Fakty i kontrowersje o samolocie Iryda
W związku z
wysłużonymi samolotami TS-11 Iskra, samolotami Lim, MiG i innymi, zaistniała
potrzeba wyprodukowania dla wojska nowego samolotu odrzutowego. W tym celu
podjęto prace nad konstrukcją samolotu nazwanego PZL I-22 „Iryda” Opracowały
go Instytut Lotnictwa, WSK i OBR SK
Mielec.
Samolot szkolno bojowy I-22 Iryda z rozłożonym
obok niego uzbrojeniem, bomby, wyrzutnie rakietowe Mars‑4, pociski i
zbiorniki paliwa.(Józef Witek, Encyklopedia Miasta Mielca, tom 1 str. 308)
Konstruktorami byli Jerzy Orłowski,
Alfred Baron, Włodzimierz Gnarowski i Marek Potapowicz. Był to dwumiejscowy, dwusilnikowy, odrzutowy
górnopłat szkolno bojowy. W 1980 roku
zatwierdzono projekt, dwa lata później rozpoczęto budowę prototypu. Pierwszy
prototyp oblatany został przez pilota doświadczalnego z Instytutu Lotnictwa
Ludwika Natkańca 5.3.1985 roku. Jego napęd stanowiły 2 silniki PZL-5. W
następnych modyfikacjach zastosowano 2 silniki PZL K‑15, oraz zastosowano
nowoczesną awionikę. Samolot modyfikowano budując następne prototypy. Ostatecznie
zmodyfikowany samolot o nazwie PZL M-93 „Iryda” oblatany został 16.8.1997 roku.
Wszystkie
pierwsze loty na tych samolotach wykonał pilot doświadczalny Instytutu
Lotnictwa inż. Ludwik Natkaniec. Samolot posiadał na uzbrojeniu jedno dwulufowe działko kaliber 23 mm, oraz wyrzutnię rakiet
Mars 4. Mógł zabrać pod skrzydłami 4 bomby, oraz zamiennie 2 zbiorniki
paliwa. W latach 90 tych wyprodukowano 19 egzemplarzy samolotów Iryda.
Jak nam
dzisiaj wiadomo samolot ten nie wszedł do eksploatacji, a 19 samolotów Iryda
zostało przeznaczonych na złom. Stało się tak dzięki niezrozumiałej polityce
MON, która na modyfikację samolotu najpierw wydała 1,2 miliarda złotych, a
następnie kiedy samolot zaczął spełniać założone warunki zrezygnowała z niego.
Istnieją dwie wersje wydarzeń. Jedną jest oficjalna wersja MON, twierdząca że
samolot zawiódł oczekiwania i dlatego należało zrezygnować z niego. Posłużono
się w tym wypadku dwoma katastrofami. Drugą wersją jest, że samolot spełnił
oczekiwania i nie należało z niego rezygnować.
Ponieważ w
światku lotniczym krążą obydwie wersje i tak jedna wersja jak i druga znajduje
swoich zwolenników, pragnę zaprezentować fakty i opinie tych, których zdania
najbardziej powinny być brane pod uwagę. Są nimi konstruktorzy owego samolotu i
piloci doświadczalni oblatujący ów samolot i inni eksperci lotniczy. Wnioski do
oceny każdy ma prawo wyciągnąć sobie
sam.
Wersja, którą
oficjalnie zaprezentowało MON twierdzi, że Iryda była niebezpiecznym samolotem
niespełniającym założeń, tłumacząc to dwoma katastrofami. W telewizji w
programie redaktor Jaworowicz wyemitowano po katastrofach wypowiedzi żon
pilotów w stylu – Jak mąż rano pójdzie latać na Irydzie, to ja nie wiem, czy wieczorem
wróci do domu? To właściwie wszystko na czym MON opierał własną wersję, gdyż
trudno było spotkać się z bardziej rzeczowym wyjaśnieniem. Wypowiedzi samych
pilotów latających na Irydach, były pozytywne.
Przedstawiając
fakty i opinie opieram się publikowanymi w Polskiej Technice Lotniczej
wypowiedziami konstruktorów owego samolotu, ekspertów lotniczych i pilotów
doświadczalnych. Będą to wypowiedzi, a także to co zapisali na łamach Polskiej
Techniki Lotniczej ze spotkania SMIL 9 marca 2005 roku. Warto dodać, że na
spotkaniu tym brał udział znany z DAL i „Loteczki” mgr inż. Jerzy Jędrzejewski.
Przytoczę także opinie pilotów doświadczalnych z Mielca. Wielu z nich znam
osobiście nie tylko z pracy, ale także z osobistych przeżyć.
Przytaczanie
cytatów zacznę od konstruktora mgr inż. Włodzimierza Gnarowskiego, gdyż to on
po Jerzym Orłowskim i Alfredzie Baronie przejął stery głównego konstruktora. Na
początek zacytuję jego życiorys zawarty w numerze 4/2005 PTL. Cytuję:
Urodził się 7.09.1950 w Poznaniu, jako syn
lekarza Włodzimierza i Nadziei z d. Kańkowskiej. Maturę zdał w Liceum nr 19 im.
M. Curie-Skłodowskiej w Gorzowie Wlkp. w 1968 r. W latach 1969-1975 studiował
na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej,
gdzie w czerwcu 1975 uzyskał dyplom mgr inż. specjalności Samoloty i Śmigłowce.
Podczas studiów wykonywał prace dla biura konstrukcyjnego mgr inż. A. Frydrychewicza
w WSK - Okęcie w Warszawie. W jesieni 1975 rozpoczął pracę w dziale obliczeń
biura konstrukcyjnego WSK-Okęcie u mgr inż. A. Kardymowicza. Od listopada 1975
pracował w Instytucie Lotnictwa w Warszawie w zespole dr inż. R. Orłowskiego
przy projekcie samolotu Iskra 2, przemianowanym następnie na I-22. W latach
1979-1987 był zastępcą głównego konstruktora ds. struktury i kompozycji
samolotu I-22 Iryda. W 1987 został głównym konstruktorem samolotu I-22 Iryda.
Kierował pracami nad wersją podstawową I-22 i uzyskaniem certyfikatu w 1992 r.
Następnie kierował programami modernizacyjnymi Irydy: wersji I-22M93K o udźwigu
(podwieszeń) 1800 kg, zakończonego w 1995 certyfikacją Państwowej Komisji Badań
Certyfikacyjnych.
W latach 1995-1997 kierował
modernizacją Irydy w wersji I-22M96 STÓŁ. W latach 2002-2004 opracował projekt
koncepcyjny wysokomanewrowego samolotu szturmowego Kobra 2000.
Od 1997 jest głównym konstruktorem w
Zespole ds. Samolotów Specjalnych w Instytucie Lotnictwa. Kierował opracowaniem
wersji I-22M92 z silnikami K-16, projektu modernizacji samolotu TS-11 Iskra do
zabudowy silnika K-15, weryfikacją obciążeń TS-11 do prób trwałościowych,
współpracował przy opracowaniu wersji pływakowej samolotu Wilga 2000H,
opracował projekt koncepcyjny wysokomanewrowego samolotu szkolnego SWM,
opracował projekt ekranowania części nadwodnych statków do przewozu kontenerów
oraz prace związane z redukcją oporów hydrodynamicznych jednostek pływających.
Był realizatorem grantu europejskiego HELIX dotyczącego Systemów Dużej Nośności
w ramach V Programu Unii Europejskiej.
W latach 1990-2003 był członkiem
Rady Naukowej Instytutu Lotnictwa. Od 1991 jest członkiem Krajowej Rady
Lotnictwa. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta (1992). Interesuje
się ogrodownictwem, szczególnie hodowlą roślin ozdobnych. Jest żonaty z Anną z
d. Siwicką. Koniec cytatu.
Poniżej przytoczę
to, co ów konstruktor miał do powiedzenia w sprawie konstrukcji samolotu Iryda.
Cytuję:
Kiedy trafiłem do Instytutu Lotnictwa, w
1975 roku, program był na etapie początkowym -uzgadniania warunków
technicznych. Były przy tym dwie koncepcje - zamawiającego i konstruktorów.
Jedni widzieli „wyrób 300", bo taką nazwę nosiła początkowo Iryda, jako samolot
o prędkości 0,95 Ma i udźwigu 4 ton, a więc bardziej bojowy, natomiast drugi -
jako bardziej szkolny: prędkość 0,8 Ma i udźwig 2 ton. Oczywiście, te
kontrowersje odbijały się na deskach konstruktorów. Do tego wszystkiego
zmieniał się sam kształt samolotu: najpierw koncepcja wzorowana na Alpha-Jecie,
potem odejście od tej koncepcji, połączenie gondol silnikowych ze skrzydłem,
potem znów ich rozdzielenie - zmian było całe mrowie. Nawet układ górnopłata
nie był pewny - rozważano także dolnopłaty i średniopłaty. O tym akurat trudno
mi się wypowiadać, gdyż ja, gdy przyszedłem do zespołu, zastałem koncepcję
właśnie taką i nie było dyskusji: „albo robisz, albo nie". Na pewno nie
jest to układ idealny - na przykład podwozie wyszło cięższe, niż w dolnopłatach.
Jednak sztuka inżynierska to gra kompromisów - nie ma rozwiązań idealnych,
lepszych od innych w każdym punkcie; każdy układ ma nad innymi przewagę w
jakiejś kwestii. Tutaj na przykład uzyskaliśmy wiele korzystnych cech,
zwłaszcza z punktu widzenia funkcjonalności. To mogę mówić z czystym sumieniem,
gdyż często obserwowałem żołnierzy, kiedy Iryda latała na poligonie w Nowej
Dębie. Kiedy trzeba było podwieszać małe bomby - 50 czy 100 kg, to żołnierze
niekiedy narzekali: „Panie, gdyby tu było niżej, to bym sobie spokojnie
podwiesił i cześć!". Ale kiedy dochodziły większe wagomiary - 250 czy 500
kg, to dopiero się okazało, co jest uciążliwego w dolnopłatach. Otóż żeby taką
bombę podwiesić, to trzeba położyć się na brzuchu - a nie zawsze jest ciepło i
sucho. A co, gdybyśmy pod taki dolnopłat chcieli podwiesić belkę wielozamkową?
Do belki uniwersalnej, pod skrzydłem, trzeba podczepić jeszcze belkę
specjalistyczną i dopiero bombę - a do ziemi blisko... Trzeba by podwyższać
podwozie, a to znów kłopot. Owszem, wielu tak robiło, ale ponosili tego
konsekwencje. W sztuce inżynierskiej zawsze jest przecież „coś za coś".
Ale wracając do kwestii układu - był jeszcze jeden argument za grzbietopłatem.
Otóż Iryda miała być samolotem „głębokiej rezerwy", czyli w razie konieczności
można ją było używać bojowo. Stąd musieliśmy spełnić wiele warunków typowo
wojskowych. Takim warunkiem była możliwość operowania z lotnisk gruntowych.
Wiadomo, że w razie wojny wszystkie lotniska w Polsce będą bombardowane w
pierwszej kolejności - tak przecież było w Iraku czy Afganistanie. Dlatego też
zamawiający zwracali uwagę na nacisk kół - nie mógł przekroczyć 6 kg/cm2. Była
to bowiem nośność dość grząskiego gruntu. Zrobiliśmy zatem te naciski takie,
jak trzeba, ale - jak taki dolnopłat startowałby z gruntu, a do tego dość
podmokłego? Przecież całe błoto zatrzymałoby się na spodzie skrzydeł, w
mechanizmach klap i lotek, zacznie blokować mechanizację, dostanie się do
serwomechanizmów itd. Nie wiem, czy to właśnie były argumenty za układem
górnopłata, czy też wyszło to „przy okazji", ale na pewno samolot
wielozadaniowy w takim układzie nie jest od rzeczy.
Ale - wracając do tego pierwszego
etapu rozwoju samolotu: wzajemne „przepychanki" zakończyły się to mniej -
więcej w roku 1978, kiedy wreszcie nastąpiło uzgodnienie wymagań technicznych
na samolot szkolno- bojowy I-22, jeszcze nie Iryda. Co to był za samolot?
Przede wszystkim był to samolot poddźwiękowy, w układzie górnopłata,
dwumiejscowy, z kabiną ciśnieniową, napędzany dwoma silnikami odrzutowymi. Miał
być to silnik polski - takie było założenie. Podstawowe elementy
najważniejszych systemów także miały być oparte na dostępnych w kraju i
uruchomionych technologiach. Dotyczyło to agregatów hydrauliki, instalacji
elektrycznych, układów sterowania, awioniki itp. Awionikę wzięliśmy z MiG-ów-21
i -29, które wówczas były jeszcze stosunkowo nowoczesne. Te założenia
uwzględniliśmy w ofercie projektu wstępnego, przedstawionego do oceny komisji
makietowej w ramach uzgodnionych wymagań technicznych na rok 1978. Mniej -
więcej w tym samym czasie, co projekt wstępny, powstała makieta samolotu. Układ
samolotu jest praktycznie ten sam, co obecnie: górnopłat z usterzeniem
ustawionym na kadłubie, w układzie kabin tandem, z dwoma wlotami powietrza, po
obu stronach kadłuba, dwusilnikowy, z silnikiem SO-3, bo nie wiedzieliśmy, jaki
będzie ciąg dalszy, jak się potoczy historia. Jednakże podobieństwo do
finalnego wyrobu jest jedynie powierzchowne - projekt został później dość mocno
zmieniony.
Makieta samolotu była
oczywiście oceniana przez komisję makietową; był to rok 1978. Opinia składała
się z dwóch tomów. Pierwszy z nich zawierał wymagania stawiane naszemu
wyrobowi, a drugi - co należy w nim zmienić. Oczywiście, drugi tom był
zdecydowanie grubszy, ale to jest historia każdego projektu. Niestety, nie ze
wszystkimi uwagami mogliśmy się zgodzić, a z niektórymi wprost musieliśmy
walczyć, bo realizacja projektu nie mogłaby ruszyć. Negocjacje trwały do roku
1979, a prace oczywiście stały w miejscu. Wobec tego impasu, zarząd Instytutu
odwołał dr Orłowskiego z funkcji głównego konstruktora i powołał na jego
miejsce dr Alfreda Barona. O ile pamiętam, to był maj lub czerwiec 1979 roku.
Pracę dr Baron rozpoczął od weryfikacji tego, co zostało zrobione za
„kadencji" dr Orłowskiego. Od września natomiast zespoły otrzymały zadanie
dopracowania i uzupełnienia projektu wstępnego. Termin był bardzo blisko -
ludzie mieli na to tylko 3 miesiące. Mimo poszerzenia zespołów (w związku z
opóźnieniami prac), wszyscy pracowali bardzo ciężko. Była to naprawdę harówka,
trwająca -jak powiedziałem - 3 miesiące, od września do listopada. Po tym
okresie do oceny przedstawiono tzw. uzupełniony projekt wstępny, którego ocena
wypada pomyślnie.
Kolejnym etapem było oczywiście
przygotowanie projektu technicznego (tym razem zaakceptowanego) oraz budowa
podzespołów. Jak wspomniałem, było to rozdzielone na wiele zakładów, l tak:
WSK-Okęcie robiło część nosową samolotu, aż do wręgi kabinowej, wraz z lukiem
awioniki oraz podwoziem przednim (ale jego kinematykę opracowywał kto inny).
Instytut Lotnictwa zajmował się częścią centralną kadłuba, sięgającą do wręgi
34, czyli mniej - więcej do części spływowej skrzydła. WSK-Mielec zajmowało się
natomiast belką ogonową, usterzeniem oraz skrzydłami - chodzi mi o ich konstrukcję,
a nie aerodynamikę, którą zajmował się IŁ. WSK - Rzeszów zajmował się
oczywiście silnikami 3W22, czyli przerobionymi SO-3 od Iskry. Współpracował
przy tym z działem silnikowym Instytutu Lotnictwa. Równolegle jednak Instytut
lotnictwa przystąpił do opracowywania nowego silnika - od początku wiedzieliśmy
bowiem, że ciąg dwóch 3W22 będzie za mały, żeby sprostać wymaganiom
zamawiającego. Tak powstał silnik K-15, nowoczesny jednoprzepływowy silnik o
ciągu 1500 daN. Dlaczego jednak daliśmy te silniki SO-3? Przyczyna jest prosta:
wiedzieliśmy, że nie należy łączyć prototypów silnika i płatowca - poza tym,
K-15 był jeszcze opracowywany; SO-3 natomiast był już dobrze znany -
eksploatował go Dęblin na Iskrach, produkcja w Rzeszowie trwała, problemy
produkcyjne i eksploatacyjne były usunięte - to wszystko było dla nas bardzo
cenne. Stąd zdecydowaliśmy się na wersję podstawową z 3W22, natomiast K-15
zostawiliśmy na tzw. wersję rozwojową. Natomiast wyposażenie - to osobna,
bardzo rozbudowana historia. Na pokładzie zamontowaliśmy bowiem aż 47
różnorodnych systemów, w tym wiele systemów wyposażenia specjalnego. W stosunku
do Iskry był to olbrzymi przeskok. Oczywiste jest, że potrzebowaliśmy przy tym
pomocy wielu specjalistów z różnych dziedzin. To z kolei stwarzało olbrzymie
problemy logistyczne - jak koordynować pracę tylu osób, jak nimi kierować? Do
tego dochodził problem komunikacji pomiędzy poszczególnymi zakładami, a było
ich ponad 80. Tak na marginesie - można powiedzieć, że byliśmy prekursorami
małych linii lotniczych w Polsce, gdyż z Warszawy do Mielca, Rzeszowa czy
innych ośrodków zazwyczaj latało się małymi samolotami. A były to wyprawy
bardzo częste i urozmaicone. To też oddaje skalę programu i trudności z jego
kierowaniem. Dlatego też nie „zwalaliśmy" wszystkiego na dr Barona, ale
oparliśmy cały system na jego zastępcach. Każdy z zastępców odpowiadał za inną
część programu, l tak: aerodynamika - inż. Jerzy Winiarski, systemy specjalne -
inż. Józef Pogoda, wyposażenie kabin - doc. Jerzy Haraźny, układy sterowania
-inż. Ryszard Zieliński, układy podwozia - inż. Grzegorz Szeląg; ja
odpowiadałem za strukturę płatowca. Ponadto w Mielcu byli niejako odpowiednicy
zastępców głównego konstruktora w Warszawie, co pozwalało nam usprawnić pracę
oraz równolegle realizować prace w Warszawie i w Mielcu, pomimo, że
specjalizacja i odpowiedzialność ciążyła na - jak już podałem - poszczególnych
grupach konstrukcyjnych, ulokowanych w poszczególnych ośrodkach. Na przykład,
moim odpowiednikiem w Mielcu - odpowiedzialnym za strukturę - był inż.
Mieczysław Bednarczyk, a inż. R. Zielińskiemu (od sterowania) pomagał inż. Leon
Spyra. Wszystkie instalacje prowadził w Warszawie inż. Andrzej Rucz, a w Mielcu
inż. Kazimierz Kita; spoczywał na nich ogromny zakres pracy. Za sprawy
uruchomienia i produkcji odpowiadał w Mielcu inż. Kazimierz Gocyła - a więc był
w pewnym sensie odpowiednikiem głównego konstruktora w Warszawie. System ten
być może wygląda na rozbudowany, ale sprawdził się. Temat „Iryda" był
realizowany bez mała bezproblemowo. Być może jest to uzasadnione tym, że rozmawiali
inżynierowie z inżynierami, więc - siłą rzeczy - dominowała racja techniczna.
Dotyczy to również nadzoru wojskowego - a z armią mieliśmy do czynienia
niemalże na co dzień, gdyż wśród kooperantów były zakłady wojskowe, a ponadto
przedstawicielstwo wojskowe sprawowało nadzór nad całością prac, zatwierdzając
na bieżąco dokumentację oraz zatwierdzając podjęte przez nas decyzje. A skoro
padło hasło „nadzór wojska", to chciałbym tu przy okazji pewną rzecz
wyjaśnić. Otóż na pewno Państwo zauważyli, że prototypy Irydy, samolotu
wojskowego, nosiły znaki rejestracyjne cywilne, np. SP-PWD, choć niekiedy
oznacza się je „po wojskowemu", np. „102". Otóż jest to pewna
kontrowersja: buduje się samolot dla zamawiającego w określonym celu, ale czy
to jest samolot wojskowy, czy cywilny? Długo nad tym deliberowano, ale w końcu
ówcześni ministrowie: transportu i obrony narodowej podpisali stosowne
porozumienie, wykorzystując „furtkę" pozostawioną przez prawo lotnicze tak
„krakowskim targiem" podzielono odpowiedzialność: ponieważ w przestrzeni
powietrznej nie może latać samolot nie wiadomo, czyj, więc zostaje wpisany do
rejestru cywilnego i będzie miał cywilne znaki. Ponieważ jednak budowany jest
na wymagania wojskowego zamawiającego, wobec tego nadzór cywilny wycofuje się i
przekazuje sprawowanie nadzoru w czasie budowy wojsku - ogólnie, bo takiej służby
formalnej nie było i do dziś nie ma. Ponadto zapisano, że w przypadku wypadków,
badać je będzie komisja wojskowa.
Po zakończeniu etapu wytwarzania
podzespołów do prototypu Irydy, rozpoczęliśmy próby stoiskowe. Odrębne
stanowiska zbudowano dla każdego rodzaju prób: statycznych, zmęczeniowych,
poszczególnych instalacji, przy czym instalacja hydrauliczna to jedna z
najbardziej rozbudowanych, najbardziej skomplikowanych instalacji, które
powstały u nas w kraju. Stoisko symulacyjne tejże instalacji powstało w
WSK-Hydral; tam też były prowadzone próby.
Model aerodynamiczny Irydy miał
swoją też historię. Oprócz wszechstronnych analiz obliczeniowych, szerokim
frontem były prowadzone badania aerodynamiczne. Dotyczyły one zarówno zakresu
małych, jak i dużych prędkości. W zakresie małych prędkości wykorzystywane były
tunele Instytutu Lotnictwa średnicy 1,5 metra i 5 metrów, oraz tunel pionowy Politechniki
Warszawskiej; dla dużych prędkości mieliśmy tunel około- i naddźwiękowy,
niestety o ograniczonej przestrzeni pomiarowej. Zdecydowano się zatem, w celu
uwiarygodnienia danych aerodynamicznych, na badania poza granicami kraju.
Pamiętajmy jednak, że cykl projektowy toczył się między 1979 a 1985 rokiem, a
więc stał jeszcze Mur Berliński. Nie mogliśmy zatem zrobić badań samolotu
gdzieś na Zachodzie, ale na szczęście okazało się, że w Rumunii jest tunel,
który nam odpowiada. Był to nowoczesny tunel aerodynamiczny, zbudowany przez
Francuzów, jeszcze za rządów Ceaucescu - obok tuneli GAGI jeden z najlepszych
tuneli naddźwiękowych. Badania trwały dość długo, gdyż musieliśmy przygotować
bardzo dokładne modele - musieliśmy zachować tysiące wartości: dokładność
krawędzi spływu, powierzchni itp. Ale i tak nie był to najbardziej
skomplikowany model, jaki wykorzystaliśmy w próbach Irydy: większe problemy
mieliśmy z modelem do prób flatterowych. Modele były wykonywane w Mielcu,
według projektu zespołu mieszanego - z Instytutu i z Mielca. Wykonanie było
jeszcze bardziej precyzyjne, niż modelu jadącego do Rumunii, bo odwzorowywały w
określonej skali nie tylko geometrię, ale też sztywność giętną i skrętną,
sztywności zamocowania poszczególnych elementów konstrukcyjnych, rozkład mas -
po prostu wszystkich wartości mających wpływ na drgania flatterowe. Tylko wtedy
był bowiem sens przeprowadzania tych prób - gdybyśmy tego podobieństwa nie
zachowali, jakiekolwiek wyniki byłyby nieprzydatne. Ale pamiętać należy, że
same wyniki modelu też nie są dokładne. Tym bardziej, że Iryda miała osiągać
prędkość 0,95 Macha, czyli bardzo bliską prędkości dźwięku (zakres tzw.
transsoniczny), co budziło w nas mieszane uczucia. Przyczyna jest prosta - w
tym zakresie stan parametrów można opisać bardzo krótko: zmienia się wszystko i
to w najmniej oczekiwany sposób. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że aby to
opanować, będzie potrzebna automatyka, a z tym były wówczas problemy. Tak więc
mieliśmy zakres prędkości, w którym mogą nałożyć się dwa niebezpieczne i bardzo
skomplikowane problemy: bariera dźwięku oraz aeroelastyczność, czyli
zagadnienia dynamiczne związane z konstrukcją to jest równowaga pomiędzy siłami
masowymi, aerodynamicznymi i sztywnością konstrukcji. W przypadku wolniejszych
samolotów -do 0,8 Macha - można było stosować powszechnie używanych wzorów, po
czym otrzymaną prędkość weryfikować podczas prób w locie; tak właśnie
postępowano z Iskrą. Nam jednak przeszkadzała ta transsoniczna prędkość, a poza
tym przedsięwzięcie było zbyt poważne, aby ryzykować w ten sposób.
Postanowiliśmy zatem obliczyć wszystko z możliwie największą dokładnością. Stąd
właśnie budowa wspomnianych modeli flatterowych. Próby prowadziliśmy w tunelu
pięciometrowym Instytutu Lotnictwa. Jak wspomniałem, takie próby mają jednak
swoje ograniczenia. Nam udało się całkiem dobrze zbadać zakres prędkości 700 do
750 km/h, ale mieliśmy kłopoty z „pójściem wyżej". Było to dla mnie duże
rozczarowanie, że nie możemy latać z taką i taką prędkością, bo nie pozwala nam
baza badawcza na ziemi. Można było albo znowu jechać za granicę, albo
wykorzystać dane, jakie się ma. Jednak nikt nie palił się do tego, żeby
udostępniać nam samoloty naddźwiękowe do badań flatteru. Musieliśmy zatem
poradzić sobie na tym, co mamy - czyli TS-11. Założyliśmy na niej aparaturę do
zapisu szybko zmieniających się parametrów. Na tak wyposażonej iskrze latał
płk. Bolesław Zoń. Chcieliśmy dojść do 0,8 Ma, lecz nam się nie udało. Na te
próby lataliśmy z Okęcia, ale duża częstotliwość ruchu utrudniała nam zadanie.
Wieża co chwila „przeganiała" nasz samolot z miejsca na miejsce, z poziomu
na poziom, właśnie w związku z lotami samolotów pasażerskich. W jednym z lotów
Iskra została skierowana w strefę bardzo złej pogody. W pewnym momencie pilot
stracił orientację przestrzenną. Żeby wyjść z tej strefy, płk. Zoń wszedł w
nurkowanie, w którym zbliżył się do prędkości 750 km/h, czyli 0,78 Ma. Kiedy
pilot wylądował, podbiegł do niego przerażony mechanik, mówiąc: „Panie
pułkowniku, ale ten samolot jest cały pogięty!". Istotnie, wygląd Iskry
przerastał nasze wyobrażenia. Stery były porozrywane, na skrzydłach oznaki
silnego rozciągania, czyli tzw. pola ciągnień... Widok, którego nie zapomnę do
końca życia. Takich obrazów w historii tego programu miałem wiele i o nich będę
chciał wspomnieć, bo to chciałbym przekazać młodym, którzy będą działali po
mnie.
Została nam odebrana w zasadzie
jedyna szansa zdobycia informacji szerzej o flatterze - a były to informacje
niezbędne. Prawie każda konstrukcja ma flatter - wyjątki zdarzają się bardzo
rzadko. Pytanie brzmi: kiedy ten flatter zajdzie? To zależy od wielu czynników:
obciążeń aerodynamicznych, zjawisk aerodynamicznych (np. pojawiających się
oderwań), sztywności, rozkładu mas (bo są układy, które wyważamy tak, aby masa
odgrywała rolę tłumiącą, ale jest to bardzo trudne). Co gorsza, każdy element
samolotu ma swoją specyfikę, którą należy uwzględnić. Na przykład klapy: ich
środek ciężkości z reguły jest lokowany poza środkiem sił poprzecznych, czyli
osią obrotu, l tam masa nie odgrywa roli tłumiącej tych drgań. Jednak dobre
zamki, dobre mocowanie, bądź wprowadzenie dodatkowej sztywności pozwala na
pozbycie się tego zjawiska. Tak też się stało na Irydzie - na wersji podstawowej
zostały wprowadzone elementy zmieniające sztywność mocowania klap, co w
rezultacie wyeliminowało zjawisko flatteru klapowego. Ale oprócz takich prób
robiliśmy oczywiście także „zwykłe" próby statyczne. Przyjmowaliśmy
współczynnik bezpieczeństwa 1,5 - jak zwykle, ale jeszcze dodatkowo 20% na
rozrzut własności materiałów. Ten problem nie tylko nie został rozwiązany - na
dobrą sprawę nikt w Polsce tym zagadnieniem nawet się nie zajął. Nawet atest
Polskiej Normy nie zapewnia odpowiedniej jednolitości -konieczna jest dodatkowa
selekcja materiałów i zwiększenie współczynnika bezpieczeństwa. Dotyczy to
szczególnie grubych elementów, wykonanych z PA7, St16 czy D16PATW. Z tym
problemem musieliśmy się zmierzyć podczas prób statycznych. Były one wykonywane
w Mielcu, podobnie, jak próba zmęczeniowa kadłuba. Obciążaliśmy w nich konstrukcję
do 180% obciążenia dopuszczalnego. Dotyczy to wszystkich podzespołów - bo
próbom poddawaliśmy całe podzespoły: skrzydła, kadłub i usterzenie. Warto tu
dodać, że musieliśmy każdy z elementów obciążyć na ponad 60 sposobów - tyle
bowiem przypadków obciążeń przewidują przepisy, na których się opieraliśmy -
AP-970. W zakresie urządzeń były stosowane przepisy budowy SUB-70, zaś
własności lotne były definiowane według norm amerykańskich, MIL-owskich.
Skoro już jestem przy próbach, muszę
wspomnieć o zupełnie nietypowych próbach - próbach podwozia, Było to jedno z
poważniejszych naszych wyzwań, gdyż samolot zaczął się zbliżać do kategorii
sprzętu 10 ton. Do tego dochodzi prędkość obrotowa kół - i to wcale
niebagatelna. Dlatego właśnie te zagadnienia wymagają bardzo precyzyjnego
podejścia wytrzymałościowego, a następnie prób trwałościowych. Były one
przeprowadzone w IŁ. W celu poszukiwania drogi do zmniejszenia ciężaru
konstrukcji, wprowadzono system pomiaru sił z uwzględnieniem zjawisk
dynamicznych występujących w trakcie lądowania lub startu. Po prostu koła były
rozkręcane. To nie jest tylko kwestia samej opony, ale także (czy raczej:
przede wszystkim) bębna hamulców tarczowych. Musi on wyhamować całą masę
samolotu na możliwie krótkim odcinku - każdy chce mieć jak najmniejszy dobieg.
Energia, jaką przy tym pochłania ten hamulec, jest prawie taka, jak przy
wybuchu sporej bomby, l tak się odbywa raz za razem, przy każdym lądowaniu.
Jeszcze gorzej jest w przypadku przerwanego startu, w warunkach awarii albo przerwania
pracy jednego z silników. Prędkość oderwania samolotu jest duża - w granicach
260 - 270 km/h i należy wyhamować samolot, który waży 8600 kg. W związku z tym
elementy obrotowe mają znaczną energię, szczególnie przy tych prędkościach
obrotowych, co może dociążać lub odciążać układ węzłów strukturalnych mocowania
podzespołów. To też musiało być uwzględnione.
Podwozie przednie i główne podlegało
zasadniczo tym samym próbom, przy czym w przypadku podwozia głównego problem
był o tyle bardziej skomplikowany, że jest to podzespół przejmujący nie tylko
obciążenia symetryczne. Trawers przy lądowaniu samolotu jest bowiem na porządku
dziennym. Doświadczenie pilota, choćby największe, nie ma wielkiego wpływu. Po
prostu, takie lądowania każdemu się zdarzają, i to prawie za każdym razem.
Dlatego konieczne było uwzględnienie tego przy konstrukcji podwozia.
Specyfika samolotu zmusiła nas do
przeprowadzania jeszcze jednego rodzaju prób - prób działania silników na
ziemi. Patrząc na silniki Irydy nie sposób nie zauważyć, że są one bardzo
blisko ziemi - rzędu 500 - 600 mm. A Iryda, jak powiedziałem, miała być
dostosowana do startów i lądowań z lotnisk gruntowych, przy czym grunt miał
znosić naciski 6 kg/cm2. Taką nośność ma trawa umocniona narzuconą siatką. Ale
silnik odrzutowy, umieszczony pół metra nad taką trawą może być śmiało nazywany
odkurzaczem. Musieliśmy sprawdzić, jak ten odkurzacz właściwie pracuje, ile
śmieci zasysa itp. Widzieliśmy to dzięki niteczkom naklejonym na kadłubie oraz
wizualizacji dymowej. Próby te potwierdziły nasze obawy - silnik ciągnął
powietrze znad ziemi, zbierając przy tym błoto, kamienie, piasek, żwir itd. Nie
muszę chyba mówić, jak to wpływało na trwałość wlotu powietrza oraz przedniej
części silnika. To samo odnosiło się do najzwyklejszych w świecie kałuż. Wydaje
się to banalne, ale przecież woda przy dużej prędkości może być bardzo twarda
(komu kiedyś nie wyszedł skok do wody, ten wie). A jak działają kropelki wody
na łopatki silnika, można sobie wyobrazić. Z drugiej strony jednak nikt nie
uziemi np. pułku lotnictwa tylko i wyłącznie dlatego, że na pasie jest kałuża!
A przepisy były nieubłagane - kałuże mogą mieć do 60 mm głębokości. Nie ma więc
wyjścia, trzeba sprawdzić, czy ta woda rzeczywiście wlatuje do silnika, czy
może jednak nie... Próba banalna - przejechać samolotem przez kałużę. Ale
skutki - już nie tak banalne: musieliśmy zrobić inne reflektory, a Stomil
musiał robić zupełnie inaczej bieżnikowane opony - zarówno kół głównych, jak i
przedniego. Okazało się bowiem, że woda rozchlapana przez kółko przednie zalewa
chwyty powietrza - w tym chwyt wentylacji. Ale woda czy piasek może co najwyżej
obniżyć trwałość silnika, natomiast jest możliwość natychmiastowego uszkodzenia
silnika. Chodzi o zderzenie z ptakiem. Iryda może być używana jako lekki
samolot szturmowy - a takie zazwyczaj przeprowadzają atak na małej wysokości,
używając działek, bomb lub pocisków niekierowanych. Taki przebieg lotu nazywany
jest „profilem Iow - Iow -Iow". Dla nas oczywiste było, że lecąc na takiej
wysokości z prędkością przyrządową około 750 km/h zderzenie z ptakiem jest
bardzo prawdopodobne i bardzo groźne - może być równie niebezpieczne, jak ogień
nieprzyjacielski.. Musieliśmy zatem przeprowadzić „próbę ptaka", czyli
zbadać, jaki wpływ na samolot ma zderzenie z opierzonym obiektem latającym. Nie
jest to próba przyjemna, ale konieczna -także ze względu na przepisy. Trzeba
więc było poświęcić kilka ptaków (o różnej masie - przepisy wymagały sporego
asortymentu) i „ostrzelać" nimi wiatrochron i wloty silników. Możemy się
tylko pocieszyć, że poprawia to bezpieczeństwo pilotów. A skoro o
bezpieczeństwie mowa, nie mogę się nie pochwalić: jako pierwsi w Polsce
zastosowaliśmy system pirokruszenia kabiny. Ma on tę przewagę nad typowym
zrzutem owiewki, że jest szybszy - kilka tysięcznych sekundy. Jednak na
początku zajmowaliśmy się trzema sposobami: dwoma rodzaje pirokruszenia oraz
klasycznym odstrzeliwaniem osłony. Tym ostatnim sposobem zajmował się inż. Jan
Koźniewski - specjalista od modelowania dynamicznego. Były prowadzone
obliczenia i badania w tunelu, pozwalające na wyznaczenie toru lotu owiewki w
różnych przypadkach. Jednak żeby go wyznaczyć, inż. Koźniewski musiał zachować
nie tylko kształt, ale też rozkłady mas, sztywności - ogólnie rzecz biorąc,
podobieństwo dynamiczne. To okazało się o tyle trudne, że aby ten warunek był
spełniony, osłonka musiała być bardzo cienka. Jednak udało nam się ją zrobić -
a raczej „je", bo rzadko kiedy raz „odstrzelona" w tunelu osłonka
nadawała się do ponownego użytku, mimo łapania ich w rozpiętą przed
wentylatorem siatkę. Oprócz tego był jednak jeszcze jeden, gorszy problem.
Oczywiste jest, że zrzut owiewki jest bardzo szybki -także w tunelu
aerodynamicznym. Trzeba więc było fotografować go specjalnym, szybkim aparatem.
Jak łatwo się domyśleć, w Instytucie nie było ani takiej aparatury, ani
pieniędzy na zakup takowej. Nie było rady, trzeba było poradzić sobie bez tych
urządzeń. Wykorzystana była zatem zwykła kamera filmowa. Dawała ona
zdecydowanie za słabe rezultaty, miała bowiem zbyt długi czas naświetlania
jednej klatki, ale „od biedy" dało się coś z niej uzyskać.
Drugi system, czyli właśnie
pirokruszenie, był opracowywany wspólnie z Instytutem Chemii Nieorganicznej.
