piątek, 6 marca 2015

Lot pod mostem Grunwaldzkim



Lot prof. Stanisława Maksymowicza pod mostem Grunwaldzkim


            Kilka dni temu 2 marca 2015 ukazał się w Gazecie Wyborczej Wrocław ciekawy artykuł z cyklu „Akta W” w którym podniesiono historyczny już temat przelotu samolotem pod mostem Grunwaldzkim profesora i jednocześnie pilota Stanisława Maksymowicza. Postawiono od dawna zadane pytanie, czy jest to prawda, czy tylko powtarzana legenda.


           
 



Pragnę ustosunkować się do tego wydarzenia, bo kilka tygodni temu zaprosiłem profesora Maksymowicza na pogawędkę do Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, gdzie profesor z humorem opowiadał swoje przygody. 
 Powyżej z prawej prof. Maksymowicz, poniżej z lewej na spotkaniu w Śląskim Towarzystwie Genealogicznym

Zadałem mu ponownie zadawane od lat pytanie, a mianowicie, jak to było z tym przelotem pod mostem Grunwaldzkim? Profesor starym zwyczajem nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. 
Poniżej 3-ci od lewej prof. Maksymowicz w klubie lotników Loteczka we Wrocławiu


            Pragnę napisać kilka słów w tej sprawie i postawić własną ocenę. Najpierw jednak do rzeczy. Profesor Maksymowicz przekroczył już dawno wiek 80 lat i nie musi się obawiać kary o stworzenie zagrożenia życia ludzi na moście, zniszczenia mostu i samolotu, ani utraty licencji pilota na zawsze. Nie lata już samolotem, a nawet nie jeździ samochodem. Jeśli chce się gdzieś dostać siada po prostu na rower i pedałuje dojeżdżając do celu. Co go charakteryzuje? Humor, który nigdy go nie opuszcza.

            Weźmy pod uwagę pracę pilota w agrolotnictwie, który lata nad polem na tak zwanej zerowej wysokości i robi nawroty będąc ciągle nad ziemią. Mam na myśli wielu polskich pilotów latających w agrolotnictwie w kraju, a co jeszcze bardziej niebezpieczne w tropikalnych krajach w Egipcie, Sudanie, Etiopii i wielu innych. Pracowałem w agrolotnictwie i znam czyhające niebezpieczeństwa w takich lotach. Pilot ma wyznaczone na mapie pole, ma do niego dolecieć, opryskać go środkami owadobójczymi i wrócić. Pilot leci na zerowej wysokości nad polem i w pewnym momencie wyrastają mu przed śmigłem przewody wysokiego napięcia, telefoniczne, lub inne przeszkody. Jak się ma zachować? Nie poleci w lewo, w prawo i nie może się  przed linią zatrzymać. Może tylko drążkiem na siebie poderwać samolot przelatując nad linią, przelecieć pod nią, lub jeśli nie zdąży prosto w nią. Jest to po prostu los szczęścia. Jednemu się uda poderwać samolot i nie zawadzi o linię, inny w zależności od oceny przeleci pod linią, a jeszcze inny zahaczy o linię. Nie pomagały protesty, że linia nie była zaznaczona na mapie. Najwięcej było tych wypadków w których samoloty zahaczały o linię i wtedy w zależności od okoliczności był bardzo tragiczny wypadek, albo kończyło się tylko uszkodzeniem pokrycia samolotu. Mało bywało wypadków w których udawało się przelecieć pod linią, choć bywało tak, a przecież są to porównywalne odległości z odległością wody od mostu. Piloci którzy przelecieli pod linią nie robili tego celowo. Im się to tylko udało w zagrożeniu niebezpieczeństwem. Mało komu może się to udać.

            W tym momencie doszliśmy do setna sprawy. Wyobraźmy sobie jakby poczuł się profesor Maksymowicz, gdyby potwierdził swój przelot pod mostem, a jakiś pilot chcąc go powtórzyć spowodował katastrofę i sam zginął. Zahaczenie o most, lub kontakt podwozia z wodą zakończyło by się niechybnie bardzo tragicznie. Zostawmy więc w spokoju ten temat i nie rozważajmy go, aby nie sprowokować w głowie jakiegoś pilota tego nierozważnego pomysłu. Poniżej przedstawiam link do filmu z przed lat o powyższym temacie.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 6 marca 2015
         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz