niedziela, 10 grudnia 2017

Reportaż Mieczysława Działowskiego sprzed 36 laty



Reportaż z Mieczysławem Działowskim (seniorem, w 36 rocznicę ukazania się reportażu)
Jest to Głos Załogi, tygodnik który ukazał się 10.12.1981 r, czyli 3 dni przed Stanem Wojennym
Szukając dla Mielca tematu na 100-lecie Niepodległości Polski, sądzę że warto zapoznać się z wywiadem przeprowadzonym z Mieczysławem Działowskim seniorem. Wywiad ów ukazał się 36  lat temu w Głosie Załogi, w okresie odwilży Solidarności, kiedy na kilku stronach tejże gazety ukazywały się zakazywane przez pół wieku tematy. Jak wiemy ta ograniczona cenzurą wolność słowa panowała jedynie od sierpnia 1980 do Stanu Wojennego 13 grudnia 1981. Później na 8 lat wpadliśmy ponownie w niewolę wzmożonej cenzury i zakłamania. Temat dotyczy nie tylko 100-lecia Niepodległości Polski, ale także lotnictwa które Mielczanie powinni zawdzięczać lotniczym pionierom Braciom Działowskim.
Dla lepszej przejrzystości dokonałem skanowania gazety i konwertowałem tekst do pliku Worda, oraz dodałem więcej zdjęć. Przeczytajmy i oceńmy jakie nasuwają się nam wnioski.Cytuję:

A wszystko zaczęło się od „Bydgoszczanki”
Jesienna noc z 10 na 11 listopada 1918 roku. Ojciec od dwóch dni leży w agonii. O godz. 1.20 zjawia się nagle, po 2-letnim pobycie w Austrii Staszek.
Stanisław Działowski
To ja. Staszek. Poznajesz mnie tato? Poznał — Co słychać? —
wyszeptał.— Jest Polska, tato! — Jest Polska, jest Polska, to już mogę skonać. I po tych słowach oddał ducha Walenty Działowski, wielki patriota, powstaniec z 1863 roku walczący w od­dziale generała Dionizego Czachowskiego.
Żona jego, Stefania matka - szesnaściorga dzieci —zmarła wcześniej. Była ogromnie cenioną kobietą, sprowadziła do Mielca fotoplastykon, or­ganizowała zespoły teatralne, wykony­wała bogate hafty. Wyhaftowała sześć obrazów Matki Boskiej Częstochowskiej - każdy wymagał około 3 lat pracy. Jeden z nich trafił do cesarza Austrii Franciszka Józefa, jeden do cesarza niemieckiego Wilhelma. Matka i ojciec wciąż powtarzali dzieciom, że w życiu muszą być uczciwi, wszystka dokładnie i sumiennie robić. Na zawsze zapamiętał wartość tych słów syn Mieczysław (senior).
Mieczysław Działowski senior, zdjęcie z 1964 r
Coraz mniej jest tych, którzy znają zasługi Mieczysława Działowskiego dla rozwoju lotnictwa i dla Mielca. Prawie nie jest znany młodzieży szkolnej, a przecież ten liczący już 77 lat weteran lotnictwa, mieszkaniec Miel­ca winien być jej bliski.
„Działowszczaki" często nazywano tak braci Stanisława i Mieczysława, którzy od młodzieńczego wieku z du­żą pasją, namiętnością, konstruowali i wykonywali samoloty, stawiając dzielnie czoła wielu trudnościom. Była radość z tworzenia, były laury choć opłacone dużym samozaparciem, masą wyrzeczeń i odwagą. Pan Mieczysław często w myślach powraca do tamtego okresu, przegląda dokumentujące wie­le wzruszeń zdjęcia, albumy, dyplomy i inne pamiątki. Chociaż czas ucieka bardzo szybko — bo właśnie 27 listo­pada br.(1981) mijają 63 lata, jak opuścił Mielec, by poznać smak lotniczej przygody — mówi, że żaden szczegół nie zatarł się w jego pamięci.
Po pogrzebie ojca Staszek pojechał do Krakowa i wstąpił do II batalionu lotniczego. Postanowił zabrać tam Mieczysława, ale dowódca bataliony porucznik inż. Krzemień — kierownik warsztatów naprawczych za nic zgody wyrazić na to nie chciał. Niemniej u legł namowie swej żony, która prze­konywała go o swym przeczuciu, że z tego chłopca lotnictwo będzie miało pożytek.
I Mieczysław podjął pracę jako uczeń w cywilnej obsłudze lotnictwa. W rok później powstał w Krakowie park lotniczy, Mieczysław przeniósł się tam i przyuczał do zawodu mechanika lotniczego.
W 1921 roku Działowscy przenieśli się do Bydgoszczy. Stanisław był szefem montowni płatowców w parku Niższej Szkoły Pilotów, Mieczysław brygadzistą, a następnie mistrzem zespołu remontującego francuskie samoloty, w które wyposażony było wówczas lotnictwo polskie. Tam, po dokładnej analizie książki inż. Korbla zatytułowanej „Jak zbudować samolot" odezwała się w nich nieod­parta chęć tworzenia. Nie zwlekali z urzeczywistnianiem swych marzeń. Rozpoczęli budowę szybowca — .,Bydgoszczanką" nazwanego.
Szybowiec Bydgoszczanka

Dodaj napis
Pomysłów im nie brakowało, podwozie np. two­rzyły kółka rowerowe. Władze parku nie przebierały w środkach, by uda­remnić te prace. Szef wyszkolenia lot­niczego mjr Garbiński powiedział: „Jednego zamkniemy w kryminale, drugiego wyrzucę z pracy, to im się odechce budowy samolotów". Jak rzekł, tak zrobił. Mieczysław udał się wówczas do szefa Departamentu gen. Zagórskiego. Gdy opowiedział o sprawie, Zagórski osobiście przyjechał do Bydgoszczy z interwencją. „Bydgoszczanka" uczestniczyła we Wszechpol­skim Konkursie Szybowców w Gdyni w 1925 roku.
Dyplom jaki otrzymał Mieczysław Działowski w Gdyni na konkursie szybowców w 1925 roku
Ponieważ pilot prowa­dząc ją nigdy nie latał na wolancie
tylko na knyplu, przy pierwszym locie połamał stery. Na okoliczność prof. meteorologii w Gdyni napisał wierszyk.

„Zachciało  się   „Bydgoszczance".
Wlecieć   ponad   drogę.
Lecz niestety, zły wiaterek
Zdmuchnął ją niebogę".
a na skrzydle szybowca polecił umieścić przestrogę „Festina lente" (śpiesz się powoli). Mieczysław szybko wyremontował szybowiec, tak że zro­bił on na zawodach jeszcze wiele lo­tów. Za niezwykle oryginalną kon­strukcję generał Zagórski przyznał braciom w nagrodę silnik Anzani 45 KM.
Powodzenie zachęcało i ambitni bra­cia postanowili budować samolot — awionetkę. Wyrósł jednak problem, wydawało się nie do pokonania — brak pieniędzy na zakup odpowiednie­go silnika. Los się uśmiechnął, bowiem szewc Krugeer dowiedziawszy się o ich zamiarze i kłopotach podaro­wał im pieniądze, za które od braci Gabriel — konstruktorów amatorów — zakupili dwucylindrowy silnik Hahne o mocy 30 KM. Gdy w wielkim tru­dzie wykończyli samolot o nazwie DKD-1, zaczęły się znowu problemy z jego oblataniem. Koledzy, znajomi od­mawiali, a pilot Pisinger zgodził się wprawdzie, ale za cenę 3 tys. zł. Upokorzył ogromnie biednych Działowskich, ale dalecy byli od załamania.

Znalazł się bezinteresowny, pilot sierżant Muślewski i zgodził się oblatać pierwszą polską awionetkę. 16 marca 1926 roku przy pięknej pogo­dzie zgromadziło się na lotnisku w Bydgoszczy ok. 15 tys. ludzi, ciekawych lotniczego widowiska. I dziś, po latach opowiadając o tym pan Mie­czysław ogromnie się wzrusza, siła przeżywanych wówczas emocji — mó­wi była bardzo duża. Zresztą sam chciał też lecieć, lecz Muślewski zde­cydowanie sprzeciwił się. Gdyby się coś nie powiodło — zginie jeden, a nie dwóch. Wzruszający był moment, gdy przed startem ucałował braci z rado­ści, że będzie prowadził polską maszy­nę. Na wysokości 10 m wypróbował wszystkie stery, samolot leciał to w górę, to w bok, to w dół. Nagle przypikował, wyrżnął świecę w górę i na wysokości około 800 m latał przeszło pół godziny. Po wylądowaniu uściskał gorąco braci i ze łzami w oczach po­wiedział, że ma za sobą wiele typów samolotów ale na tak miękkiej maszy­nie jeszcze nie leciał. Uwagę miał jedną, że jest trochę „ślepa".
Działowscy szybko ją udoskonalili, nanieśli poprawki i tak powstał sa­molot DKD-2.
Dodaj napis
Zaprezentowali go na
wystawie lotniczej w Łobzowiance ko­ło Warszawy. Mieczysław był wówczas w wojsku, wziął jednak urlop i przy jechał do Bydgoszczy, by razem z bratem — ten już skończył szkołę pilota­żu — polecieć do Warszawy. Warunki atmosferyczne były niesprzyjające i ten pierwszy w Polsce przelot mię­dzymiastowy Bydgoszcz — Warszawa na polskim samolocie trwał 2 godz. 45 minut.
Awionetka wzbudziła na wystawie duże zainteresowanie. Po jej zamknięciu Stanisław wystartował w Mokotowie i przy pierwszym wirażu na wy­sokości około 150 m nastąpiła eksplo­zja silnika, dosłownie rozleciał się w powietrzu. W nieszczęściu było szczę­ście, bo samolot wpadł ma sad, drzewa zamortyzowały szybkość i pilot wy­szedł cało. Nie drogą lotniczą więc, ale kolejową dostał się do Bydgoszczy, a razem z nim wrak DKD-2. Wkrótce Stanisława przenieśli do II Pułku Lotniczego w Krakowie. Połamanego gra­ta — awionetkę zabrał ze sobą. Mie­czysławowi nie dawało to spokoju, zwolnił się więc z wojska i z pomocą kolegów samolot remontowano oraz przerobiono na jednomiejscowy, wła­śnie z silnikiem podarowanym przez gen. Zagórskiego. I to już był DKD-3.
W Warszawie miały się odbyć pier­wsze zawody lotnicze. Staszek zdecydował się uczestniczyć w nich. Mieczysław również do Warszawy pole­ciał, by na żywo śledzić sprawdzanie się wspólnego dzieła w poszczególnych konkurencjach. Znowu pech. Na prze­locie Warszawa — Dęblin — Warsza­wa (gdzie zresztą była największa punktacja -na trójkąt szybkości) urwał się klin od trybu magneta i Staszek lądował na leśnej polanie. Nie było go widać długi czas. Porucznik Sobański, szef eskadry treningowej — na prośbę Mieczysława dał samolot do szukania DKD-3. Poszukiwania były daremne, Staszek sam uporał się z klinem i udał się do Warszawy. Po­mimo 4 godz. opóźnienia w ogólnej punktacji zdobył IV miejsce i nagrodę 1500 zł. Radość to była dla obydwu braci wielka, entuzjazm rósł, z mety zaczęli przygotowywać się do kolej­nych zawodów.
Rozpoczęli budowę samolotu DKD-4 i DKD-4 Bis. Na sześć dni przed II Zawodami Lotniczymi 3 maszyny wy­startowały z Krakowa do Warszawy.

Stanisław leciał na DKD-3, pilot Bargel z Iwaszkiewiczówną na DKD-4, a Mieczysław jako mechanik — obser­wator leciał z pilotem Kowalczykiem na DKD-4 Bis. Pech ich wyraźnie prześladował. Staszkowi pękła ra­ma od silnika, kolega rozwalił silnik i w bruzdach ziemniaczanych położył maszynę na plecy. Kowalczyk z Mieczysławem wprawdzie do Warszawy dotarli, ale gdy przy lądowaniu chcie­li pokazać lot opadającym liściem, maszyna straciła szybkość i przepadła uderzając w ziemię. Rozbiła się w 60 proc. Staszek załamał się całkowicie. Mieczysław natomiast wykazał zdecydowanie większą odporność, zwrócił się do dyr. Polskich Linii Lotniczych „LOT" inż. Krzyczkowskiego o pomoc. Dostał 20 ludzi — byli tam spawacze, ślusarze, stolarze, tapicerzy — którzy przez cztery dni i noce pod fachowym okiem Mieczysława remontowali maszyny. Wprost wierzyć się nie chciało, że na dzień rozpoczęcia zawodów wszystkie samoloty były goto­we.
Niektórzy mówili o Mieczysławie Działowskim że ma spółkę z diabłem. Spośród wszystkich konkurencji Mieczysław najbardziej przeżył próbę demontażu, „bramkę" będącą sprawdzianem uniwersalności konstrukcji. Samolot trzeba było rozmontowywać, przecisnąć przez wąską bramkę, następnie zmontować i startować. Liczyła się szybkość operacji. Mieczysław przeczuwając szwindle, w ostat­niej chwili zaproponował zmianę regulaminu, którą przeforsowali mielczanie — dr med. Gawędo i dr praw adwokat Dziadyg. Mianowicie awionetka musiała odbyć 5-minutowy lot bezpośrednio przed demontażem i po montażu. Okazało się, że tylko samo­loty Działowskich i jeszcze jeden samolot z Poznania mogły od razu przystąpić do konkurencji. Pozostali za­wodnicy wracali do hangaru, by do­kręcać obluzowane już wcześniej śruby. Nadszedł moment ogłoszenia wyni­ków.
Werdykt komisji konkursowej, któ­rej przewodniczył prof. Witoszyński (on proponował braciom wycofanie się z zawodów, oferując w zamian 15 tys. złotych) był dla wszystkich szokiem. DKD-4 zdobył I miejsce, DKD-3 III-cie, DKD-4 Bis — V-te miejsce.
Tabela z wynikami
Dzia
łowscy za swe pomysłowe konstruk­cje otrzymali nagrodę w wysokości 13 tys. złotych. „Młody Lotnik” podając informację z zawodów pisał: „Praw­dziwą niespodziankę urobili nam bra­cia Działowscy wystawiając dwie maszyny 2-miejscowe, które najbardziej są zbliżone do maszyn użytkowych i jedną jednomiejscową. Mają one jeszcze drobne wady, ale sądzimy, że dzielni konstruktorzy swą wytrwałą pracą przezwyciężą je, stwarzając prototyp awionetki wybitnie turystycznej pod każdym względem użytkowej, wygod­nej".
O sukcesie braci Działowskich mówiła cała Polska. Władze miasta Miel­ca wydały na ich cześć bankiet. Na nim właśnie Działowscy wyszli  z inicjatywą utworzenia aeroklubu w Mielcu. Powstał komitet budowy lot­niska, w prace którego bez reszty zaangażowali się Wiktor Jaderny — były fotolaborant III Pułku Lotnicze­go, adwokat Dziadyg oraz dr med. Gawędo. Władze miejskie wyznaczyły teren oraz przekazały fundusze na je­go zniwelowanie. Aeroklub Krakowski organizował już rokrocznie w Mielcu obchody Święta Lotnictwa, których gośćmi honorowymi byli bracia Działowscy. Jednak mimo wielu poczynań przed wojną Aeroklub w Mielcu nie powstał.
Ponieważ starszy brat był już pilo­tem, Mieczysław nie mógł pozostać w tyle, a i sam wielką miał ochotę opa­nować sztukę latania. W 1929 roku wstąpił do Szkoły Pilotów w Aeroklu­bie Akademickim w Krakowie. Nie było mu tam łatwo, był tylko mechanikiem, nie mieścił się więc w elitarnej grupie i z wyjątkiem paru osób wszyscy zawistnym okiem na nie­go spoglądali. Gdyby nie życzliwość mjr Wereszczyńskiego — dowódcy II Pułku Lotniczego nie wiadomo, czy ukończyłby tą szkołę, z której zresztą kilkakrotnie był wyrzucany. Ma swoją wymowę fakt, że wszyscy mieli od 300—400 rubli, a Mieczysław tylko 78 lotów z instruktorem, 79 był prób­ny z pilotem, a 80 to już lot samo­dzielny. Gdy przed pierwszym lotem sierżant Rżewski zapytał go, czy się nie boi i co zrobi jak wpadnie w kor­kociąg — odpowiedział: Wyrównam ster i będę czekał. — Na co? — Na sanitarkę.
Odpowiedź zirytowała instruktora, o nic już nie pytał, rzucił tylko jeszcze „leć, niech cię diabli wezmą”. Z takim błogosławieństwem lot wypadł wspa­niale. Gorzej było ze spełnieniem wa­runków akrobacyjnych. Wykonał 40 pętli — ani jednej poprawnie. Zwrócił się po wskazówki do Staszka, ale ten żadnej rady mu nie udzielił, po­za tym by zrezygnował. Ale Mieczys­ław nie dawał za wygraną, zwrócił się jeszcze do sierżanta Klikuszki. Ten poradził  mu wypić „setkę" i dopiero brać się za pętle. W tym przypadku rada okazała się nadzwyczajną, bo w dwie godziny zrobił wszystkie pętle tak doskonale, że najlepszy akrobata mógłby mu pozazdrościć. Kończąc szkołę otrzymał dyplom, odznakę pi­lota i gratyfikację — 2 100 zł.
Major Wereszczyński po locie na DKD-4 zaproponował braciom, wyko­nanie 250 sztuk dla potrzeb wojska, Chętnie się zgodzili. Zaczęli wykony­wać szablony i stoły montażowe, jed­nak gdy zamówienie pisemne nie nad­chodziło, dalsze prace wstrzymali. Na­stępnie przystąpili do budowy samo­lotu DKD-5 z silnikiem Cirrus-Hermes 80 KM .na zamówienie LOOP.
Bracia Działowscy przy awionetce DKD-5 na lotnisku w Krakowie
Samolot ten miał brać udział w Challenge w 1930 roku. Mieczysław sam spawał całą maszyną z wyjątkiem przewodu łączącego zbiornik paliwa z gaźnikiem. Gdy Stanisław leciał do Warszawy, gdzie miały zebrać się wszystkie samoloty biorące Udział w Challenge, w okolicach Gór Świętokrzyskich nastąpiła awaria. Komisja stwierdziła pęknięcie rurki benzynowej pod wpływem kwasu nieznanego pochodzenia. Samolot Mieczysław wyremontował i przekazano go Aeroklubowi Akademickiemu w Krakowie. Działowscy nie zniechęcali się niepowodzeniami i rozpoczęli nowe projektowanie. Przemyślane mieli już konstrukcje i opracowaną dokumentację na samoloty DKD-6, 0KD-7, DKD-8, niemniej jednak budowy nie rozpoczęli.
Pasja konstruowania wciąż była sil­na. Bracia Działowscy postanowili zbudować jakąś w miarę uniwersal­ną maszynę dla wojska, która nie za­wiodłaby w żadnych warunkach. Tak zrodził się pomysł budowy aeromobilu — połączenia samolotu i samocho­du. Po odpięciu skrzydeł i tylnej częś­ci kadłuba samolot przekształcać się miał w samochód. Służyć miał jako samolot łącznikowy, bądź dla trans­portu rannych. Znowu na przeszkodzie stanęły kłopoty finansowe. Dla tak pożytecznego, pierwszego w świe­cie przedsięwzięcia tego rodzaju problemy nie mogły jednak wchodzić w rachubę. Wojsko przyszło z pomocą. W pułkach różnej formacji stacjonujących w Toruniu, Bydgoszczy i Krakowie przeprowadzono zbiórkę pieniężną „Na silnik dla Działowskich". Zebrano 64 tys. złotych. W Anglii zakupiono silnik Napir Lyon o sile. 180 KM za 28 tys. złotych, w Czechosłowacji śmigło o zmiennym skoku duraluminiowe za kwotę 5500 złotych. Resztę pieniędzy przeznaczono na materiały. Prace zaawansowane już w 65 proc. przerwała wojna. Na krótko przed jej wybuchem kadłub z silnikiem wysłano na wystawę do Lwowa. Do dziś nie wiadomo co się z nim stało.
Wojna. Mieczysław ze swą jednostką, znalazł się w Rumunii. Po przyjeździe do Mielca zdecydował się podjąć pra­cę w zakładzie lotniczym. Dyrektor Kleine Meier dowiedziawszy się o wielkich zdolnościach konstruktorskich przyjął go na bardzo dobrych warun­kach, oferując wysoką stawkę. Z kuszącej finansowo propozycji nie sko­rzystał jednak, bo gdy zobaczył skła­danie zobowiązań lojalności wobec okupanta, to bramy fabryki już wię­cej nie przekroczył. Tak jak przeczu­wał, Niemcy nie zostawili go w spo­koju. Zabezpieczył się zaświadczeniem lekarskim stwierdzającym schorzenie nóg. W tej sytuacji zapewniano mu codzienny dojazd, ale Mieczysław tłu­maczył że po halach samochodem jeździł przecież nie będzie. Skutki tej nieodwracalnej decyzji nie pozwalały na siebie długo czekać. W bestialski sposób wyrzucono go wraz z rodziną z mieszkania. Ale i to nie ustraszyło p. Mieczysława, do fabryki pracować nie poszedł. Założył warsztat -mechaniki precyzyjnej.
Nadal jego więź z lotnictwem była silna, był współorganizatorem Aero­klubu Mieleckiego (w PRL-u). Jednak nie bacząc na jego zasługi dla lotnictwa, coraz częściej przeszkadzano mu latać, utrudniano kontakt z Aeroklubem. Rzeczywistą przyczyną było posiadanie prywatnego warsztatu, ale pionier polskiego lotnictwa sportowego fałszy­wie obciążany był nielegalnym handlem futrami, motocyklami. Gnębił go Urząd Bezpieczeństwa, przez jakiś czas przebywał w areszcie, a sposoby znęcania się nad nim były potworne,
Mieczysław Dziadowski ostatni lot odbył 15 sierpnia 1948 roku na IX Krajowych Zawodach Lotniczych, któ­re odbywały się w Łodzi. Po zawo­dach, podobnie jak wielu innych pilotów przedwojennych zawieszony został w czynnościach pilota. Przez 7 miesięcy niecierpliwie czekał na wynik weryfikacji, który niestety nie był dla niego pomyślny. Nie dość że pozbawiono go licencji pilota, to jesz­cze zabroniono mu wchodzić na teren lotniska, do budynku Aeroklubu, a na­wet latać w charakterze pasażera. Był to dla niego ogromnie bolesny cios. Wprawdzie w historycznym 1956 roku przyszła rehabilitacja — mianowany został honorowym członkiem Aeroklu­bu Mieleckiego — niemniej pozostał głęboki uraz krzywdy moralnej, którą mu wyrządzono. Nie zapomniał jej do dziś. Mieczysław Działowski od wielu już lat przebywa na emeryturze. Na­dal głęboko przeżywa swe lotnicze przygody i chociaż z dużą radością opowiada o wspólnych z bratem konstrukcjach to jednak łatwo daje się wyczuć jakiś żal…
Posiada odznakę „Zasłużonego dzia­łacza lotnictwa sportowego", Medal Srebrny za DKD-4, w 1933 roku otrzymał Złoty Krzyż Zasługi, który wręczył mu w Belwederze marszałek Józef Piłsudski. Jak dotąd jego naz­wisko nie znalazło się, wśród tylu in­nych, na liście mielczan odznaczonych Krzyżem Kawalerskim Orderu Odro­dzenia Polski. Aż trudno uwierzyć, że zapomniano o człowieku, który jest przecież chlubą miasta.
Z każdym rokiem ubywa mu sił. Coraz ciężej przychodzi nosić węgiel z piwnicy. Obecnie czeka — i chyba nie na próżno — na decyzję władz miasta o zamianie mieszkania na mieszkanie z centralnym ogrzewaniem. W ostatnich dniach złożył podanie w Urzędzie Miasta.
Od wojny pan Mieczysław nie miał mandoliny w rękach, od niedawna się­ga po nią coraz częściej. I zimny po­koik zdaje się być od razu cieplejszy, zaczyna być w nim weselej.
M.M.
Koniec cytatu. Tak było 36 lat temu, a Mieczysław Działowski zmarł 2 lata później, w wieku 79 lat, w poczuciu wyrządzanej mu krzywdy. 
Do powyższego dołączyć należy historię starszego brata Stanisława, który wciągnął Mieczysława w lotnicze arkany. Obaj z samouków wyrośli na konstruktorów, wykonawców i pilotów własnych konstrukcji lotniczych. Zdobywali nagrody i znani byli w całej Polsce. Zawiązali z sobą spółkę pod nazwą Bracia Działowscy. Stanisław zginął w walce o Anglię. Swymi czynami rozsławili Mielec do tego stopnia, że powstał w nim potężny przemysł lotniczy. Za komuny ich zasługi wystarczały, aby ich prześladować i zapomnieć.
A jak jest obecnie? Czy coś się od tamtej pory zmieniło? Niewiele. Wprawdzie nikt nie broni pisać o nich, mówić, ale któż będzie to robił, kiedy obecnych kilka pokoleń dorosłych Mielczan o nich nie słyszało. Pół wieku komuny wykopało tak ogromną przepaść w historii, że wpływający na decyzje ludzie wprawdzie wiedzą, że jacyś tam tacy byli, ale ich zasługi nie dotarły do nich w takim stopniu, aby przełożyć je na decyzje przez nich podejmowane. A wachlarz decyzji jest szeroki. Obejmuje szkoły, administrację miasta, organizacje społeczne tworzące uroczystości rocznicowe, pomniki, tablice upamiętniające itd.
Często z Mieciem Działowskim juniorem i synem autora wywiadu zastanawialiśmy się nad faktem niepamięci Mielczan. Junior zmarł kilka miesięcy temu i też w poczuciu wyrządzonych jemu i rodzinie Działowskich krzywd. W rodzinie Działowskich począwszy od Walentego i Stanisława było wielu synów i większość była obarczona syndromem lotnictwa. Istnieją zapisy historyczne w Jeżowie Sudeckim, Krakowie i innych miejscach, gdzie zapędy lotnicze potomków były hamowane zakazem lotów, wyrzucaniem ze szkół i represjami podobnymi jak w powyższym reportażu. W rozmowach z Mieciem juniorem, dochodziliśmy do wniosku że dopóki nie zostanie zasypana w historii przepaść, nie uda się to. Wspólna rada to zasypać przepaść niepamięci. Znam miasta i środowiska, gdzie się to udało zrobić. Może uda się także w Mielcu zaczynając od 100-nej rocznicy Niepodległości Polski? Odkopać w starych księgach fakty i przystąpić do działań. Może należy zaangażować radnych miasta, TMZM, KML, szkoły i środowiska twórcze do działań? A najlepiej jeśli same przystąpią do działań? Wystarczy zapoznać się z historią Braci Działowskich żeby przekonać się jak jest tak piękna, pouczająca dla młodzieży szkolnej i aż się prosi aby „weszła pod strzechy” i była rozpowszechniana nie tylko w Mielcu, lecz wszędzie.
Najwyższy czas aby zacząć się chlubić Braćmi Działowskimi, którzy przed 100-laty złapali lotniczego bakcyla i przez wiele lat rozsławiali Mielec w całej Polsce zdobywając zaszczyty. Należy się niezapomniana wdzięczność Mielczan, że ich miasto, dzięki sławie Działowskich stało się lotniczą potęgą. Mija 80 lat powstania przemysłu lotniczego w Mielcu, ale pamiętajmy, że stało się to dzięki Braciom Działowskim, którzy swymi zasługami wskazali na Mielec. Wzbogacajmy historię Ziemi Mieleckiej o Braci Działowskich i pozostałych zasłużonych ludzi, bo nie czyniąc tego wyrządzamy krzywdę swej Małej Ojczyźnie.
Tak sobie myślę, że gdyby na 100-lecie Niepodległości Polski ogłoszono 2018 rok, rokiem Braci Działowskich, to byłaby słuszna decyzja, bo poprzez uroczystości i inne pochodne, miasto zyskałoby wiele dla historii Ziemi Mieleckiej i pamięci. Zasypano by przepaść niepamięci, a ta podążając w przyszłość przyniosłaby wymierne korzyści.
Tylko kto posłucha prostego mechanika jakim jestem, aby to wprowadzić w czyn?
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 10 grudnia 2017

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Teofilu, bardzo dziękuję za udostępnienie wywiadu z Mieczysławem Działowskim i przypomnienie historii polskich konstrukcji lotniczych. Popieram Pańską inicjatywę uczczenia braci Działowskich, bo swoja postawą i dorobkiem zasłużyli na to.

    OdpowiedzUsuń
  3. Znakomity tekst. Pozwoliłem sobie wykorzystać go na stronach Krakowskiego KSL. Pozdrawiam serdecznie autora :)

    OdpowiedzUsuń