupy polskich emerytowanych generałów do Breżniewa z prośbą o nie niszczenie cmentarza Orląt Lwowskich we Lwowie. Jak wiemy zrobiono na nim wysypisko śmieci. Kilka dni po apelu odpowiedzią był czołg, który wysłany do reszty zniszczył katakumby cmentarza. Taka była odpowiedź władz sowieckich i wcale nie był to już okres stalinowski. Wracam jednak do swojej opowieści.
Do Lwowa jeździłem na okresy 2-miesięczne po kilka razy rocznie. Nadszedł czas, kiedy także nowo wyprodukowane  samoloty M-15 zaczęto przebazowywać z Mielca do Lwowa. Wówczas nasi piloci oblatywacze prowadzili szkolenie pilotów radzieckich. W nomenklaturze lotniczej jest to tak zwane laszowanie pilotów, które sowieccy piloci musieli przejść przed samodzielnym lataniem na tego typu samolocie. Szkolenie to odbywało się we Lwowie i tam też odbyło się suto zakrapiane zakończenie szkolenia organizowane przez stronę polską. Trunki i większość produktów zostały dostarczone z Mielca. Zaproszone były najwyższe władze sowiec­kiej awiacji i nasze z Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Byłem wówczas we Lwowie i zmieściłem się na tym przyjęciu. Zainteresowało mnie wystąpienie jednego z dyrektorów MHZ, który zajmował się handlem, a między innymi ustala­niem ceny za samolot M-15. Otóż ten pan, gdy sobie nieco wypił, to okazało się, że jest więcej Ruskim niż Polakiem i to nie tylko dlatego, że lepiej władał językiem rosyjskim niż polskim. Stało się dla mnie jasne, że on ten nasz samolot sprzedaje swoim i nie może być bez­stronny w ustalaniu jego ceny. Tak wyglądał nasz handel ze wschodnim sąsia­dem.
Od momentu, gdy samoloty M-15 zaczęto przebazowywać do Lwowa znacznie zwiększył się nasz personel serwisowy we Lwowie. Przybyło z Mielca przed­stawicieli, kierowników i mechaników. Była na tym samolocie taka mnogość defektów, że mechanicy ciągle mieli mnóstwo pracy. Dochodziły też do tego ciągłe zmiany konstrukcyjne i biuletyny, które należało wprowadzać. Dla przyjeżdżających tam z WSK ludzi dostaliśmy następną pulę mieszkań, ale już nie na Tiereszkowej tylko w innej dzielnicy.
Ułożyłem w tym czasie piosenkę, którą często śpiewaliśmy później we Lwowie na melodię. Jedna baba drugiej babie w sadziła do …. grabie.

Polska grupa jest we Lwowie,
To chahary, co się zowie.
Refren: Te, chahary żyją.
 Wszystkich w mordę biją.
 Z góry spoglądają.
 Wszystkich w nosie mają.

Antek z lewa Antek z prawa.
Taka tutaj jest zabawa.
Refren: Te hachary żyją itd.

Każdy ma pieniądze swoje.
Więc niech idzie na suhoje.
Refren: Te hachary żyją itd.

Wojtek z Józkiem na stojance.
Pociągnęli se po szklance.
Refren: Te chahary żyją itd.

Antek w tej piosence to był nasz popularny samolot AN-2, a suhoje było rosyjską nazwą wytrawnego radzieckiego wina, którego w każdym barze można było się napić za kilka kopiejek. Wojtek W obraził się na mnie za to, że umieściłem jego imię w piosence, ale przecież zrobiłem to żartobliwie, bo na jego miejsce mogłem wstawić zupełnie inne.
Grupa lwowska została rozwiązana po przemianach ustrojowych, kiedy Związek Radziecki przestał płacić za dostarczane mu samoloty. Produkcję stopniowo zmniejszano, aż w końcu całkowicie zaniechano.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, 3 czerwiec 2013



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz