środa, 12 lipca 2017

Powódź 1997



Powódź 13 lipca 1997
Pisałem w poprzednim temacie, że w tym roku wypada dużo rocznic, wymieniając trzy lotnicze, zapominając o jeszcze jednej 20-letniej rocznicy, która wypada 13 lipca 2017 i niemal wszystkich Wrocławian dotknęła. Pamiętam tą powódź doskonale, chociaż nie wychodziłem na wały tak jak mieszkańcy osiedla na którym z żoną mieszkamy. Moje wspomnienia i zdjęcia pochodzą z osiedla Zacisze, które usytuowane jest między dwoma odnogami Starej Odry i Kanałem Przelewowym. Mieliśmy więc wodę z obu odnóg. Nie wychodziłem na wały, gdyż kilka dni wcześniej wróciłem ze szpitala, gdzie wszczepiona mi została endoproteza kolana, a była to poważna operacja, po której chodziłem tylko o kulach. Mogłem jedynie wspierać żonę, a także czuwać, robić zdjęcia i radzić. Poza tym do niczego więcej się nie nadawałem.

Jedno co warto dzisiaj po 20 latach podkreślić, to fakt że rosły sąsiedzkie kontakty, nawiązywało z nowymi, rozmawiało i udzielało się wzajemnej pomocy.

Poniżej przedstawiam tekst, napisany kilka lat po powodzi i zdjęcia wykonane z okna domu.

W lipcu 97 roku w wyniku długotrwałych opadów deszczu poziom wód na wielu rzekach podnosił się. Szczególnie groźnie przedstawiało się to na Dolnym Śląsku. Donosiły o tym media, a najbardziej dotyczyło to Wrocławia, który jest zlewiskiem wielu rzek. To na tym terenie wlewają się do Odry rzeki jak do morza. Teren jest nisko położony i dlatego latem tak dużo jest w tym mieście komarów. Latem, jeśli nie włączy się do kontak­tu elektrycznego tzw. „Globola", to nie można spać, tak człowieka pogryzą.

Z upływem dni sy­tuacja stawała coraz groźniejsza. W wielu miejscach Odra i jej dopływy wy­lały. Pod wodą znajdowało się coraz więcej terenów i miast. We Wrocławiu zaczęto nawoływać mieszkańców do umacniania wałów. Nasze osiedle Zacisze było szczególnie zagrożone, albowiem leży w widłach Odry. Z jednej stro­ny Stara Odra, a z drugiej Kanał Przepływowy. Odległość naszego domu do każdego z nich wynosi w prostej linii niecałe 150 metrów. Domy na zaci­szu leżą poniżej poziomu wałów, ale nigdy w czasach powojennych powodzi tu nie było. Jednakże obecne prognozy wskazywały, że powódź będzie. Woda w Starej Odrze była już na równo z wałami i gdzieniegdzie zaczynała podmywać wały. Mieszkańcy masowo wyszli, aby je umacniać, ale nie było piasku worków i sprzętu. W takiej sytuacji, całkiem serio zaczęliśmy przygotowywać się do powodzi. W przeddzień Lidka pojechała samochodem na Krzyki do kuzynów Krzychowców i tam pozostawiła samochód. Krzyki są najwyżej położoną dzielnicą Wrocławia i tam się powodzi nie spodziewano. Następ­nie najwartościowsze rzeczy z piwnicy powynosiła na strych. Pozamykała i zabezpieczyła drzwi folią i cegłami, co okazało się później najwięk­szym błędem, bo gdy przyszła woda, to drzwi do garażu i ogrodu nie dało się otworzyć. Lidka sporo się przy tym napracowała, bo ja chodzący o kulach nic jej nie mogłem pomóc. Sąsiadka z parteru Hanka Ferens wzięła dzieci i wyje­chała do dziadków w Oleśnicy zabierając przy tym samochód. Natomiast jej mąż Piotr jak zwykle zachowywał się beztrosko, ale gdy przekonał się, że to nie przelewki to pewne wartościowe rzeczy zaczął wynosić na górę. Ferensowie byli bardziej zagrożeni niż my, gdyż mieszkali na parterze.

Po południu Lidka z Piotrem poszli umacniać wały, natomiast ja z suczką Topcią pozostaliśmy na posterunku w domu wysłuchując komunikatów o po­wodzi w radiu i telewizji. Zapowiadano, że fala powodziowa ma przyjść w nocy z 12/13 lipca.

Wieczorem około 23 zatelefonowała synowa Marzena z Mielca, zaniepokojona powodziowymi komunikatami i to był nasz ostatni kontakt ze światem. Zmęczeni poszliśmy spać, ale Lidka czuwała, wstając co jakiś czas i wyglądając przez okno. Około godziny 2-giej Lidka obu­dziła mnie wołając.

--- Jest już woda, wstawaj!

Natychmiast wstałem i wyjrzałem przez okno na ulicę. Zobaczyłem przerażający widok. Fale z ogrodu pani Armeli Bułówny przewalały się przez ulicę w kierunku naszego domu i przez wjazd do garażu wlewała się woda na naszą posesję, do garażu i piwnic. Z ulicznej kanalizacji coś bulgotało jakby ulatniał się gaz. Domyśliłem się, że wydobywało się z kanalizacji powietrze wypierane przez wodę. Słychać było szum przewalają­cych się z poziomu na poziom fal. Lidka poszła obudzić Piotra, który wstał i w pośpiechu zaczął pakować rzeczy. Lidka pomagała mu, a ja obse­rwowałem, co się dzieje. Po chwili nie było już energii elektrycznej i przestał działać telefon, ale był jeszcze gaz i woda. Po jakimś czasie, gdy poziom wód się wyrównał i przestało słychać szum fal i bulgocącej wody, zrobi­ło się cicho i głucho. Zapanowała przerażająca cisza. Z oddali nie było już słychać zgiełku pulsującego nocnym życiem miasta, umilkły samochody i tramwaje. Jedynie na ogrodzie Armeli słychać było głosy i migało świa­tełko ręcznej latarki. To pani Armela uciekała w pośpiechu ze swojego maleńkiego domku, a pomagał jej w tym sąsiad Sokołowski.

Pani Armela straciła wszystko co miała, pozostała jedynie w tym co na sobie. Jej dom był mały i niski, wielkości ogrodowej altanki, więc z wody widoczny był jedynie dach. Radziliśmy jej w przeddzień, aby pakowała swoje najważniej­sze rzeczy ratując dobytek. Lidka poleciła się jej pomóc w pakowaniu i wynoszeniu rzeczy do nas, ale nie posłuchała. Poszła natomiast na wa­ły napełniać worki z piaskiem. Pani Bułówna była starszą, emerytowaną ko­bietą, ale bardzo uczynną i życzliwą.

U sąsiadów Kordeckich na podwórku pozostało auto Traband, któremu ledwie widać było z wody dach. Gdy się nieco rozwidniło zauważyłem, że pod wodą, w samochodzie tym, jakimś cudem poprzez zwarcie w instalacji włączyły się wycieraczki. Wyciera­czki chodziły przez kilka godzin, aż do całkowitego wyczerpania akumula­tora.

Nie było wiatru, a niebo było bezchmurne i wypełnione gwiazdami, tak jakby świecąc chciało nam zajrzeć w oczy i zobaczyć, co my poczniemy i jak będziemy sobie radzić. Księżyc nie był tak ciekawy, więc go nie było. Przerażająca cisza, jaka zapanowała miała sama w sobie jakąś niezmie­rnie groźną wymowę. W tej ciszy nie było słychać nawet ujadania psów, które było stałym zjawiskiem. Jedynie woda dalekim echem niosła z oddali pojedyncze głosy ratujących dobytek ludzi. Sprawiało to wrażenie nawołu­jących się ludzi pływających w jeziorze. Wkrótce i to ucichło. Nastała idealna cisza. Zaczęło świtać, a my nie mogąc ani sobie, ani innym więcej pomóc poszliśmy przemęczeni wrażeniami spać.

Długo spaliśmy w tej ciszy, bo dopiero około 10-tej godziny obudził nas warkot latających helikopterów. Wyciągały one z domów po linie nie­których zagrożonych powodzian, a także chorych i dzieci. Ponieważ były to ciekawe obrazki, więc zaczęliśmy je fotografować.
Śmigłowiec z ratownikiem wiszącym nad jednym z domów przy ulicy Handelsmana widziany z naszego tarasu

Helikopter wiszący nad domem państwa Wieliczko przy ulicy Haandelsmana widziany z balkonu naszego domu

Widoczny nasz ogród, a wdali śmigłowiec nad jednym z domów przy ulicy Handelsmana

Amfibia wpływająca w ulicę Krzywickiego od strony ul Mianowskiego

Ulica Krzywickiego. Pływano wówczas na wszystkim, nawet na materacach i na czym się tylko dało

Czereśnia w naszym ogrodzie, która po powodzi uschła

Nasz ogród. widoczne tylko czubki płotów

Dom z ogrodem państwa Wieliczko przy ulicy Handelsmana widoczny z tarasu  naszego domu


Widok na ogród Armeli Bułowny z domkiem ledwie widocznym  z lewej strony, oraz domy nieco dalej położone

To ulica Krzywickiego, kiedy woda opadła i żona Lidka mogła wyjść trzymając na rekach naszą suczkę Topcię
Od strony uli­cy Mianowskiego wpłynęła w naszą ulicę ogromna amfibia, na której znaj­dowali się ewakuowani ludzie. Sąsiadka Orłowska ewakuowała się z dziećmi na amfibię. Mieszkali na parterze i w mieszkaniu mieli już około 1 metr wody. W domu pozostał jej mąż z matką. Zapytałem przez okno ludzi sie­dzących w amfibii, jaka będzie jeszcze wysoka woda, gdyż cały czas przybywała. Odpowiedziała siedząca w amfibii znajoma Lidki, pokazując ręką, że woda idzie jeszcze wyżej i wyżej. Zauważyłem, że Lidka ogromnie się przeraziła. Zapytała mnie, czy będę się ewakuował. Roześmiałem się, gdyż nie widziałem takiej potrzeby. Pomimo, że byłem ruchowo niesprawny, to je­dnak sądziłem, że mieszkając na piętrze nic nam nie grozi. Argumentując w ten sposób starałem się Lidkę uspokoić, ale ona przerażona wpadła w pa­nikę i zaczęła rzeczy z szafy w pośpiechu wynosić na strych i do pokoików na poddaszu. Piotr także przeraził się. Mieszkał przecież na parterze pod nami i w każdej chwili woda mogła dostać się do mieszkania, gdyż ciągle przybywała. Znajdowała się już na klatce schodowej i brakowało tylko 1,5 schodka, aby zaczęła wlewać się do mieszkania. Udało mi się Lidkę przekonać, że na I piętrze nic nam nie grozi. Lidka uspokoiła się nieco przestając wynosić nasze rzeczy i zaczęła pomagać Piotrowi. Wynieśli cenniejsze rzeczy na strych, natomiast cięższe, takie jak lodówkę ustawili na półpiętrze. Pomagał w tym także kolega Piotra, którego córeczka Piotra Lucynka nazywała murzynem, gdyż miał bardzo ciemną karnację skóry. Zmarł ten młody człowiek kilka miesięcy później na żółtaczkę.

Przed południem nie mieliśmy już gazu, a z kranu przestała cieknąć woda. Instalacja elektryczna i telefony przestały działać jeszcze w nocy. Woda, chociaż wolniej, ale w dalszym ciągu przybywała. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje i jak się mamy zachować. Nie działały nawet radia, gdyż nie mieliśmy do nich baterii. Nie pozostało nam już nic innego jak siedzieć i czekać, co będzie dalej. Ogarnęła nas bezczynność, w której wszyscy myśleliśmy tylko o jednym, a mianowicie, jaka będzie jeszcze wysoka woda.

Brako­wało już tylko jeden schodek, aby woda wdarła się do mieszkania Ferensów. Zapamiętałem sobie na tabliczce przy płocie pani Armelii, pewną kre­skę nieco powyżej poziomu wody i zacząłem ją obserwować. Ciekaw byłem jak szybko woda dojdzie do kreski. Woda podnosiła się do kreski coraz wolniej, aż w pewnym momencie doszła do niej. Była godzina 14-ta, a ja w dalszym ciągu obserwowałem kreskę. Upłynęła godzina, a woda dalej stała na kresce. Po następnej godzinie woda była już 1 cm pod kreską. Pokazałem to Lidce i Piotrowi, a więc woda opadała. Od tego momentu zrobiło się nam po raz pierwszy lżej. Wiedzieliśmy, a szczególnie Piotr, że wody w mieszkaniu mieć nie będziemy.

Po południu zaczęła nadchodzić pierwsza pomoc. Łodziami, kajakami i odręcznie zrobionymi pontonami dostarczano nam wodę i żywność. Okazało się w tym momencie, że zabezpieczenia porobione przez Lidkę utrudniały podpływającym podanie nam żywności i wody. Nie mogli podpłynąć pod sam dom, gdyż nie można było otworzyć bramy wjazdowej obłożonej na dole cegłami. Mimo takich i podobnych trudności, dostawaliśmy wszystko co było nam potrzebne, a dowożono coraz więcej, gdyż nawet helikoptery zaczęły brać w tym udział. Mogliśmy już nawet coś przygrzać, gdyż okazało się, że Lidka w przezorności swojej wyniosła z piwnicy na strych turystyczną butlę gazową, w której były resztki gazu. Lidka za nas wszystkich myślała i robiła nawet więcej niż mogła. Ja nie byłem w stanie nic pomóc, gdyż z trudem poruszałem się o kulach, więc Lidka wszystko robiła. Robiła nie tylko za mnie, ale też za Piotra, gdyż z gotowaniem był on całkiem na bakier i potrafił jedynie wodę na herbatę zagoto­wać. Żyliśmy wówczas z Piotrem jak jedna rodzina. Lidka wołała go na po­siłki, więc był u nas stałym gościem. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że nieszczęścia zbliżają ludzi.

Zaczęliśmy pokonywać pierwsze trudności. Jakimś cudem drzwi od pi­wnicy z tyłu domu były niezamknięte, więc prze otwarte drzwi wypłynął kanister z benzyną, a ponieważ był źle zamknięty, wydobywała się z niego benzyna i wokół domu śmierdziało okropnie. Było ciepło i panowała słone­czna pogoda, a sytuację pogarszał fakt, że nie było wiatru. Karniszem od firanek z pokoju Ferensów Lidka podprowadziła kanister pod okno i razem z Piotrem wyciągnęli go. Nie śmierdziało już benzyną, lecz tą okropną wodą, którą z dnia na dzień czuć było coraz więcej.

Tak przemęczyliśmy kilka pierwszych dni, w czasie których woda systematycznie opadała. Nie nożna było jednak jeszcze wyjść z domu, ale czubki wyższych roślin zaczęły się już wyłaniać spod wody. Krajobraz, który roz­taczał się z okien naszego domu nie był przyjemnym widokiem, ale mimo tego nie brakowało humorystycznych sytuacji. Sąsiad z naszej ulicy wró­cił z wczasów i płynął kraulem do domu. Ciekaw byłem, co zrobił z walizką, więc go przez okno zapytałem, ale on płynął tak zawzięcie, że nie słyszał pytania. Obserwowałem kocura, który wracał z kawalerki. Szedł po czubkach płotu, a kiedy ten się skończył wskakiwał do wody i płynął. Następnie wdrapywał się na drzewo i szedł po gałęziach z drzewa na drzewo, do wody, na płot itd. Ciekawie to wyglądało.

Inny kot sąsiadów uciekł przed wodą na drzewo i tam siedział 2 dni bojąc się zejść. Miauczał przy tym okropnie. Ponieważ nie chciał zejść właściciele starali się go strącić kijami. Lidka podała przez okno karnisz. Wszystko bez rezultatu. Kiedy sąsiad wszedł na drzewo, aby kota zabrać, ten uciekł jeszcze wyżej. Dopiero kiedy mocno zatrząsł gałęziami kot wpadł do wody, przy czym mocno miauczał i płynął do właścicielki. Dopiero ta wyjęła go z wody i zaniosła do domu. Myślę, że kot długo pamiętał powodziową przygodę.

Sądzę, że w czasie powodzi wyginęło dużo zwierząt. Były w naszym ogrodzie jeże. Widziałem koło naszego domu mamę jeży, która ze swoimi małymi chodziła po ulicy. Po powodzi takich obrazków już się nie spotykało.

Kiedy woda nieco opadła i można było w butach gumowych przejść, przyjechała Hanka zobaczyć co się z nami dzieje. Przywiozła baterie do radia i od tej pory znaliśmy na bieżąco wszelkie informacje. Przywiozła także butle z gazem, więc mogliśmy więcej gotować. Piotr stołował się z nami, więc butle były u nas. Hanka z dziećmi w dalszym ciągu mieszkała u dziadków, a odwiedzając nas dostarczała potrzebne rzeczy. Można było w gumowych butach wyjść z domu. Woda systematycznie opadała i zaczął się roztaczać katastroficzny obraz. W ogrodzie z pod wody wyłaniały się rośliny, krzewy i pomidory. Wyglądało to żałośnie. Sterczały one wszystkie oblepione mułem i jakby płakały same nad sobą. Przed powodzią, Lidka radziła, żeby oberwać zielone pomidory, gdyż zaczęły już dojrzewać, ale ja nie posłuchałem. Sądziłem, że jeśli woda przyjdzie, to po jej opadnięciu wszystko dalej będzie rosło użyteczne. Dopiero po powodzi zrozumiałem, jak było błędne takie rozumowanie. Wkrótce muł razem ze zgniłymi roślinami zaczął niesamowicie śmierdzieć. Wszystko było oblepione mułem i wyglądało, jakby pomalowane farbą w spray-u.

W miarę jak woda opadała zaczęło się dostawanie do piwnic pełnych wody. Trzeba było dostać się tam i pootwierać wszystkie drzwi i okna, żeby był przewiew świeżego powietrza. W garażu nie tylko cegły leżące przeszkadzały w otwarciu drzwi, ale także wszystkie inne przedmioty, które woda uniosła do góry, a następnie przewróciła. W piwnicach był okropny bałagan. Szafy regały i inne przedmioty pływały w wodzie blokując dostęp. Było to poprzewracane do góry nogami i nijak nie można było sobie z tym poradzić. Lidka to wszystko porządkowała i robiła sama, gdyż ja nie byłem w stanie nic jej pomóc. Jedynie, gdy już na ulicy, a później w kanalizacji było mniej wody, to wężem zasysałem wodę z garażu i wlewałem do kanalizacji.

Ciągle nie mieliśmy elektryczności, wody, gazu i nie działały telefony. Dopiero gdzieś po dwu tygodniach włączyli nam prąd, ale u nas był tylko jeden dzień, gdyż kabel zasilający w naszej piwnicy dostał zwarcie i trzeba było go wymienić. Tak więc, kiedy wszędzie światło już było my jeszcze przez cały tydzień świeciliśmy świeczkami. Było wielką ulgą, kiedy po wymianie kabla zaświeciły się żarówki. Kiedy wody w piwnicy już nie było, zaczęło się wyrzucanie wszystkiego z piwnic. Wszystko co się tam znajdowało nie nadawało się do użytku. Lidka wyrzuciła nawet szklane słoiki typu wek, gdyż muł po wyschnięciu tak do nich przywarł, że nie dawał się zmyć.

 Wyrzuciła około 50 butelek z winem, które też nie nada­wało się do użytku. Rzeczy z drewna takie jak regały, podłoga i inne uło­żyła na stosie, który po wyschnięciu podpaliłem. Wszystko inne systematycznie wywoziła na wózeczku na ulicę Kochanowskiego, gdzie na jednym pasie ruchu (kierunku ruchu) mieszkańcy składali wywożone śmieci. Jest to główna ulica wychodząca z Wrocławia na Warszawę. Ruchu na niej nie było, gdyż nawierzchnia była zniszczona. Mieszkańcy zrobili z niej śmietnik na całej długości do wysokości kilku metrów. Leżały tam meble, pralki, lodówki i inny sprzęt, ale najwięcej śmieci i innego barachła, które zalegały ludziom piwnice, a teraz wywożo­ne było właśnie tam. Wszystko to przy temperaturze dochodzącej 30°C nie­samowicie śmierdziało. Dochodziła do tego nie wszędzie sprawna kanaliza­cja powiększająca smród.

Kiedy Piotr zauważył, że Lidka rozbiera drewniane regały i podłogę w jednej z piwnic, to z ochotą zaczął jej w tym pomagać. Z ogromną pasją wyrywał deski i legary, a ja przyglądając się temu zauważyłem, że tego typu praca sprawia mu satysfakcję. Był bardzo dobry w tego typu bezmyślnym niszczeniu, kiedy wszystko nadawało się jedynie do spalenia, lub wyrzucenia.

Wreszcie mieliśmy już wodę pitną, którą w początkowym okresie przy­wożono jako mineralną w butelkach, następnie w beczkowozach, a później z kranów najpierw tylko do mycia, a jeszcze później także do picia po przegotowaniu. Najpóźniej włączony został gaz i telefon. Z gazem były tego typu kłopoty, że do instalacji gazowej dostała się woda sprawiając służbom gazowym sporo kłopotów. Musieli całą instalację odwodnić, a następnie dom po domu sprawdzać.

Tak staliśmy się powodzianami, czyli ludźmi, którzy musieli poko­nywać ogromne trudności w celu dojścia do normalnego życia. Zdawałem sobie sprawę, że my, czyli ja z Lidką nie byliśmy w najtrudniejszej sytu­acji, albowiem powódź zniszczyła nam jedynie dobytek znajdujący się w pi­wnicy i zamoczyła dom. Wprawdzie efekty tego mogły wyjść dopiero wiele miesięcy później, ale nie straciliśmy całego swojego dobytku, tak jak sta­ło się z panią Armelią Bułówną. Straciła wszystko, co miała, a jej maleńki domek wymagał kompletnego remontu. Takich ludzi jak ona było wielu i nie wszyscy potrafili sobie z tym poradzić.

Jeszcze nie opamiętaliśmy się po jednej powodzi, a już zaczęły dochodzić wieści o drugiej fali, która zbliża się Odrą i jej dopływami. Było bardzo prawdopodobne, że woda może nas ponownie zalać, gdyż wały były poprzerywane w wielu miejscach. Na naszym osiedlu Zacisze od stro­ny Starej Odry, wał przerwany był w dwu miejscach, natomiast od strony Kanału Przepływowego w jednym miejscu. Jakby tych kłopotów nie było dość, zaczął mnie boleć duży palec u operowanej nogi. Paznokieć, który wyciął mi dr Uszyński w szpitalu zaczął mi ponownie wrastać w ciało. Bolało mnie gdyż utworzyła się tam infekcja. Wiedziałem, że infekcja umiejscowiona w palcu może zagrozić endoprotezie w kolanie, które zainfekowane groziło całej nodze. Zgłosiłem się do chirurga w przychodni na ul Olszewskiego, aby zerwał mi ponownie paznokieć, ale on odmówił dokonanie zabiegu. Tłumaczył mi, że na mocy przepisów o zagrożeniu powo­dziowym on wykonuje jedynie zabiegi, gdy występuje zagrożenie życia. Powiedziałem mu, że zerwanie paznokcia w moim wypadku nie jest sprawą błahą, gdyż może skutkować odrzuceniem przeszczepu endoprotezy. Chi­rurg jednak nie przejął się tym i spławił mnie zasłaniając się przepi­sami.

Pragnę zaznaczyć, że nikt więcej nie czekał po mnie do wyżej wspomnianego chirurga, a więc nie był przeładowany pacjentami. Źle pomyślałem sobie o owym chirurgu i sam sobie zadałem pytanie, czy dopiero wtedy zająłby się mną, gdyby infekcja z palca przeniosła się do kolana, a stamtąd poszła gangrena? Odpowiedziałem sobie na to, że dopiero wówczas nasza Służba Zdrowia zaczęłaby działać i przy­stąpiła do obcięcia mi nogi. Zastanawiałem się jak może lekarz, chirurg, człowiek z wyższym wykształceniem nie zdawać sobie sprawy z takiej konsekwencji odmowy zabiegu.

Tak się złożyło, że działo się to po 6 tygodniach od wyjścia ze szpitala, kiedy to powinienem zgłosić się do kontroli w szpitalu na ul Poświętnej. Pojechałem tam z Lidką i zwróciłem dr Pozowskiemu uwagę na moje kolano, że ciągle jest gorące, a także na paznokieć. Wrastający paznokieć nie był jego działką, więc ignorował to, ale nie przejął się także moim kolanem stwierdzając, że wszystko jest w należytym porządku. Jadąc z powrotem wstąpiliśmy po drodze do szpitala na ul Kamieńskiego, gdzie w tym dniu był ostry dyżur. Doszliśmy z Lidką do wniosku, że należy tam spróbować załatwić sprawę wrastającego paznokcia. Chirurg pełniący dyżur dał mi zastrzyk znieczulający i następnie wyrwał cały paznokieć. Powiedział przy tym, że z takimi sprawami chodzi się do przy­chodni. Opowiedziałem mu wówczas zdarzenie z chirurgiem w przychodni. Bardzo się zdziwił takim zachowaniem kolegi po fachu, a ja pomyślałem sobie, że co człowiek to inny i inaczej podchodzi do wykonywanej przez siebie pracy. Szkoda tylko że tych innych spotyka się coraz mniej.

Prognozy na drugą falę powodziową nie spełniły się i drugiej powo­dzi we Wrocławiu nie było. Przebywanie jednak w warunkach po powodziowych we Wrocławiu było bardzo nieprzyjemne. Fetor zalegającego mułu pomiesza­ny z zapachem stert najprzeróżniejszych śmieci na ulicach był wręcz nie do zniesienia. Przy wysokiej sierpniowej temperaturze istniało realne zagrożenie epidemii. W tej sytuacji najlepiej było z Wrocławia wyjechać. Zacząłem w tym celu czynić starania o wyjazd na turnus rehabilita­cyjny. Spółdzielnia Inwalidzka „Resurs" organizowała takie turnusy we własnych ośrodkach, których miała kilka. Ponieważ miałem I grupę inwali­dzką i byłem po operacji złożyłem odpowiednie papiery i dostałem przy­dział na 2 tygodniowy turnus, w drugiej połowie sierpnia, w Osieku woj. Zachodnio Pomorskie. Był to ośrodek położony wśród kaszubskich lasów, nad samym brzegiem jeziora Kałębie. Ze względu na I grupę inwalidzką Lidka była moją opiekunką. Był koniec sierpnia, a my mieliśmy przecudowną pogodę. Słońce mieliśmy przez całe 2 tygodnie. Korzystaliśmy ze słońca i wody. Całe dnie spędzaliśmy na rowerku wodnym. Jezioro miało 6 km długości, więc było co zwiedzać wokół niego. Przepiękne okolice, idealna cisza i mnóstwo ptactwa wodnego, a wokół jeziora ściana lasów. Jest to tak piękne, że aż można naturze pozazdrościć wspaniałości stworzenia tak pięknego krajobrazu.
Lidka przed ośrodkiem "Dobry Brat" w Osieku nad jeziorem Kałębie

Lidka na pomoście przed ośrodkiem rehabilitacyjnym "Dobry Brat"

Widok na jezioro Kałębie

A to ja 20 lat młodszy niż obecnie przy jeziorze Kałębie

Przy ośrodku "Dobry Brat" w Osieku

Zadowoleni byliśmy z tego pobytu, bo wypoczęliśmy po powodzi

Nawet zacząłem lepiej już chodzić po wszczepieniu endoprotezy kolanowej


Ośrodek finansowany był z funduszu osób niepełnosprawnych, a więc nie z funduszu Ministerstwa Zdrowia i stąd warunki bytowe były tam o wiele lepsze. Jedzenie było bardzo dobre, a w zajmowanym przez nas 2 osobowym pokoju warunki świetne. Pokój był z balkonem wylęgającym na samą plażę jeziora. Do tego łazienka z prysznicem i ubikacją. Nic lepiej nie można było sobie wymarzyć. Rano chodziłem na salę gimnastyczną, gdzie na rower­ku i UGUL-u ćwiczyłem zginanie kolana. Także na rowerze wodnym kręcąc pedałami ćwiczyłem zginanie. Chodziłem jeszcze o dwu kulach, ale stopnio­wo zaczynałem o jednej. Dodatkową wygodą było to, że z Wrocławia przywiózł nas na miejsce autokar, a było ich dwa. Tak samo było z powrotem. Za dwie osoby razem z dojazdami zapłaciliśmy 750 zł. Gdybyśmy zgłosili, że jesteś­my powodzianami, to nie zapłacilibyśmy nic, ale nie wiedzieliśmy i nikt nam o tym nie powiedział. Po powrocie pisałem odwołanie o zwrot pienię­dzy załączając odpowiednie dokumenty, ale bezskutecznie.

Poznaliśmy w Osieku pana Cejrowskiego zwanego dawniej naczelnym kowbojem Rzeczypospolitej. Prowadził on przed laty w telewizji audycję WC Kwadrans. Pan Cejrowski pochodził z tamtych stron, a przy naszym ośrodku zorganizowany był z jego udziałem piknik z wieloma konkurencja­mi dyscyplin wodnych. Cejrowski brał udział w kilku dyscyplinach, a w pływaniu bardzo dobrze sobie radził. Promowała go partia Porozumienie Centrum i skrajnie prawicowa gazeta Nasza Polska.

Żal nam było opuszczać Osiek i wracać do śmierdzącego Wrocławia, ale nie było innej rady. Z tęskniliśmy się już za suczką Topcią, no i trzeba było wracać do obowiązków. Topcia była w tym czasie pod opieką Ferensów, a właściwie Lucynki, która opiekowała się nią i podlewała nasze kwiatki. Topcia powitała nas z wielkim piskiem, oznaczającym radość. Wzięliśmy ją do mieszkania, a ona z radością i piskiem biegała po wszystkich pokojach ciesząc się z naszego powrotu. Kiedy się nawzajem sobą nacieszyliśmy wróciliśmy do smutnej rzeczywistości. Na szczęście znikły sterty śmie­ci z ulicy Kochanowskiego, ale ruch na niej odbywał się jedną stroną. Komu­nikacja miejska jeszcze nią nie chodziła, ale widać było, że służby miej­skie brały się ostro do porządków. Ul Mianowskiego była jeszcze zasypa­na śmieciami, ale wywożono je i nie było już czuć takiego smrodu jak przed wyjazdem.

Lidka dostała z banku 4000 zł pożyczki oprocentowanej na dogodnych warunkach, za co wymieniliśmy okno w garażu, a reszta poszła na inne potrzeby. Na likwidatora szkód z PZU czekaliśmy około 1,5 miesiąca, gdyż wro­cławski PZU nie miał tak dużej ilości własnych ludzi. Oddelegowano do pracy we Wrocławiu likwidatorów z całej Polski, a do nas przyszedł likwidator z Białegostoku.

Mury w piwnicy nasiąknięte były wodą, więc siedziała w nich wilgoć. Wynajęci murarze skuli w piwnicach tynk i położyli nowy. W tym wypadku popełniliśmy błąd, gdyż nowy tynk należało położyć dopiero po całkowi­tym wyschnięciu murów. Lidka zbyt nerwowo podchodziła do remontów, ja przegapiłem tą sprawę, a murarzy interesowało, aby jak najszybciej wziąć pieniądze.

Poruszałem się już coraz lepiej. Chociaż prawy staw biodrowy bardzo mnie bolał, to jednak lewe kolano było coraz lepsze i mogłem go, co­raz więcej obciążać, odciążając tym samym prawą stronę ciała. Mogłem już sam prowadzić samochód, więc jeździłem raz w tygodniu na rehabilitację, gdzie w przychodni na ul Olszewskiego wykonywałem odpowiednie ćwiczenia. Ponieważ zabiegi ordynował lekarz fizykoterapeuta predyspo­nowany do spraw rehabilitacji ponownie ujawniła się niekompetencja le­karza, a nawet bezmyślność. Lekarka przepisała mi zabieg, diadynamik, którego nie wolno było mi brać, gdyż przy endoprotezie jest to wręcz zakazane. Endoproteza jest stopem metali, w którym pole elektryczne wytwa­rzane podczas zabiegu diadynamik może dojść do takiego zagęszczenia, że rozgrzeje nadmiernie endoprotezę. Stałoby się podobne zjawisko jak wów­czas gdybyśmy metalowy kubek wstawili do mikrofalówki i włączyli ją. Przestrzegał przed tym dr Pozowski, wiedziały o tym zabiegowe panie, którym zalecenia lekarki pokazywałem. Kiedy zwróciłem uwagę lekarce, że nie wolno mi brać diadynamik ta niegrzecznie odezwała się, że ona wie lepiej dając do zrozumienia, że nie życzy sobie uwag. Z głupiałem nie wie­dząc, kto ma rację i poszedłem z zaleceniem lekarki do dr Pozowskiego. Doktor jeszcze raz potwierdził to, co wcześniej wiedziałem i na kartce napisał mi, jakie zabiegi mogę brać, a które są mi zakazane. Nie poszed­łem już z tą kartką do lekarki, po prostu nie chodziłem na diadynamik. Wiedziałem, że ponowna wizyta u niej byłaby bezcelowa, gdyż zaliczyłem ją do ludzi, którzy nie lubią przyznawać się do swojej głupoty.

Z operowaną nogą było coraz lepiej. Jazda na rehabilitacyjnym ro­werku dawała rezultaty. Pomagały także ćwiczenia na urządzeniu UGUL. Noga w kolanie coraz lepiej się zginała. Przyszła pora, aby do­siąść prawdziwy rower. Przeprowadziłem taką próbę najpierw w garażu, a następnie wyprowadziłem rower na ulicę. Kiedy udało mi się wsiąść na rower byłem z tego niezmiernie zadowolony. Od tej pory samodzielnie jeź­dziłem do sklepu na zakupy, co odciążało Lidkę. Ponieważ na rower nie mo­głem brać kuli, więc podjeżdżałem jak najbliżej sklepu, stawiając rower w pobliżu drzwi. Kiedy pokonując ból zsiadałem z roweru miałem już tylko kilka kroków do sklepu. Tych kilka kroków pokonywałem bez kuli, a następ­nie opierałem się na sklepowym wózeczku i tak robiłem zakupy. Problemem było zanie­sienie zakupów na rower, ale z dnia na dzień, szło mi lepiej. Pod­czas wchodzenia do domu po schodach, korzystałem z pozostawionej wcześniej w ga­rażu kuli. Podpierając się nią i trzymając drugą ręką poręczy pokonywa­łem schody. Systematycznie robiłem postępy i stawałem się coraz więcej samodzielny.

Gdzieś w październiku 97 roku zostałem zawiadomiony przez pielęg­niarkę środowiskową, że jest organizowany turnus rehabilitacyjny dla ludzi z I grupą inwalidzką z naszego osiedla Zacisze-Zalesie. Był to turnus bezpłatny do Sarbinowa nad morzem. Poinformowała mnie o tym reumatolog dr Zambrzycka, przez wysłaną do mnie pielęgniarkę. Pomyślałem sobie wówczas, że jednak są lekarze, którzy bezinteresownie czynią coś dla swo­ich pacjentów. Przecież nie musiała tego robić. Był to dla mnie drugi wy­padek bezinteresownego działania. W pierwszym wypadku lekarka naszej przy­chodni, pani dr Witas poinformowała mnie o korzyściach wynikających z gru­py inwalidzkiej i poradziła, abym o taką grupę się starał. Wystawiła mi przy tym odpowiedni wniosek. Informowała o tym i czyniła to, pomimo że przyspa­rzało jej to pracy, a nie musiała tego robić. Podobne, choć nieliczne przy­padki przywracają człowiekowi wiarę w ludzi.

Natychmiast po powiadomieniu o turnusie załatwiłem formalności. Lidka wzięła urlop i jako moja opiekunka pojechaliśmy razem do Sarbinowa nad morzem. Jazda tak jak poprzednim razem odbyła się dwoma autokarami. Byli tam powodzianie tylko z naszego osiedla Zalesie-Zacisze. Znałem z tych ludzi tylko pana Biskupa, starszego emeryta, który jako hydraulik coś nam kiedyś robił. Okazało się, że wielu ludzi, chociaż byli naszymi sąsiadami to jednak nie znaliśmy ich. Poznaliśmy tam kilka pań mieszkających w po­bliżu nas i jedno małżeństwo nawet z naszej ulicy, których dotychczas nie znaliśmy.
W jadalni w Sarbinowie - od lewej Lidia i Teofil Lenartowicz z paniami od stolika
Mimo że była późna jesień i warunki bytowe nie były tak wspaniałe jak w Osieku, to jednak też był świetny turnus. Na jadalni siedzieliśmy przy 6 osobowym stoliku, a jedna z pań przy stoliku, pani Henia należąca do żarłoków ciągle donosiła nam repety. Ona lubiła jeść, więc my korzysta­liśmy przy niej. Dużo z Lidką spacerowałem po plaży nad morzem. Brałem dwie kule i szliśmy. Kiedy zaszliśmy zbyt daleko zawracałem, a Lidka szła dalej. Nawet tańczyłem na wieczorkach. Kulę stawiałem do kąta i ruszałem w tany. Pokój mieliśmy 3 osobowy, ale mieszkaliśmy tylko z Lidką. Wprawdzie nie było łazienki, ale też było dobrze. Mieliśmy balkon sąsiadujący z in­nymi balkonami, na których w chłodne dni i noce chroniły się bezpańskie koty. Kiedy jednego razu otworzyłem drzwi, to młode kociątko weszło do pokoju i zaczęło się do nas łasić. Nakarmiliśmy kocię, a ono zostało już u nas na całe dwa tygodnie. Niewiele brakowało, a bylibyśmy go wzięli do Wrocławia, ale w ostatniej chwili nie pozwoliło się nam na dworze złapać.

Topcia tak jak poprzednio była znów pod opieką Lucynki. Gdybyśmy przywie­źli kocię do domu Topcia byłaby zagrożona. Miała antypatię do kotów i ba­ła się ich. Kiedy jednego razu koleżanka Lidki przyniosła nam małe kociątko zwane Zuzią, to Topcia wręcz bała się, trzęsąc ze strachu. Do Wrocławia wróciliśmy przed Świętem Zmarłych i znów Topcia powi­tała nas z ogromną radością.

Tak zakończony został 46 rozdział moich życiowych wspomnień, których mam do obecnej chwili 72. Zapisałem w nich całe swoje życie wraz z załączonymi zdjęciami na około tysiącu stron A-4 i kilku tysiącami zdjęć. Często nawiedzają mnie refleksje, czy nie lepiej będzie, jeśli wraz z laptopem zniszczę wszystko i zatrzasnę wieko skrzyni nad sobą.

Teofil Lenartowicz
13 lipca 2017


    

2 komentarze:

  1. Twoje wspomnienia z powodzi 1997 czytałem mając przed oczami swoje ówczesne przeboje z wodą i smrodem. Ale teraz poruszyło mnie ostatnie zdanie tej opowieści: NIE WOLNO Ci tak myśleć Teofilu! 1000 kart Twojego Żywota musi znaleźć swe właściwe i bezpieczne miejsce, w rodzinie lub instytucji typu archiwum /AP/, Ossolineum, a nawet w naszej bibliotece ŚTG. Chętnie możemy o tym pogadać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń