sobota, 9 stycznia 2021

Powstanie Solidarności

 

 

 Powstanie Solidarności.

Pod koniec lat 70-tych u/w rysy na socjalizmie robiły się coraz szersze i głębsze. Coraz bardziej odczuwalne były braki na rynku. Zastanawiałem się gdzie było to całe centralne planowanie, o którym tak wiele mówiono i chwalono się przez wszystkie lata na zebraniach partyjnych i szkoleniach. Planowanie było, socjalizm jako ustrój wyższy panował, ale artykułów pierwszej potrzeby było mniej, albo nie było wcale. Wprowadzono kartki na cukier, mięso i inne artykuły, żeby było sprawiedliwie, a sprawiedliwości też nie było. Zastanawiałem się jak to planowano, że praca np. na wydziale 57 „Start” odbywała się dopiero w ostatni tydzień miesiąca, lub w ostatni miesiąc roku kalendarzowego. Pracowało się wtedy na hura w godzinach nadliczbowych i nocnych i wykorzystywa­ło technologie obejściowe płacąc ludziom dodatkowe pieniądze za godziny nad­liczbowe. Natomiast, gdy miesiąc lub rok się zakończył to gotowe samoloty sta­ły na stojankach nikomu niepotrzebne, a ludzie wałęsali się po halach przez kilkanaście dni kompletnie bez pracy. Bywało tak, że nie było kół, śmigieł, radiostacji czy innych rzeczy i wtedy te części przekładano z samolotu na samolot żeby samolot oblatać. Gdy te koła, śmigła czy radiostacje przyszły to wów­czas po ich założeniu jeszcze raz trzeba było samoloty oblatywać. Te samolo­ty dalej stały jeszcze długo na stojankach zanim je przebazowano do Lwowa, a ludzie znowu nie mieli co robić.

Nawet głupi dostrzegłby, że nie chodziło tu o usprawnienie pracy, a co za tym idzie o oszczędności i obniżkę kosz­tów produkcji, lecz jedynie o zakreślenie w grafiku białej kratki na czer­wono, lub czarno, żeby wierchuszka dyrekcji dostała premię za wykonanie planu. Chodzili po wydziałach tacy panowie, którym płacono aby to robili. Żaden kapitalista ze zgniłego zachodu nie pozwoliłby sobie na to, a jeśli tak to bardzo szybko by z bankrutował.

Społeczeństwo polskie widziało, że za pożyczki, które Gierek pozaciągał na zachodzie, budowało się wcale nie nam potrzebne gigantyczne budowle, takie jak Huta Katowice i szeroki tor od granicy wschodniej do Huty Katowice, na którym to torze trzeba było zbudować ponad 300 wiaduktów i mostów, więc była to gigantyczna budowa. Podobnie było z Portem Północnym w Gdańsku, który był nie nam potrzebny tylko Związkowi Radzieckiemu. Byłem jednego razu na terenie tej budowy w jej początkowej fazie, kiedy kładziono fundamenty pod budowę. Wożono ciężarówkami ogromne bloki skalne i zatapiano je daleko od lądu w głębi morza tworząc w ten sposób podwaliny pod przyszły port. Była to gigantyczna budowa podobna do tej z przed wojny, kiedy w latach 30-tych budowano Gdynię.

Szwedzką rudę kupowano za dolary, a wysoko przetworzone gatunki stali sprzedawano Związkowi Radzieckiemu za ruble i to w relacji 1 dolar równał się 98 kopiejek. To, że Związek Radziecki stosował wobec Polski ra­bunkową gospodarkę widać było po wielu przykładach choćby po samolocie M-15, który to przykład opisałem wcześniej. Jeżdżąc systematycznie za mie­dzę, do Lwowa, widziałem co tam się dzieje, a czym dalej się jechało tym by­ło gorzej, Ten przodujący w świecie kraj szczęśliwości socjalistycznej nie miał nic do zaoferowania swoim obywatelom, oprócz ciężkiej pracy za marne pieniądze. Nie było jabłka, cytryny, bana­na, czy pomarańczy, pomimo że kraj ten posiadał wszystkie strefy klimatyczne. W ogóle były braki i w innej żywności, a także w odzie­ży, obuwiu zresztą we wszystkim.

To, co tam produkowano to były same buble. Buty, odzież rozłaziły się po krótkim użytkowaniu. Każde sarkanie na taki stan rzeczy kwitowano kró­tką odpowiedzią.

--- Co socjalizm ci się nie podoba?

Dlatego polskie towary, chociaż w porównaniu z zachodnimi były niskiej jakości to jednak były poszukiwane, bo były o wiele lepsze od produkowanych u nich i można ich było sprzedać każdą ilość.

Widząc ten bałagan, chamstwo i demoralizację społeczeństwa coraz bar­dziej dojrzewałem. Jasne stało się dla mnie, że za hasłami o wolności i równości kryje się kłamstwo. Hasła były narzędziem do mydlenia oczu społeczeństwu, by pod ich przykrywką budować potęgę Związku Radzieckiego i umacniać system totalitarny. Kosztem biedy obywateli budowa­no potęgę militarną. Tą potęgą chciano się posłużyć celem zawładnięcia całym światem. Przemysły Polski i innych Krajów Demokracji Ludowej były ustawione tak, aby służyły umacnianiu tej potęgi.

Czym częściej jeździłem do Lwowa tym bardziej to rozumiałem. Zresztą coraz większa część naszego społeczeństwa też to rozumiała. Rozumieli to także rządzący, tylko, że ci będąc sprzedajni posiadali miękkie fotele, bogate koryta i wysokie partyjne posady, które nie pozwalały im się do te­go przyznać. Tak było w Związku Radzieckim i tak było w Polsce. Wprawdzie każdy obywatel miał pracę, ale tylko udawał, że pracuje. Państwo natomiast udawało, że mu płaci.

Samolot AN-2 zwany popularnie Antkiem wyprodukowany w Mielcu dla ZSRR w ilości 12 tysięcy był rekordem w skali światowej w ilości wyprodukowanych samolotów jednego typu.

W tym czasie miały miejsce dwa bardzo ważne wydarzenia polityczne. Jedno z nich to była napaść Związku Radzieckiego na Afganistan, którą Zwią­zek Radziecki rozpętał długoletnią wojnę. Drugim wydarzeniem był strajk w mieleckiej WSK, który zapoczątkował lawinę wydarzeń w całym kraju. Swoją napaścią ZSRR udowodnił, że nie pozbył się agresywnych zamiarów wobec swoich sąsiadów. Wykazał, że jego plany ekspansji na coraz to inne teryto­ria są w dalszym ciągu aktualne. Nikt się wówczas nie spodziewał, że ta wo­jna potrwa tyle lat i będzie początkiem końca Związku Radzieckiego. Wojna ta przyczyniła się do izolacji tego kraju w sferze politycznej i ekonomicz­nej od krajów Europy zachodniej i Ameryki. Z tą wojną kryzys zaczął nabierać przyspieszenia i był on coraz bardziej widoczny w Związku Radzieckim i w Polsce, gdzie braki w zaopatrzeniu były coraz większe.

Jeśli idzie o drugie wydarzenie, czyli strajk to bardzo dokładnie pa­miętam dzień, w którym się to zaczęło. Był dzień 1 lipca 1980 roku, kiedy to jak na ówczesne czasy zaczęły się dziać rzeczy wręcz nieprawdopodobne. Pojechałem w tym dniu na wydział Start w celu załatwienia pewnych spraw serwisowych. Pracowałem na tym wydziale wiele lat, więc znałem tam wszyst­kich tak samo jak i mnie wszyscy znali. Ktoś w wielkiej tajemnicy zwierzył mi się, że jeden z wydziałów Zakładu przerwał pracę i nie pracuje. Nie wierzyłem żeby było takie coś możliwe i uznałem to za bajeczkę. Pracownicy jednak cichaczem do ucha mówili o tym. Nikt jednak dokładnie nie wiedział, o co chodzi. Następnego dnia mówiono już o kilku niepracujących wydziałach, ale nikt nie wypowiadał magicznego słowa strajk. Miałem przepust­kę na tamte wydziały poszedłem tam z ciekawości. Uderzyła mnie ogromna cisza na hali nr 2, podobnie było na hali nr 6. Normalnie był tam zawsze taki hałas, że trzeba było rozmawiać krzycząc, a tu nagle taka cisza. Ludzie w bezruchu siedzieli przy swoich stano­wiskach pracy i nie pracowali. Przed wejściem na halę, obok strażnika stał robotnik z opa­ską na ramieniu i kontrolował, kto wchodzi. Nikt nie rozmawiał nie dyskuto­wał i dalej nie wiadomo było, o co chodzi. Z dnia na dzień stawało coraz więcej wydziałów, ale w dalszym ciągu słowa strajk nie wypowiadano. Po ki­lku dniach przyleciała samolotem z KC PZPR z Warszawy komisja, żeby strajk zażegnać. Stały już wówczas wszystkie wydziały produkcyjne. Pracowały ty­lko służby pomocnicze, Serwis i biura w budynku administracyjnym. O wszy­stkim mówiono szeptem i niewiele można było się dowiedzieć. Prasa, radio i telewizja milczały, a był to przecież zakład zatrudniający 25.000 praco­wników. Ludzie z dnia na dzień coraz więcej ośmielali się i coraz więcej szczegółów mówili sobie do ucha, ale słowo strajk bano się wypowiadać.

Samolot M-15 Belphegor konstruowany przez 100 osobową załogę radziecką Izmaiłowa wraz naszymi konstruktorami w Mielcu pochłonął olbrzymie polskie środki finansowe. Z planowanych 3000 sztuk wyprodukowano niecałe 200 sztuk.

To magiczne słowo nigdy dotąd nie dotyczyło żadnego z krajów obozu socjalistycznego. Odnosiło się tylko do kapitalizmu. Zgodnie z teorią robotnik rządził w kraju robotniczo-chłopskim, więc nie mógł on przecież występować sam przeciwko sobie.

Przyjeżdżały kolejne komisje z Warszawy, które w rezultacie załagodziły częściowo na pewien okres żądania załogi. Zgodzono się, co do podwyżek płac i spełnienie kilku innych postulatów socjalnych, ale całkowicie stra­jku nie zażegnano. Po kilkunastu dniach doszły wieści, że podobny strajk istnieje w WSK Świdnik.

Pojechałem w tym czasie na delegację do Dęblina i wracając chciałem wstąpić do Lublina. Niestety pociąg dojechał tylko do Nałęczowa, albowiem w Lublinie kolejarze zastrajkowali i przyspawali parowozy i wagony do szyn. Wraz z innymi pasa­żerami dowieziono nas do Lublina autobusami.

Tak się to zaczęło. Po Świdniku, a wcześniej Mielcu i kolejarzach, stanęła także Stocznia Gdańska, a później większość zakładów w Polsce. Zakończyło się to jak wiemy porozumieniem sierpniowym 31 sierpnia 1980 r. w Gdańsku.

Mówiono, że strajk wystąpił z powodu braków w sklepach podstawowych artykułów żywnościowych, podając także kilka innych prozaicznych powodów. Natomiast nie wiele mówiono o ludziach, którzy strajk organizowali. Mielec był środowiskiem robotniczo-chłopskim, a w takim środowisku trudniej jest o zwykłą ludzką solidarność. A jednak tego dokonano. Był to wspaniale zorganizowany majstersztyk wskazujący, że w Mielcu celowo ten strajk zorgani­zowano, aby odwrócić uwagę władz od właściwego miejsca wybuchu strajku. Później strajki w kraju wybuchały spontanicznie, ale wtedy w Mielcu było to mało prawdopodobne. Celowo na początek wybrano dzień 1 lipca, gdyż był to pierwszy dzień drugiego półrocza i nazajutrz po zakończeniu półrocznego planu. Nie ma w takim dniu pracy, a ludzie błąkają się z kąta w kąt. Łatwiej w takim dniu zebrać ludzi i przemówić im do rozsądku, bo jak wiemy powo­dów do niezadowolenia było sporo. Organizatorami byli ludzie, którzy w najtrudniejszym okresie narażali się, ale to nie oni zbierali później laury, zaszczyty i najwyższe stanowiska. Nie sądzę aby komukolwiek w Polsce udało się wykazać, że to właśnie Mielec dał strajkiem początek tworzącej się Solidarności zakończony Poro­zumieniem Sierpniowym w Gdańsku.

Całym sercem popierałem ten ruch. Jak większość Polaków rozumiałem, że tylko poprzez taki masowy protest można odwrócić bieg wydarzeń w Pols­ce. Odebrać władzę aparatczykom sterowanym przez Moskwę i wprowadzić kraj na drogę samodzielnego stanowienia o swoim losie, opartym na rozsądku i patriotyzmie.

Nie wszyscy jednak tak myśleli. Byli tacy którzy uważali, że Polacy zamiast strajkować powinni wziąć się do pracy, a wtedy na pewno wszystko będzie dobrze. Zapytywałem tych ludzi, dla kogo mamy uczciwie pracować i w jakim celu. Jednocześnie dawałem odpowiedź. Dla Związku Sowieckiego i w celu umacnia­nia jego potęgi, albowiem wiadomo było i chyba każdy zdrowo rozumujący Polak wiedział, że cały nasz przemysł działał tylko i wyłącznie na potrzeby Związku Radzieckiego. Potrzeby naszego kraju nie liczyły się i były sprawą drugorzędną. Rozumiałem to doskonale, a przykłady dawałem i opisywałem na wcześniejszych kartkach. W tamtych czasach wszędzie na ten temat trwały zażarte dyskusje.

Były to czasy kiedy często jeździłem w ramach wymiany mechaników do Lwowa, a ponieważ były już w Związku Radzieckim wolne soboty, więc łatwo było wsiąść w malucha (Fiat 126P) i po kilku godzinach znaleźć się w Mielcu. Wcześniej w poniedziałek wyjechać z Mielca by zdążyć do pracy rano na lotnisku we Lwowie.

Nie odczuwałem braków finansowych, kiedy byłem we Lwowie. Kupowałem dużo rzeczy dla siebie, ale także na sprzedaż w Polsce, aby po powrocie mieć dopływ polskich złotych. Pisałem już wcześniej, że przy­wiozłem sobie stamtąd lodówkę. Teraz kupiłem i przywiozłem mały tranzysto­rowy telewizor kolorowy. Zawsze coś wziąłem z Polski co bez trudu mogłem sprzedać we Lwowie. Oprócz pieniędzy pochodzących z tego rodzaju handlu mia­łem jeszcze miesięcznie około 400 rubli należnych diet, więc stać mnie było we Lwowie na wiele i śmiało mogłem uchodzić tam tak, jak w Polsce ucho­dził Amerykanin. Bez przesady tak też byliśmy tam traktowani. Pomimo tego nie prowadziłem rozrzutnego życia. Jak mogłem tak starałem się pomóc moim synom. Był im potrzebny ojciec, którego zostali pozbawieni przez matkę. Gdyby nie to, że jej obsesją było zniszczenie mnie, moglibyśmy żyć całkiem przyzwoicie. Są to teoretyczne rozważania, gdyż obecnie wiadomo, że jej postępowanie miało charakter chorobliwy, a w takim wypadku nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Czas po latach łagodzi urazy, jednak ich nie usunie.

Wyjazdy do Lwowa czy poprzedni w Indiach, pozwoliły mi urządzać nowe mieszkanie. Włożyłem w niego wiele osobistej pracy i pieniędzy. Ponieważ o wszystko w tamtych czasach było trudno, więc glazurę do kuchni i łazienki kupiłem dopiero w tarnowskim Pewexie za bony dolarowe. Położona glazura bardzo uprzyjemniła moje mieszkanko.

Mam oprócz innych wiele wspomnień z wyjazdów do Lwowa, które często wspominam. Bywając we Lwowie często wpadałem do znajomej Polki Reni. Było dla mnie bardzo wygodne, bo mieszka­ła w pobliżu ulicy Tereszkowej, gdzie mieliśmy służbowe mieszkania. Mogłem tam częściej wpaść po południu, czy wieczorem, aby porozmawiać z odwiedzającymi ją polskimi sąsiadami. Renia mieszkała z chorą matką i dwójką do­rastających synów. Obie z matką były Polkami, tak się czuły i tak wychowywały synów. Nie wyjechały stamtąd po wojnie, gdyż mąż Reni był Ukraińcem, a później jak się rozwiedli to już repatriację ludności zakończono i się nie dało. Było im ciężko, gdyż tam się jeszcze trudniej żyło niż w Polsce. Renia pracowała w zakładzie kineskopów, ale to, co zarobiła to były marne grosze. W domu mówili tylko po polsku, a chłopcy chodzili do polskiej szkoły.

Bywając u Reni spotyka­łem   ludzi z polskiego środowiska, więc wiele niezakłamanych spraw mogłem się stamtąd dowiedzieć. Oni znów z ciekawością słuchali tego, co się u nas dzieje, a wiadomo, że w początkach powstania „Solidarności” działo się ba­rdzo wiele.

W sąsiednim bloku od naszego mieszkało na prywatnej kwaterze czterech studentów. Poprosili mnie jednego razu, abym im z Polski przywiózł przypi­nanych do klap metalowych herbów różnych polskich miast. Kupowało się to u nas w kioskach Ruchu. Będąc w Polsce kupiłem tych herbów dość sporo i im przywiozłem. Ci chłopcy chcieli mi się zrewanżować, a ponieważ nie wiedzieli jak, więc zaprosili mnie na wódkę do siebie. Mieszkali w pokoju gdzie znajdowały się dwa łóżka, stół i 4 krzesła. Posadzili mnie na jednym z krzeseł. Spod łóżka wyciągnęli kanister taki, jaki używa się na benzynę i ulali z niego coś do dzbanka. Spodziewałem się, co to jest, ale czekałem co będzie dalej. Przed każdym postawiono dwie szklanki, w jednej była czy­sta woda, a drugą napełniono zawartością z dzbanka. Interesowało mnie, co będzie dalej, więc obserwo­wałem ich. Oni szybko szklankę ze spirytusem jednym duszkiem wypija­li, a następnie przepijali wodą z drugiej szklanki. Nie chciałem być gor­szy od nich, a poza tym ciekaw byłem czy mi się to uda, więc dokładnie skopiowałem ich wyczyn. O dziwo nie zakrztusiłem się, ani nie zadławiłem się, a to za sprawą wody, którą przepłukałem usta i gardło. To, co piliśmy to był 80% spirytus i taki tam pito. Więcej jednak już nie chciałem pić, a i tego miałem już za dużo.

Jednego razu, pracując we Lwowie, mieszkałem w jednym mieszkaniu z kolegą. Zajmowaliśmy tam jeden duży pokój z kuchnią, łazie­nką i przedpokojem. Doszło wówczas do zabawnej historii, która często mi się przy­pomina. Kolega lubił sobie wypić i jednego razu przyszedł do domu na nie­złym rauszu. Spałem już wtedy, ale w pewnym momencie przebudziłem się. Z kuchni dochodziły jakieś dziwne odgłosy i co chwilę słychać było jakby coś spadało, pac, po chwili znowu pac, jakieś szmery i jeszcze raz pac. Wstałem, bo mnie to zaciekawiło i po cichutku zaglądnąłem do kuchni. Patrzę, a kolega stoi w kuchni przy kredensie. Szuflada od kredensu była otwarta, a on stoi i sięga na kredens ręką, gdzie w wytłoczce stały jajka. Co on sięgnie ręką po jajko, to jajko wypada mu z ręki i pac wpada do szuflady. Sięga po następne i sytuacja się powtarza. Zaglądnąłem do szuflady, a tam sztućce wymieszane z jajecznicą.

--- Mówię do niego. Co ty jajecznicę smażysz w szufladzie?

Pomruczał coś pod nosem i poszedł spać.

Następnego dnia, gdy to opowiedziałem z humorem w pracy, to już na zaw­sze pozostało, że kolega smaży jajka w szufladzie, a nie na patelni. Historia ta do dzisiejszego dnia często mi się przypomina, a szczególnie wtedy, gdy się z nim spotkam.

Obserwując lwowskie środowisko odnosiłem wrażenie, że jest ono społeczeństwem celowo rozpijanym i zdemoralizowanym. Mówiło się, że połowa małżeństw jest rozwiedziona, a druga połowa żyje w nieformalnym związku z tymi rozwiedzionymi. Może była to przesada, ale nie­wiele odbiegająca od prawdy. Na porządku dziennym był bandytyzm i rozboje. Po północy lepiej było nie wychodzić na ulicę. Raz się tak z miasta wybra­łem pieszo, bo nie było trolejbusu i o mało co, a spotkałoby mnie nieszczę­ście. Doskoczyło do mnie trzech drabów z połówkami rozbitych butelek i już się zaczynali do mnie dobierać, ale odezwałem się do nich po polsku, a po­za tym ktoś zaczął się zbliżać, oni się spłoszyli i odstąpili ode mnie. Nigdy później nie byłem już taki głupi. Chodziłem po różnych zaułkach w Dżakarcie będąc w Indonezji i Hyderabadzie w Indiach, ale nigdy nic przykrego mnie nie spotkało.

Zocha z „kufra”, o której wcześniej pisałem, była sekretarką w sądzie, więc często opowiadała tak makabryczne i autentyczne historie, że włos się jeżył na głowie. O wielu takich drastycznych sprawach milczała tamtejsza prasa, radio i telewizja.

Lata 1979 i 1980 były okresem wielu wydarzeń tak w moim życiu jak w kraju i na świecie. Piszę o jednych, drugich i trzecich, bo nie da się ich odłączyć od siebie. Są z sobą ściśle splecione i wzajemnie się przenikają. Moja sios­tra, po przeczytaniu części mojej opowieści, zarzu­ciła mi, że jest w niej zbyt dużo polityki. Przyznaję jej rację, a jedno­cześnie nie potrafię wydarzeń politycznych i bieżących dziejących się wokół mnie oddzielić od siebie. Są z sobą związane i ja nic na to nie poradzę. Muszę dla wiernego oddania mojego życia przypominać niektóre histo­ryczne fakty, oraz to, w jakim świetle widziałem je i rozumiałem.

Nawiązując do tego, do wydarzeń światowych w roku 1979 na pewno należała napaść ZSRR na Afganistan, do krajowych Porozumienie Sierpniowe 31 sierpnia 1980 i po­wstanie wolnych związków zawodowych „Solidarność. Do lokalnych należał strajk w Mielcu 1 lipca 1980, który zapoczątkował dalsze wydarzenia w kra­ju.

Do moich osobistych wydarzeń  zaliczam też zaprzestanie palenia papierosów. Bardzo dużo paliłem. Było tak aż do pewnego wieczoru, kiedy to odwiedziła mnie siostrzenica z mężem. Ponieważ rozmowy Polaków były w tym okresie bardzo burzliwe, jako że za Solidarności wszyscy byli rozpolitykowani bieżącymi wydarzeniami, więc w ciągu kilkugodzinnej dyskusji wypaliliśmy dwie paczki papierosów i wypi­li po dwie lampki koniaku. Poszedłem spać, ale w nocy przebudziłem się z jakimś dziwnym kacem i już do rana nie mogłem spać. Serce dudniło mi w klatce piersiowej i zmieniało rytm. Było mi duszno, pociłem się i bola­ła mnie głowa. Nawet żołądek dawał znać o sobie popularną zgagą. Zacząłem się zastanawiać, co mogło być przyczyną takich dolegliwości. Objawy wskazy­wały na kaca takiego jak po nadmiernym spożyciu alkoholu, ale wypicie na­wet kilku lampek koniaku, a nie jak w naszym wypadku dwu nie powinno przynieść takich skutków. I w tym momencie zrozumiałem, że kaca miałem w wyniku nadmiernej ilości wypalonych papierosów. W tym wypadku wypaliliśmy w dwójkę dwie paczki papierosów, a to w połączeniu z dwoma lampkami koniaku dało taki efekt. To od tego właśnie momentu przestałem palić. Przyznaję, że paliłem już bardzo dużo, co niekorzystnie odbija­ło się na moim zdrowiu, ale nie spodziewałem się, że tak bardzo.

Po kilku beznikotynowych tygodniach zaobserwowałem pozytywne zjawiska nie tylko na moim zdrowiu, ale szczególnie w tym, że nie musiałem tak czę­sto odkurzać podłogi. Miałem w pokoju na podłodze czerwoną wykładzinę, na której szczególnie znać było każdy pyłek papierosa, co mnie denerwowało i powodowało, że często musiałem sięgać po odkurzacz. Z odrzuceniem papie­rosów znikła i ta niedogodność nie wspominając o oszczędnościach fi­nansowych.

W rok 1981-szy weszliśmy z niesamowitym chaosem gospodarczym. Komunistyczna władza kompletnie nie panowała nad sytuacją. Wybuchały protesty i strajki, a w zakładach pracy wrzało. W wyniku wypuszczenia pustego pie­niądza towary zniknęły z półek sklepowych, a na ulicach ustawiały się przed sklepami długie kolejki. Nie pomagało rozdzielnictwo towarów w po­staci rozszerzającej się listy na kartki. Ceny rosły z dnia na dzień, sza­lała inflacja.

Brakowało właściwie wszystkiego, ale tego, czego w tamtym okresie nie brakowało, to były wszelkiego rodzaju publikacje. Solidarność, oraz wydaw­nictwa działające w podziemiach wydawały mnóstwo różnego rodzaju broszur, książek i biuletynów, które oprócz bieżących informacji z kraju i ze świa­ta ujawniały sprawy ukryte przez władze, lub kłamliwie przedstawiane opinii publicz­nej. Tygodnik „solidarność pomimo cenzury, jaka obowiązywała pisał o wielu wydarzeniach, ale najwięcej można było dowiadywać się z całego mnóstwa broszur i książek. Przedstawiały one wiele faktów historycznych we właści­wym świetle odkłamując je. Pisano prawdę o Katyniu, napaści przez Związek Radziecki na Polskę w 1939 roku, o mordach stalinowskich popełnionych przez NKWD i organa BP, oraz o wielu innych sprawach, które w okresie PRL-u były przemilczane lub zakłamane. Wielu młodych ludzi wychowanych w PRL-u dopiero z tych publikacji dowiadywało się prawdy. O Katyniu na przykład w ogóle bezpieczniej było nie mówić, był to temat tabu, chociaż społeczeń­stwo doskonale wiedziało, kto polskich oficerów w Katyniu wymordował. Kiedy Miłosz dostał nagrodę Nobla z literatury, to przeciętny Polak nie wiedział, kto to taki. Ja, tak jak wielu, dopiero po tym fakcie dowiedziałem się o Miłoszu jako znakomitym poecie. Był on niewygodny dla władz PRL-u, gdyż był pisarzem niezależnym, współpracującym z polską opozycją, co było wystarczające, aby postawić tamę dla jego twórczości w Polsce.

Wiele publikacji takich czy innych nie były dostępne w księgarniach i Państwowym Przedsiębiorstwie „Ruch”, gdyż wszechwładnie panowała cenzura, ale mnóstwo tego typu broszur rozpo­wszechniano w tak zwanym drugim obiegu. Przynoszono je do pracy i leżały one na stole w pokoju mechaników, więc w wolnym czasie wchłanialiśmy w siebie te publikacje, tocząc na ich tematy burzliwe dyskusje. Wczytując się w broszury potwierdzałem sobie rzeczy znane mi, a także i wiele nieznanych faktów historycznych. Przewijały się tam nazwiska uznane za bohaterów w PRL-u, a faktycznie byli to zdrajcy ojczyzny i przeważnie splamieni krwią mordercy.

Z synem Markiem miałem jako tako załatwioną sprawę. Pełnił służbę wojskową w Balicach tak jak chciał. Obecnie dręczyła mnie sprawa młodszego syna Zdzisława. Pracował na Wydziale 41 w WSK i nie był z tej pracy zadowolony. Pracował na galwanizerni wdychając galwaniczne wyziewy i nie było możliwości, że­by go stamtąd wyciągnąć. Miałem znajomego inżyniera Czesława Paska, który był na WSK kierownikiem Wydziału 06, a był to dobry wy­dział tak pod względem pracy jak i płacy. Czesława poznałem jednego razu, kiedy byłem w sanatorium w Iwoniczu Zdroju. Zaprzyjaźniliśmy się i on często odwiedzał mnie w moim mieszkaniu na Pułaskiego. Wydział, którym kierował był jednym z największych wydziałów w WSK zatrudniających około 1000 pracowników. Można się tam było wiele nauczyć, gdyż był to wydział przyrządowy. Pasek obiecał mi, że Zdzicha na pewno przy­jmie. Powiedział, że może Zdzichu przychodzić w każdej chwili i że może zała­twiać Kartę Zmian. Cóż z tego, kiedy nie chciano mu z wydziału gdzie pracował dać przeniesienia. Gnębiła mnie ta sprawa i nie wiedziałem jak ją mam załatwić. Byłem nawet wściekły na syna, że nie poradził mi się, gdy szedł do pracy na ten wydział. Na pewno odradziłbym mu to i poszukał lepszego miejsca pracy. Tak czy ina­czej sprawa wymagała załatwienia, a ja jakoś nie mogłem na nią znaleźć rozwiązania. Udało mi się to dopiero po wielu zachodach, z czego syn jest do dzisiejszego dnia zadowolony, gdyż wiele się tam nauczył.

W pracy miałem pod swoją opieką samochód serwisowy „Nysę”, którą w razie potrzeby jeździłem na reklamacje lotnicze, lub w innych sprawach, a dość często także do Lwowa, jeśli była taka konieczność.

Gdzieś na przełomie lutego i marca 1981 roku pojechałem Nyską do Lwo­wa, ale nie pamiętam, w jakim celu. Zaplanowałem sobie, że ze Lwowa pojadę do Mielca, zostawię tam rzeczy i pojadę do Lublina. Spieszyłem się, jakiś zły duch gonił mnie cały czas. W Mielcu rozładowałem się prawie w biegu i po­gnałem w kierunku Lublina. Z Mielca wyjechałem w godzinach popołudniowych, temperatura była w pobliżu zera, a na poboczach leżał topniejący śnieg. Istniała tak zwana śliskość pośniegowa, zanosiło się na mgłę, a ja przed zmrokiem chciałem dotrzeć do Lublina. Jechałem dość ostro, bo jak wspomniałem jakiś zły duch gonił mnie. W Tarnobrzegu na jednym z przejść dla pieszych, gdzie ludzie stali na poboczu, kobieta niespodziewanie weszła na jezdnię. Było zbyt bli­sko, żeby zrobić jakiś manewr, lub zatrzymać się. Ponieważ było ślisko, więc droga hamowania była długa i mój samochód uderzył ją prawym reflektorem i zatrzymał się. Nie byłoby w tym mojej winy, gdyby to było poza przejściem dla pieszych, ale to było tylko metr od przejścia. Kobietę zabrano do szpitala, a mnie z samochodem na komendę MO. Balonik i próba krwi nic nie wykazały, więc powinni spisać protokół i mnie wypuścić, gdyż dokumenty miałem w po­rządku, ale wydał im się podejrzany fakt, że legitymowałem się paszportem służbowym z ogromną ilością przekroczeń granicy, a ostatnie przekroczenie było w tym samym dniu ze Związku Radzieckiego. Trzymali mnie od soboty do poniedziałku i wypuścili dopiero po wyjaśnieniu sprawy. Kobietę po opatrzeniu w szpitalu wypuszczono do domu. Nic się jej nie stało. Okazało się, że miała słaby wzrok i nie widziała nadjeżdżającego samochodu. W tym wypadku musiałem tylko wpłacić pewną kwotę na konto jakiejś chorągwi harcerskiej w Tarnobrzegu.

Innym razem, a było to już lato pojechałem z przedstawicielem 21 PW mjr. Nowakowskim do zakładów „Dalmor” w Gdyni. Był to zakład elektroniczny, produkujący między inny­mi radiokompasy do użytku na statkach morskich. Zrobili też radiokompas lotniczy, którego kilka kompletów testowaliśmy w Mielcu, a zamontowane na samolotach „Iskra” przechodziły próbną eksploatację w Jednostce Wojskowej w Radomiu. Wzięliśmy w Nysę dwa komplety wadliwie działających radiokompasów i pojechaliśmy zrobić w Gdyni na miejscu pewne techniczne uzgodnienia i wyjaśnić kilka spraw.

Jak wiadomo w czasach Solidarności, a więc strajków i narodowego entuzjazmu o niczym się tak nie mówiło jak o polityce. Żyliśmy tym tematem wszyscy. Natychmiast też, gdy zajechaliśmy do tamtego zakładu zaczęto nas wypy­tywać jak wygląda sytuacja w Mielcu, o wszystkie szczegóły działalno­ści Solidarności, o strajki i itd. Było to w tych czasach zrozumiałe zjawisko, gdyż wszyscy ciekawi byli, co w innych częściach Polski i zakładach pracy się dzieje, albowiem informacje z prasy, radia czy telewizji były za­kłamane, bądź niejednokrotnie sprzeczne z sobą. Przyjechaliśmy do biura konstrukcyjnego, gdzie natychmiast pracownicy nas obstąpili i wypytywali o wszystko. Bardzo mało mówiliśmy o radiokompasie, bo był to w tym wypadku temat drugorzędny. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że do pracy nie przychodziło się w tamtym czasie po to, żeby pracować tylko po to, żeby protestować.

Dużo wówczas dowiedziałem się ciekawych rzeczy odnośnie tego, co działo się na wybrzeżu. Załoga tamtego zakładu chełpiła się tym, że to właśnie u nich pracuje Gwiazda znany solidarnościowiec, późniejszy przeciwnik Lecha Wałęsy występujący przeciwko niemu razem z Walentynowicz. W tym czasie jeszcze chyba razem współpracowali, a ich drogi rozeszły się później.

Sukcesy „Solidarności” społeczeństwo przyjmowało z entuzjazmem i cieszyło się z każdego ustępstwa władz na rzecz wolnych związków zawodowych. W dziale Serwisu, gdzie pracowałem, do wolnych Samorządnych Związków Zawodowych „Solidarność zapisali się wszyscy pracownicy oprócz dwóch.

Kiedy wracaliśmy z gdańskiej podróży do Mielca i byliśmy przed Brodami zaczął padać drobny de­szcz. Jest tam dłuższy odcinek prostej drogi prowadzącej przez las. W pe­wnym momencie zauważyłem z daleka jadącego w przeciwnym kierunku motocykli­stę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale ten motocyklista jechał ze spuszczoną głową na piersiach, a więc nie obserwował drogi przed sobą. Przezornie zmniejszyłem prędkość samochodu obserwując motocyklistę. Jechał dalej ze spuszczoną głową po swojej prawej stronie jezdni, ale stopniowo, powoli jego motocykl zjeżdżał na środek jezdni, przekroczył go i jechał w moim kierunku lewą stroną. Nie pozostawało mi nic innego jak zjechać na pobocze i zatrzymać się, by zminimalizować uderzenie. Motocyklista uderzył motocyklem w lewy reflektor mojego samochodu, odbił się od niego i koziołkując razem z motocyklem wpadł do rowu z lewej strony szosy. Gdy do niego pod­biegłem mruczał coś do siebie, a odór alkoholu rozchodził się wszędzie. Z kieszeni kurtki wylewała się z rozbitej butelki wódka.

Przyjechała zaalarmowana milicja i karetka pogotowia ratunkowego. Milicjant zobaczywszy ofiarę wypadku powiedział.

--- Pół godziny temu widziałem go kompletnie pijanego w Brodach obok gospody.

Miał ten pijak szczęście, bo gdy ja zatrzymywałem się na poboczu, to za mną jechał Trabant, którego kierowca nie widział jadącego na mnie moto­cyklistę. Chciał mnie właśnie wyprzedzać, gdy zdarzył się wypadek. Gdyby manewr ominięcia mnie wykonał, to odbity od mojej Nysy motocykl wpadłby na Trabanta, co spowodowałoby większą w skutkach kraksę.

Jak się później dowiedziałem pijak nie odniósł większych ob­rażeń oprócz potłuczeń i rozbitego motocykla. Najgorsze było to, że nie został ukarany za spowodowanie wypadku w stanie nietrzeźwym, albowiem nie było związanej z tym wypadkiem sprawy karnej, a ja nie byłem nawet przesłu­chiwany jako świadek. Musiałem się po powrocie do Mielca tłumaczyć w wydziale transportu i ruchu samochodowego w WSK z uszkodzonego samochodu. Stłuczony był lewy reflektor i pogięty lewy błotnik. Napisałem w tej sprawie obsze­rne wyjaśnienie, które potwierdził mjr Nowakowski, ale ponieważ nie było sprawy karnej przeciwko pijakowi, więc nie uwierzono mi. Gdy się informowa­łem na milicji w Brodach powiedziano mi, że sprawa karna wytoczona byłaby dopiero wówczas gdybym ja się tego domagał. Co za bzdura.

Latem jak zwykle dużo jeździłem na delegacje. Ponieważ najwięcej samolotów Iskra było w Radomiu, Tomaszowie Mazowieckim, Dęblinie i Modlinie tam też najczęściej jeździłem. Wszędzie w jednostkach wojskowych gdzie byłem obserwowałem ogromne zainteresowanie oficerów i całej kadry oficer­skiej wydarzeniami, które działy się w Polsce. Byłem bądź, co bądź, przedsta­wicielem 25-tysięcznej mieleckiej załogi tworzącej pierwszy strajk. Ci oficerowie nie zdawali sobie sprawy jak w ogóle możliwe było powstanie strajku w tamtym systemie politycznym. Reagowali podobnie jak ja w pierw­szych dniach mieleckiego strajku, kiedy nie mogłem zrozumieć skąd tak nagle wzięła się w załodze taka ludzka solidarność. Oficerowie oblegali mnie i wypytywali o wszystkie szczegóły. Muszę przyznać, że nie słyszałem z ich ust głosów potępiających robotnicze protesty. Odwrotnie byli ci oficerowie w większości całym sercem za tym masowym protestem, który się w tym czasie odbywał.

Pamiętam wydarzenie, jakie miało miejsce przed samą wizytą Papieża w Polsce, a raczej w trakcie wizyty. Byłem wówczas w Modlinie, gdy do tam­tejszej twierdzy przywożono samochodami milicjantów i cywilów, przebierano ich w wojskowe mundury i wywożono na miejsca, gdzie mieli pilnować porządku. Nie wiem komu i po co była potrzebna ta cała maskarada. Chyba tylko po to, by myślano, że porządku pilnuje wojsko, tymczasem nad wszystkim czuwali funkcjonariu­sze MO i SB.

Kilka słów pragnę napisać o swoich kuzynach w Ameryce. Od mojego powrotu z Indii częściej z nimi korespondowałem. Dużo pisałem do nich z Indii, gdyż będący tam tłumacz Utracki pomagał mi tłumaczyć listy. 

Taki stan utrzymywał się w dalszym ciągu. Moi kuzynowie Alfons i Alicja częściej pisali i przysłali zdjęcia, które w pamiątkach posiadam. Byli dziećmi rodzonej siostry mojego Ojca Karoliny, która jeszcze przed I Wojną Światową wyjechała do USA. Tak Karolina jak i wszystkie jej dzieci już nie żyją, ale pozostała po niej liczna rodzina Bajorków. Alfonsa miałem okazję poznać osobiście. Spotkałem się z nim podczas mojego służbowego wyjazdu do Kanady, ale o tym napiszę w następnym rozdziale.

Teofil Lenartowicz

Wrocław, dnia 10 stycznia 2021

3 komentarze:

  1. Moja Mama miała serdeczną koleżankę o tym samym nazwisku pochodzącą ze Stanisławowa. Działa w Solidarności w Gorzowie Wielkopolskim.

    OdpowiedzUsuń
  2. WSZYSTKO SIĘ ZGADZA.TO FAKT NIEZAPRZECZALNY ,ZE KOLEPKA PIERWSZEGO STRAJKU BYŁ WŁAŚNIE MIELEC A PÓZNIEJ LUBLIN.
    PRZYSPAWANE KOŁA DO TORÓW ROZESZŁO SIĘ PO CAŁYM KRAJU.
    POZNIEJ ZACZĘTO WSZYSTKO PRZEKLAMYWAC?ZE TO WŁAŚNIE TYLKO GDAŃSK I WYBRZEŻE TO WSZYSTKO ZAPOCZĄTKOWAŁO. W TYM CZASIE JAKO PILOT PUL LATAŁEM B.DUZO PO KRAJU I DOSKONALE WIEDZIAŁEM CO SIĘ DZIEJE W POSZCZEGÓLNYCH REJONACH. W POCZĄTKOWYM OKRESIE SOLIDARNOŚCI LUDZIE BYLI ZAUROCZENI TYM ZE NARESZCIE PRZYJDZIE
    WŁAŚCIWA ZMIANA NA DOBRE 21 POSTULATÓW ZOSTAŁO PRZEZ WŁADZE UZNANE.ALE TO NIE WSZYSTKO.TA ZMIANA WYSZŁA DLA KRAJU NA WIELKA NIEKORZYŚĆ.ZNISZCZONO PRZEMYSŁ LEKKI. CAŁA ŁÓDŹ BYŁA BEZ PRACY.ZNISZCZONO ROLNICTWO. ROZPOCZĘTE BUDOWY W RAMACH ROZBUDOWY KRAJU ZOSTAŁY SAME BEZ OPIEKI.WSZYSTKO ZOSTAŁO ROZKRADANE.GOSPODARKA KRAJOWA ZACZĘŁA UPADAĆ ,WSZYSTKIEGO BRAKOWAŁO ZA WYJĄTKIEM OCTU W SKLEPACH. NAGIE HAKI KRÓLOWAŁY W SKLEPACH MIĘSNYCH. NIE BĘDĘ OPISYWAŁ WIĘCEJ PONIEWAŻ PO PRZEGRANYCH ZAWODACH SKOCZKÓW NARCIARSKICH UCIKLA MI TWÓRCZA WENA?
    ALE PODZIWIAM CIEBIE TOLCIU ZA AKTYWNOŚĆ MAJĄCA PODŁOŻE PAMIĘCI WSTECZNEJ.
    TOLCIU PISZ WIĘCEJ O TAKICH SPRAWACH, KTÓRE POWINNY UJRZEĆ ŚWIATŁO DZIENNE BEZ ZAKŁAMAŃ I FAŁSZOWANIA HISTORII.
    POZDRAWIAM SERDECZNIE WRAZ Z ŻONA
    BRONISŁAW CZAPSKI

    OdpowiedzUsuń