wtorek, 6 października 2015

Rakieta V2 wydobyta w rejonie Blizny



3-tonowa część rakiety V2 wydobyta w Bliźnie

        Ogromny sukces osiągnęła mielecka ekipa sekcji historycznej Aeroklubu Mieleckiego „Braci Działowskich” wydobywając w ubiegłym tygodniu 3-tonową przednią część rakiety V2. Dokonał tego dzieła Mariusz Mazur po współpracy z rodziną legendarnego dowódcy oddziału AK Aleksandra Rusina. Jest to następny sukces mieleckiej ekipy, po akcji wydobycia części amerykańskiego samolotu, o czym pisałem w jednym z poprzednich postów. Pomimo faktu, że w mediach centralnych mało wspomina się o tym wydarzeniu, jestem zdania, iż gatunkowo jest to wiadomość ważniejsza od anonimowego pociągu ze złotem w Wałbrzychu. Jak twierdzą znawcy nigdzie na świecie nie ma oryginalnej tak dużej części rakiety V2 i w dodatku nie testowej, lecz przeznaczonej do seryjnej produkcji.

            Warto zastanowić się komu przypisać ów sukces. Otóż człowiekiem tym jest żołnierz wyklęty Aleksander Rusin ps. „Olek” i „Rusal”, który zdobywając tajemnice niemieckiej broni Hitlera znał miejsce upadku rakiety. Tajemnicę tą ukrywał i dopiero obecnie wyjawił ją jego syn Roman Rusin.





            Człowiek ten przez ¾ wieku walczył z przeciwnościami losu, był ścigany jak najgorszy bandyta, a nawet po transformacji ustrojowej był tępiony i oskarżany. W 1964 roku UB wstawił mu w akta dokument zakazujący mu wydanie paszportu do 80 roku życia tj. do 1994 roku. Następnie w 1972 roku wyrzucono go ze Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Idąc dalej we wrześniu 1989 roku, a więc już po transformacji ustrojowej wydalono go ze Światowego Związku Żołnierzy AK. Opisane fakty, wraz z wymienionymi dokumentami znajdziemy na stronie Mieleckiej Opozycji w Internecie.



Jacek Krzysztofik i "Olek"            
 Tego nikczemnego dzieła dokonali ludzie, których wnuki w dalszym ciągu go szkalują. On walcząc przeżył 94 lata dzięki własnemu sprytowi, swojej żonie i przychylnemu społeczeństwu. Zmarł ze zgryzoty nad niewdzięcznością ludzką w 2008 roku.

           Autor tekstu i Aleksander Rusin ps. "Olek" w Bliźnie
Kiedy wiele lat temu opublikowano w Mielcu na łamach lokalnej prasy mój artykuł, gdzie wymienione zostały nazwiska osób donoszących na niego do UB, odezwały się protesty ich rodzin, a ja otrzymałem pogróżki. Protestowano w redakcji tygodnika Korso, a efekt był taki, że opublikowano tekst szkalujący osobę „Olka”. Zamiast stanąć w obronie pokrzywdzonego zostałem wówczas uznany adwokatem rodziny Rusinów. Żadna z organizacji kombatanckich, ani nikt inny nie stanął w obronie czci „Olka”, jedynie jego własna rodzina.


Roman Rusin z żoną i swoim ojcem "Olkiem"           
 Pomimo moich działań nie udało mi się uaktywnić lokalnych organizacji w celu obrony czci „Olka”. Zawiadomiłem władze główne ŚZŻAK o zaistniałej sytuacji z myślą, że zobowiążą podległe organizacje do działań. W odpowiedzi dostałem jedynie pochwały, że  się tym zajmuję, a od kanclerza kapituły orderu Virtuti Militari gen. Nałęcz Komornickiego jedynie potwierdzenie, że „Olek” jest zaliczony w poczet Kawalerów Orderu Wojennego Virtuti Miritari. To było wszystko na co było stać nasze społeczeństwo, a ja zaprzestałem działalności w tym zakresie, uznając że nie przebiję muru. Dalej uważam, że społeczeństwo aby być zdrowe, po komunistycznej tyranii, powinno bez udziału krzywdzonego wykonać leczniczy proces na swym ciele. W wypadku „Olka” nie tylko tak się nie stało, lecz zachowano kompletną bierność połączoną z ignorancją jego zasług.

            Tablica którą "Olek" umieścił na krzyżu w lesie, gdzie zamordowano jego przyjaciela Józefa Wałka

"Olek" kilkanaście dni przed śmiercią
Obecnie kiedy wracamy do partyzanckich czynów „Olka” zaistniała nadzieja, że może uda się coś odmienić i zaczniemy rzetelnie oceniać jego zasługi. Że uporamy się ze szkalowaniem jego osoby przez nieuczciwych ludzi i w końcu upamiętnimy w należyty sposób jego bohaterską postawę walki z oboma systemami totalitarnymi. On tego nie doczekał za życia. Jednak ja ciągle mam nadzieję, że doczekam się na rynku w Przecławiu, upamiętnienia jego czynów, wraz z wszystkimi nazwiskami żołnierzy walczących w jego oddziale. To tak niewiele, jednak tak dużo dla pamięci, by może kiedyś odległy przejezdny przeczytał tekst i zadumał się nad partyzanckim losem. Nie muszę przypominać, że tylko ludzie i ich czyny podnoszą rangę ziemi z której wyrośli.  

            Pragnę przybliżyć sylwetkę „Olka” cytując poniżej temat o nim, napisany przez Ewę Kurek i opublikowany w prasie polonijnej w 1997 roku.       Zapoznajmy się z losem „Olka” czytając cytowany poniżej tekst.

     

Artykuł Ewy Kurek, z cyklu „Losy żołnierzy Armii Krajowej 1944-1956  zamieszczony w prasie polonijnej dnia 26 czerwca 1997.



„Olek”

Lipiec 1944 roku był upalny i suchy. Kapitan "Świerszcz" - Władysław Kwarciany, dowódca oddziałów partyzanckich Armii Krajowej działających w lasach ciągnących się na wschód od szosy Mielec-Dębica, otrzymał właśnie wiadomość, że z powodu zbliżającego się frontu Niemcy rozpoczęli wywozić z Blizny urządzenia rakietowe i przygotowują się do wysadzenia w po­wietrze  magazynów  z częściami V-1 i V-2. Ściągnął więc przeby­wające na biwaku w Łuży oddzia­ły w liczbie 72 ludzi i przedstawił ich dowódcom plan działania: "Zaatakujemy Niemców z trzech stron. Od strony wschodniej ude­rzę ja ze swoimi żołnierzami, zaś od zachodu, gdzie znajdują się główne  magazyny, zaatakują lu­dzie «Olka» - Aleksandra Rusina i «Żbika» - Józefa Wałka. Ponie­waż celem głównym naszego ata­ku jest zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi, zostawimy Niem­com otwarto drogę na Ociekę-powiedział. 

Kapitan "Świerszcz" wiedział, że oddziały  "Olka" i "Żbika" najbardziej nadają się do tej operacji. Obaj dowódcy pocho­dzili z tych stron i już od roku 1943, od chwili gdy Niemcy przy­stąpili do budowy bazy rakieto­wej, prowadzili obserwacje lotów wystrzeliwanych rakiet i penetro­wali teren rakietowego poligonu. Im nie trzeba było tłumaczyć, o co chodzi. Dlatego akcja przebiegała zgodnie z planem. Ostrzelani  ze wszystkich stron Niemcy bronili się chaotycznie, a w końcu salwo­wali się ucieczką na południe, porzucając nietkniętą wyrzutnię po­cisków V-1 oraz częściowo uszko­dzone dwie wyrzutnie V-2 i maga­zyny z częściami rakiet. Partyzan­ci wzięli trzech jeńców, po czym zaciągnęli warty, które pilnowały terenu wyrzutni do chwili poja­wienia się wojsk sowieckich.

"Olek", przed wojną plutonowy Aleksander Rusin, widział już Ar­mię Czerwoną w 1939 roku, gdy ze  swym 24 Pułkiem Artylerii Lekkiej z Jarosławia przebijał się w stronę rumuńskiej granicy. W Tarnopolu dostał się do niewoli. Uciekł po dwóch dniach na moto­rze i ostrzeliwując się sowieckim i niemieckim patrolom, 29 września powrócił do rodzinnego Dobrynina. W kilka tygodni później przeprowadził pierwszą akcję. Rozbro­ił wraz z kolegami Niemca i zabrał mu motocykl. W 1940 roku wstą­pił do Związku  Walki Zbrojnej przemianowanej w 1942 roku na Armię Krajowa, a następnie w rodzinnym domu powielał tajną ga­zetkę Odwet. Od 1943 roku dowo­dził leśnym oddziałem partyzanc­kim. W pierwszych dniach lipca 1944 przyjął do oddziału siedmiu sowieckich zwiadowców, których linia frontu odcięła od macierzystej jednostki. Byli zmęczeni, bru­dni i zarośnięci. Dowodził nimi kapitan. Mieli własną broń i oka­zali się  dzielnymi  żołnierzami. "To przecież teraz sojusznicy" - myślał o sowieckich wojskach "Olek". Gdy oddziały Armii Czer­wonej podeszły w rejon Niska, ru­szył wraz ze swoim oddziałem w ich kierunku. Kolo szkoły w No­wej Wsi napotkał czołgi sowiec­kiej jednostki, z której pochodzili przygarnięci przez niego Rosjanie. Współpraca z sowieckimi czołgistami zaowocowała rozbiciem nie­mieckiej artylerii w rejonie Dobrynina, oraz przekazaniem sowiec­kim czołgistom baterii dziewięciu niemieckich  dział, którą   "Olek" wraz z jeńcami zdobył siłami wła­snego oddziału w Pikułówce, tuż przy szosie Przecław-Dąbie. Eto dokumient, czto wy horoszyj komandir i czto wy pieredali mnie niemieckich plennych i ich artileriu - powiedział sowiecki pułkow­nik, wręczając "Olkowi" doku­ment potwierdzający jego wyczyn.

Znajomość z sowieckim puł­kownikiem przydała się. Gdy kil­ka tygodni później NKWD zlokalizowało miejsce postoju oddziału "Olka", spieszącego na pomoc walczącej Warszawie, i pod prete­kstem przekazania go w Rzeszo­wie berlingowcom próbowało are­sztować. Obecny przy zdarzeniu sowiecki pułkownik zdążył szep­nąć "Olkowi": Ty znajesz kto prijechał? To jest NKWD. Nie idi z nimi. Bieri swoich soldatow i uchodi. Eto łowuszka (podstęp). Rzeszów jest jeszczio w rukach Niemców.- NKWD chocziet wywiest was w Sybir, bo wy z AK.

6 sierpnia 1944 roku do domu "Olka" w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa komi­sja, w skład której wchodzili dwaj Amerykanie, Anglik, Francuz i Rosjanie, aby przejąć niemiecki poligon i dowiedzieć się wszyst­kiego na temat wyrzutni V-1 i V-2. "Muszę ściągnąć ludzi" - oświad­czył "Olek", po czym siadł na motor i pojechał do swoich chłopa­ków. Komisja sojuszników przy­jechała po niemieckie  rakiety. Chcą nam wszystko zabrać. Dwóch Amerykanów mówi wprawdzie po polsku, ale w komi­sji nie ma nikogo z naszych. Żad­nego Polaka. Niedoczekanie. Mi­giem chłopaki, jedną V-2 ścią­gnąć dla nas i ukryć w lesie. Ja tymczasem wracam do  komisji. Zabiorę ich do leśniczówki. Tam się spotkamy- powiedział i ru­szył po Kosowskiego, zatrudnio­nego przez Niemców w charakterze murarza przy budowie bazy, z którym wraz z komisją udał się do mieszkającego w leśniczówce Sławomira Góreckiego. Międzynaro­dowa  komisja  otrzymała  zdjęcia, poligonu w Bliźnie, po czym wraz z Kosowskim, "Olkiem" i grupą jego partyzantów udała się w rejon Blizny, gdzie badała leje po wybuchach rakiet. Jedną rakietę V-2 ukryli chłopcy "Olka", który ma ją do dziś. Nie odda byle komu.

Sowieci z komisji byli dla "Olka" mili. Rozmawiali jak ludzie. Ich za­chowanie sprawiło, że wraz z grupą innych akowców zgłosił się do służby pomocniczej Milicji Obywatelskiej w Mielcu. W kilka dni  później na posterunek weszli funkcjonariusze bezpieki. „0toczyć dwa parterowe domy przy Piusa XII i pilnować, żeby nikt z nich nie uciekł. Tam ukrywają się Niemcy" - rozkazali. "Olek" z grupą świeżo upieczonych milicjantów stał i pil­nował. Niemców jakoś jednak nie było widać. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. ."Zajrzę przez okno i zobaczę, co tam się dzieje" — powiedział do jednego z kolegów. Po chwili obserwował, jak funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przetrząsają szuflady i szafy w poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy, wybierają co lepsze ubrania, podczas gdy właściciele mieszkania stoją twarzą do ściany z podniesionymi rękami. Zamiast szukać Niemców, plądru­jecie cudze mieszkania! Jak my tę Polskę zbudujemy, jeśli będziecie postępować w ten sposób? - zapy­lał "bohaterów" z UB po skończo­nej akcji. Milczeli. Następnego dnia na komendę milicji przyszedł sowiecki komendant wojenny i oświadczył, że milicjanci mają za­rekwirować dla jego żony haroszyj kostium. "Olek" nie zrozumiał. "Czy on chce, żebyśmy kupili jego żonie kostium?" - zapytał zdziwio­ny. Kupili? Nie, on chce, żebyśmy jakiejś babie zarekwirowali kostium, czyli po prostu zabrali -odparł jeden z bardziej doświad­czonych milicjantów. "Nigdy na to nie pójdziemy, żeby w Polsce «rekwirować» kostiumy dla sowiec­kich kobiet" - oświadczył stanow­czo "Olek", po czym wrócił do do­mu. Po kilku dniach został areszto­wany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Ropczycach.

Pierwszy przesłuchiwał "Olka" szef miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, podporucznik Jerzy Kiwerski. "Co robiliście przed wojną zapytał”, "W roku 1935 zostałem powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6 baonie pancernym we Lwowie"... - zaczął, Olek". "Powiadacie, że służyliście we Lwowie? W 6 baonie” przerwał mu Kiwerski i zamyślił się. Po chwili milczenia rozkazał mówić dalej. - Wiecie co, Rusin, coś wam powiem. Po pierwsze, mieszkałem kiedyś we Lwowie. Wasz pułk mieścił się dwie ulice od mojego domu. A po drugie jestem komunista, ale mam serce Polaka. Po mnie będzie was przesłuchiwał Żyd, enkawudzista w stopniu majora. Jeśli jemu po­wiecie to, co powiedzieliście mnie, to wywiozą was na «białe niedźwiedzie». Nie wolno wam się przyznać, że byliście dowódcą oddziału partyzanckiego. Nie wol­no się wam w ogóle przyznawać, że należeliście do AK. Jeśli będzie was pytał o AK, czy znacie, czy należeliście i tak dalej, powiedzcie że AK to była przed wojną taka organizacja religijna, która nazy­wała, się Akcja Katolicka i że w waszej wsi mówiono na nią AK" -powiedział Kiwerski i uśmiechnął się do wymyślonego przez siebie fortelu. Zgodnie z zaleceniem Kiwerskiego,- podczas śledztwa w NKWD "Olek" przyznawał się jedynie, do wiedzy i znajomości Akcji Katolickiej. Po dwóch tygodniach został zwolniony. "Niech pan nie wraca do domu drogą, lecz polny­mi ścieżkami lub lasem. Najlepiej nocą, bo znowu pana złapią"--zdążył mu poradzić lwowski ko­munista o polskim sercu.

Gdy wydawało się, że sytuacja nieco się uspokoiła, w pierwszych dniach września 1944 roku "Olka" wezwało stacjonujące w Przecła­wia NKWD. Zgłosił się ubrany w mundur i uzbrojony w dwa pisto­lety i granat. "Proszę siadać. Jaki jest numer waszego pistoletu?" — zapytał uprzejmie enkawudzista i poprosił o broń. "Olek" podał mu pistolet. Sowiet, sądząc, iż rozbro­ił już polskiego partyzanta, rozpo­czął ostre przesłuchanie. Zamiast odpowiedzi, "Olek" wyrżnął go z całej siły w gębę, po czym skoczył do drzwi, przewrócił stojącego w bramie wartownika i ukrył się w kościele. Enkawudziści rozbiegli się w poszukiwaniu zbiega. "Olka" na swoje i jego szczęście nie znaleźli. "Od tego dnia zaczęła się moja druga konspiracja" - mó­wi dziś z zadumą.

W końcu lata 1944 roku NKWD, wspierane przez rodzimych zdraj­ców z UB i MO, rozpoczęło poszukiwania żołnierzy Armii Krajo­wej. Tropili też niedawnych podwładnych "Olka". Schwyta­nych ładowali do bydlęcych wago­nów i wywozili w głąb Rosji. Ci, którym udało się uniknąć areszto­wania, garnęli się pod opiekę swo­jego dowódcy, szukając u niego ratunku i ochrony. Nie chciał i nie potrafił odmówić im pomocy. By­ło ich około trzydziestu – chłopscy synowie  pochodzący z  okolicz­nych wsi i przysiółków. Objął nad nimi dowództwo, tworząc oddział samoobrony AK. Chroniła ich miejscowa ludność karmiąc i ostrzegając przed zasadzkami. Partyzanci odwdzięczali się mieszkańcom tej ziemi ochroną przed represjami ze strony komunistycznej władzy i samowolą band rabunkowych. W czasie potyczek z tropiącym  ich UB i Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego akowcy bronili się ostro. Nieraz zabijali napastników. Schwytanych rozbrajali i rozbierali do gaci, po czym puszczali wolno. Nie trzeba przelewać bratniej krwi. To Polacy. Błądzą wprawdzie, ale to nasi bracia - przykazywał swoim żołnierzom "Olek".         

Wobec  partyzantów  UB  było bezlitosne. W czerwcu 1946 roku dopadło "Żbika" - Józefa Wałka. Po ciężkim śledztwie w mieleckiej  katowni "Żbik" otrzymał od ubowców "bratnią kulę" w lesie w rejonie Rudy. Odnalezione po miesiącu ciało rodzina zamordowanego przewiozła do Rzochowa, gdzie  partyzanci urządzili zamordowanemu koledze żołnierski pogrzeb. Po kilku dniach zgłosiła się do ''Olka" dziewczyna "Żbika", Maria Kuśnierz  z przysiółka Uże koło Rzemienia. „Było u mnie UB. Trzymali mnie na przesłuchaniach. Pytali o Józka, o Armię Krajową, a najbardziej dopytują o pana komendanta. Uciekłam. Boję się - powiedziała.

"Olek" znał ją. Marysia jeszcze za Niemców była łączniczką miejscowych  oddziałów AK.  Długo przyglądał się dziewczynie. Była młoda, szczupła i śliczna. Czy wytrzyma trudy  partyzanckiego życia? Ale jeśli nie, to co robić? Jak ją chronić? Przecież jeśli złapią ją Ubowcy... - rozważał w du­chu. Myśl o katowanej dziewczy­nie przeraziła go. "Znasz się na sanitariacie?" - zapytał szybko. Tak, panie komendancie. Za Niemców przeszłam w AK kurs sanitarny — odparła. Zostajesz z nami. W oddziale potrzebna jest sanitariuszka. Chłopaki chorują, obcierają nogi, czasem dostają ku­le. Przydasz się - zdecydował.

Marysia została. Nosiła wielką torbę wypchana lekami i opatrunkami. Leczyła chorych i rannych chłopaków. Dostała też broń. Jak trafiali w ubowską zasadzkę, walczyła jak żołnierz. Sama nie wie, kiedy tak naprawdę komendant "Olek" stal się całym jej światem. Ślub był cichy i nie odnotowany w żadnych parafialnych księgach. Ksiądz Karol Dobrzański w prowadził ich przez zakrystię do kościo­ła w Rzochowie. Za nimi stanęli Świadkowie:   księża  gospodyni   i ojczym  Marysi.  "Dopóki  śmierć nas nie rozłączy"... – ślubowali.

Dziś Marysia ma 77 lat. Szczupła staruszka o pooranej pięknymi zmarszczkami twarzy uśmiecha się i z młodzieńczym płomieniem w oczach mówi: - Jak Stalin umarł, to UB zrobiło kolejną obławę. Znowu szukali męża. Bili mnie Warzocha i Gajda. Wyciągnęli mnie nocą prawie gołą z łóż­ka, bili pistoletem i ciągnęli po śniegu wrzeszcząc: "Mów kur… gdzie jest «Olek»!". Odpowiada­łam, że mogą mnie zabić, a i tak im nie powiem.

 Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na tym świecie - doda­je „0lek" i z dumą spogląda na swą posiwiałą gołąbkę.

 Ale dla  mnie najgorsza  ze wszystkiego była chyba ta noc, gdy zostawił mnie samą w bunkrze. Bo gdy w zimie 1946 roku nie mieliśmy się gdzie podziać, mąż z chłopakami wybudował w lesie bunkier. Wokół były bomby na sznurkach. W razie czego miałam za nie ciągnąć. Wszystko mi się pomieszało. Nie wiedziałam w końcu, który sznurek do czego. Szczęście, że wtedy nikt nie przyszedł – mówi z uśmiechem Maria Rusin.

Bunkier był dość duży. Ukrywałem się tam wtedy z Marysią i z 27 żołnierzami. Zrobiliśmy go w lesie zarośniętym krzakami jeżyn. Ubowcy nigdy tam nie trafili. Miał troje drzwi i loch, czyli okopy prowadzące zygzakiem w las, niewidoczne, przysypane ziemią. Bunkier otoczyłem  nisko  wiszącym drutem. Gdyby ktoś szedł, musiał o niego zahaczyć. Wtedy w ziemian­ce odzywał się dzwonek. Na zewnątrz bunkra, w pewnej odległości umocowałem cztery stukilowe poniemieckie bomby. Osadziłem je na trotylu, żeby łatwiej wybuchły. Przed wojną byłem minerem, to wiedziałem co i jak robić. Każda bomba wybuchała po pociągnięciu w bunkrze odpowiedniego sznurka. W razie czego mieliśmy odskoczyć w okopy i kolejno detonować bomby. A na wypadek,  gdyby ubowska obława miała drugi pierścień, bunkier otoczony był minami przeciwpancernymi talerzówkami. Dotrwaliśmy naszym bunkrze do amnestii 1947 roku. Wtedy ujawniłem siebie i swoich chłopaków. Komuniści obiecali, że dadzą nam żyć. Wyjechałem z Marysią pod Wrocław. Przyszli po mnie w 1949 roku. Wróciliśmy w rodzinne strony- wspomina "Olek".

W latach pięćdziesiątych zaczęły rodzić się dzieci. Marysia zamieszkała w rodzinnym domu męża. To znaczy w miejscu, w którym kiedyś stał jego rodzinny dom, rozwalony przez UB jeszcze w 1946 roku. Wychowywała dzieci w pomieszczeniach przy­budowanych do obory i czuwała nad "Olkiem". Ludzie donosili jej o ruchach wojska i ubowców, a ona zawsze już znalazła sposób, aby w porę ostrzec go przed gro­żącym niebezpieczeństwem. Z czasem przywykli do nocnych nalotów UB. Tak dotrwali do ro­ku 1956. "Olek" ujawnił się. Po­zwolili im żyć.

Jesienią 1981 roku "Olek" leżał w mieleckim szpitalu. Rany po przebytej operacji goiły się nie­źle. Wieczorem  12 grudnia do szpitalnej sali weszła młoda kobieta. "Czy któryś z panów nazy­wa się Aleksander Rusin?" - za­pytała rozglądając   się po sali. "Tak, to ja" - odezwał się zdzi­wiony "Olek". Nie znal tej kobie­ty. Kim była i czego chciała? Ko­bieta podeszła do jego łóżka i po­częła wypytywać o zdrowie. Moja matka pracuje w komite­cie partii. Kazała mi pana ostrzec. Szykuje się coś złego. Nikt nie wie co, ale lepiej się ukryć - wyszeptała w pewnej chwili. Pożegnali się. Wkrótce potem "Olek" wstał i podszedł do telefonu. Przywieź mi natych­miast moje ubranie. Nie pytaj o nic - powiedział do syna. Nie minęła godzina, gdy potajemnie opuścił szpital. Znów nie udało się im mnie złapać. To, że żyję, że komuniści nigdy mnie nie zła­pali, zawdzięczam tylko mojej żonie i okolicznej ludności. Gdy­by nie oni, dawno już nie byłoby mnie na tym świecie - mówi z uśmiechem 83-letni dziś "Olek". Zachował dawną wojskową syl­wetkę i jasny umysł. Z jego oczu bije spokój i harmonia człowieka, który godnie i sprawiedliwie przeżył życie.

Ewa Kurek. Koniec cytatu.

Tak napisała Ewa Kurek, a od tej pory „Olek” przeżył jeszcze 12 lat. To co powyżej napisano, to tylko niewielka cześć walki i doznanych krzywd. Znam ich więcej, bo „Olek” opowiadał mi o nich. Wynagrodźmy „Olkowi” i jego żonie Marii, lata krzywd i poniewierki, przynajmniej po ich śmierci, jeśli nie udało się tego zrobić za życia. Upamiętnijmy ich. Oni zasłużyli na to.   

Syn "Olka" Roman Rusin z żoną Renatą           
 Na zakończenie jeszcze jedno. Żałować należy, że fakty zawarte w powyższym temacie nigdy nie stanowiły dla historyków dowodów, które on żyjąc potwierdzał jako naoczny świadek. Historycy chętniej uznają fakty zapisane przez byle jakichś świadków za granicą niż rodzime dowody takich świadków jak „Olek”, lub jemu podobni. „Olek” nie wysyłał meldunków o swej walce, on walczył. Czy dlatego, że dowody jego walki nie znalazły się w archiwach AK i zagranicznych, nie należy ich we wszystkich formach upamiętniać? Bo o nic innego tylko o sprawiedliwą pamięć o nim chodzi.


Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 6 października 2015

1 komentarz:

  1. W pełni podzielam opinie Pana Teofila Lenartowicza. Opisujący historię poligonu w Bliźnie nie posiłkują się wiedzą uczestników i świadków tamtych wydarzeń. Pozwolę sobie opisać pewien bardzo ważny fakt. Zapewne mało kto wie, że w miejscowości Podole k. Przecławia znajdowała się wieża obserwacyjna, z której to obserwowano odpalane w Bliźnie rakiety V2. Partyzanci szybko rozpracowali ten temat. Gdy jechał specjalny samochód w kierunku Tuszymy, wiadomo było, że w krótkim czasie zostanie wystrzelona rakieta V2 - ponieważ tym samochodem jeździli obserwatorzy do wieży w Podolu. Opowiadał o tym mój Ojciec i mówi o tym Pan Lenartowicz - naoczny świadek posiadający zdjęcie tej wieży. Szkoda, że to piszącym gdzieś umknęło i nie jest opisywane w historii Bliźnieńskiego poligonu.
    Roman Rusin

    OdpowiedzUsuń