Chemicy pomogli nam na dobranie właściwego materiału wybuchowego oraz jego
wymiarów. Na początku rezultaty były fatalne. Sypki materiał wybuchowy był
sypany do cienkiej rurki umieszczonej na wstrząsarce. Jednak nieuniknione było,
że na dole będzie go za dużo, a na górze za mało. W rezultacie siła wybuchu
była znacznie za duża - rozbijała nie tylko owiewkę, ale też postument, na
którym ta owiewka leżała. A przecież ten lont miał wybuchać o jakieś 20 cm od
głowy pilota! Wkrótce jednak wymyślono, żeby materiałem wybuchowym była
jednolita masa, z której wyciskać się będzie cienki „makaronik", o
średnicy 1 do 1,2 mm. Chemik, który się tym zajmował, potrafił niemal idealnie
dobrać siłę wybuchu. Plexi, w którą był wlaminowany materiał kruszący, była
rozbijana niemalże na pył. Ale pokruszenie osłony to dopiero początek sukcesu -
trzeba się jeszcze jakoś z tej kabiny wydostać. Mieliśmy do prób czeski fotel
wyrzucany klasy 0-150, czyli działający przy prędkości co najmniej 150 km/h, na
dowolnej wysokości. Na tym fotelu usadowiony był manekin dynamicznie podobny do
ciała ludzkiego, oklejony czujnikami przyspieszeń. Całość była umieszczona w
makiecie części dziobowej Irydy. Wszystko byłoby super, tylko trzeba jakoś
nadać tej kabinie prędkość 150 km/h i filmować przebieg katapultowania. Do tego
posłużył instytutowy Lim-"2, na którym zamontowaliśmy kratownicę z rur, na
której z kolei zabudowaliśmy kabinę Irydy. Jeszcze tylko dodać kamery na końcu
skrzydeł Lima i na dziobie Irydy - i „polski Mistel", jak go czasem
żartobliwie nazywano, był gotowy. Za sterami Lima chyba we wszystkich jego
lotach zasiadał Ludwik Natkaniec.
Po tych wszystkich próbach
naziemnych, w roku 1985, oblataliśmy prototyp Irydy, oznaczony „102". Tuż
po tym robiliśmy na nim program wstępnej oceny jego przydatności, podczas
którego wylatał 187 godzin. W skład tego programu wchodziły badania:
stateczności i sterowności - podłużnej, poprzecznej i kierunkowej, startu i
lądowania, wznoszenia i akrobacji. Następnie przeciągnięcia, gaszenie i
uruchamianie silnika, a na koniec próby flatterowe. Cały ten program był
realizowany w Radomiu ze względu na bliskość do Warszawy. Wszystko szło zgodnie
z planem, aż do bodajże przedostatniego z zaplanowanych lotów, na badania
flatterowe: maksymalna liczba Macha, wysokość chyba 1000 m. Problem zaskoczył
więc wszystkich. Dosłownie w ciągu kilku chwil zginął pilot - Jerzy Bachta - i
samolot „102". Dwa dni później widziałem wrak Irydy - wszystko się
rozpadło... Do badania katastrofy wyznaczono bardzo dużą komisję, chyba 80 osób
albo i więcej, l na koniec zostałem z 14 hipotezami możliwymi: poczynając od
akustyki uszkodzeń, poprzez błędy pilota, niedosztywnienie kadłuba, flatter
symetryczny i niesymetryczny, flatter lotkowy, działanie osób trzecich,
pęknięcie dźwigarów belki ogonowej. Werdykt był na tyle kontrowersyjny, że po
prostu nie można było dojść do porozumienia. Zaczęliśmy sami szukać rozwiązania
- w końcu chodzi o nasze „być albo nie być". Pomaga nam w tym ITWL.
Najbardziej podejrzane elementy przewozimy do Instytutu, zamawiamy badania taśm
w laboratorium kryminalistyki, myślimy, kombinujemy... W takiej sytuacji
zastaje nas rok 1987. Wtedy to ruch decyduje zarząd, odwołując dr Barona ze
stanowiska głównego konstruktora. Przejmuję po nim pałeczkę i próbuję
kontynuować program. Wiemy, że gdzieś został popełniony błąd, ale nie możemy go
znaleźć. Wszystkie 14 hipotez odtwarzamy na stoiskach w Instytucie, ale żadna
się przez to nie potwierdza. Zamawiający nalega, że projekt powinien iść, bo
państwowy, bo obronny itd. -sytuacja zaczęła być trudna. Ale to parcie, te
naciski nie odnoszą żadnego skutku - po prostu mówimy: „nie wiemy" i
robimy dalej. Koszmarny okres czasu: od roku 1987 do 1989 zespoły pracują po 18
godzin na dobę. W końcu stwierdzamy, że nie zapanowaliśmy nad złożonością
obiektu i zaczynamy wprowadzać zmiany, ale na zasadzie: „Tutaj pękło, więc
chyba trzeba wzmocnić", a nie „Tu się pomyliłeś, zapomniałeś o tym, to
musi być tak i tak". Przerabiamy więc wszystkie powierzchnie sterowe,
usztywniamy belkę ogonową, wzmacniamy otwory na zbiornik kadłubowy i hamulce
aerodynamiczne - ale nigdzie nie mamy pewności, że to właśnie spowodowało
katastrofę. Jednocześnie przyjrzeliśmy się powierzchniom sterowym rozbitej
„102" - wszystkie pęknięcia miały charakter zmęczeniowy, wolnocykliczny -
a więc tak, jakby konstrukcja była w tych miejscach wielokrotnie obciążana
dużymi naprężeniami. Powoduje to, że koncentrujemy się na badaniach masowych i
na wszystkich czterech prototypach, na wszystkich powierzchniach sterowych
dajemy wyważenie „ciężki na nos" względem osi. Dlaczego właśnie wyważenie?
Otóż nasze wyliczenia wskazały, że na ten parametr konstrukcja jest najbardziej
czuła.
W roku 1989, po dwóch latach
gorączkowego myślenia, ponownie startuje Iryda „103", z ograniczeniem
prędkości do 750 km/h. Samolot wykonał bardzo ciężki zakres pracy: stateczność,
sterowność, przeciągnięcia, korkociągi. Po to, żeby mogła robić korkociągi,
instalujemy system antykorkociągowy, zaprojektowany jeszcze w fazie pierwotnej
- między rokiem 1979 a 1985, wykorzystujący wystrzeliwanie spadochronu
pilotującego. Wcześniej wypróbowaliśmy go na An-26, a teraz przyszły jego czasy
pracy. Samolot 103 wykonał około 600 korkociągów. Szukaliśmy tzw. postaci
korkociągu odwróconego. Wykonywaliśmy badania różnych konfiguracji, przy
różnych załadowaniach, z różnym środkiem ciężkości, ale nie udało się wymusić
takiej fazy. Instrukcja wyprowadzenia z korkociągu dla Irydy jest więc
najprostsza z możliwych: jeżeli się coś takiego przydarzy, oddaj drążek przy
zachowaniu symetrii. Nie chciałbym być nonszalancki, ale puszczenie steru też
powodowało wyjście z korkociągu. Własności Irydy w korkociągu są na tyle dobre,
że w roku 1992 albo 93 Ludwik Natkaniec demonstrował go na pokazie w Poznaniu,
na Irydzie „104". Zazwyczaj odbywa się to na poligonie, przy dużych
zabezpieczeniach, na dużej wysokości - tam wysokość była chyba 2000 metrów. To
było wręcz wzorcowe i popisowe i jako fragment pokazów można to było
„serwować". Ale wróćmy do prób. W związku z dużym zakresem prób do
zrobienia, do „103" dołącza „104", z wprowadzonymi wszystkimi zmianami.
Jej badaniem jest dojście do tego, co zrobiła sto dwójka: pomiar obciążeń,
flatter, loty z dużą prędkością i wyznaczenie obwiedni obciążeń dopuszczalnych
w zakresie dużych prędkości. To się udało: po wprowadzonych zmianach „104"
bez problemu wykonuje loty flatterowe do prędkości przyrządowej 830 km/h w
wersji gładkiej. W wersji z podwieszeniami natomiast udaje nam się osiągnąć
prędkość 750 km/h. Iryda uzyskuje te prędkości z dużym zapasem: przepisy
wymagają, żeby współczynnik tłumienia wynosił co najmniej 0,015, my zaś uzyskujemy
ten współczynnik od 0,025 do 0,03 - czyli dwa razy więcej. Jednak, mając jedną
katastrofę za sobą, jesteśmy ostrożni i decydujemy się na kontynuowanie badań.
Ponieważ jednak byliśmy ograniczeni czasowo - po 1992 zamawiający miał prawo
odstąpić od realizacji, gdyby nic konkretnego nie było -włączamy do badań dwa
dalsze prototypy: „105" i „106". Ten ostatni był przeznaczony do prób
państwowych. W końcu udało się zakończyć badania, po wykonaniu w sumie 1600
lotów badawczych. Mieliśmy zatem gotowy pierwszy produkt - wersję podstawową.
Samolot napędzany był silnikami 3W22, które pozwalały mu na osiągnięcie
prędkości przyrządowej 785 km/h, czyli 0,8 Ma. Mógł on zabrać 1100 kg
podwieszeń plus amunicja dla działka: 200 sztuk w wersji bojowej i 70 sztuk w wersji
z przechwytywaniem. Niestety, celownik ASP-RFD, pochodzący z MiGa-21, zapewniał
mu celność co najwyżej „średnią". Tej wady nie widziały gazety, lecz
widział ją zespół. Tylko, że „zobaczyć" a „zrobić" to dwie różne
rzeczy.
Jak powiedziałem, Iryda w wersji
podstawowej mogła udźwignąć 1100 kg podwieszeń. Co jednak mogło stanowić te
podwieszenia? W asortymencie mieliśmy: bomby wielozamkowe od 50 do 500 kg,
wyrzutnie niekierowanych pocisków rakietowych S-5, typu UB-16 i UB-32 - i to
wszystko.
W wersji podstawowej wykonano dwie
serie samolotów oznaczone 100 (5 szt.) i 200 (też 5 szt.), które przekazaliśmy
do Dęblina - z tym, że seria 100 była zubożona o dwa prototypy: 105 i 106,
które po katastrofie 102 zostały przekazane z pierwszej serii do floty badawczej,
a z serii 200 jeden samolot poszedł na próby zmęczeniowe.
Od początku wiedzieliśmy, że na
wersji podstawowej się nie skończy - w zanadrzu mieliśmy przecież silnik K-15.
Trzeba było „tylko" zdobyć na to pieniądze. Ale znowu nadszedł okres
przestoju. Silnik K-15 wciąż nie jest jeszcze gotowy, my nie wiemy, czego
właściwie chce zamawiający, a wersja podstawowa nie uzyskuje zakładanych
osiągów. Mimo to próby trwają. Armia odmawia finansowania dalszego - z pomocą
przychodzi Fundacja Na Rzecz Nauki Polskiej: program może ruszać dalej - i
rusza, ale w innych warunkach. To są czasy, kiedy Mielec strajkuje, nie ma
ciągłości pracy. Tam żyje się od dziesiątego do dziesiątego i wszyscy umierają
ze strachu, co będzie dalej. W tym czasie jednak Rzeszów dopracował K-15, z
czego natychmiast korzystamy. Decydujemy, że „105" poleci do WZL-3 w
Dęblinie, aby tam otrzymać nowe silniki. Wybraliśmy Dęblin z prostej przyczyny:
była to „ziemia niczyja", mało decydentów, a za to dużo ludzi do roboty.
Po 5 miesiącach na „sto piątce" w obu gondolach znajdują się silniki K-15.
Silnik wypracował 250 godzin na hamowniach, dalsze 300 wylatał na latającej
hamowni - Jaku-40 (zrobionej wspólnie przez IŁ i PZL Rzeszów), ale do
osiągnięcia resursu 800 godzin jeszcze trochę brakowało. Na tej latającej
hamowni mieliśmy zamontowany jeden silnik badany - dwa pozostałe to zwykłe
AI-25. Musieliśmy uzupełnić próby wysokościowe, bo na samolocie Jak-40 po
prostu nie dało się tego zakresu wysokości i prędkości zrobić.
Z Dęblina wkrótce wystartowała Iryda
M92 SP-PWD („105") z dwoma silnikami K-15 oraz z telemetrią, która bardzo
przyspieszyła próby. Silnik K-15 bez żadnych problemów wylatał cały zakres
użytkowy, zostały zrobione próby wysokościowe, akceleracje, deceleracje,
zużycie paliwa, rozruchy awaryjne itd. Dzięki temu wznowiliśmy rozmowy z
zamawiającym, przekonując go, że rozwój Irydy dopiero się zaczyna.
Ponieważ wszyscy się bali, łącznie z
Mielcem, łącznie z nami, że K-15 może jeszcze sprawić nam kłopoty, równolegle
ministerstwo ogłosiło konkurs na silnik, który będzie bliźniaczym silnikiem
K-15 -bardzo nowoczesnego silnika, choć jednoprzepływowego, wyposażonego w
elektroniczny system sterowania. K-15 to jest silnik dwuwałowy, z wałem
cienkościennym, z palisadą łopatek tytanowych -dobry krok do D-18, do dwu
przepływowego silnika, który też został rozpoczęty w Instytucie, ale już się go
nie doczekaliśmy.
Ponieważ mamy do dyspozycji 4
prototypy jednocześnie, rozszerzamy zakres ilości lotów doświadczalnych. W
początkowej fazie, kiedy był jeden czy dwa prototypy, panowała zasada: „jeden
lata, trzech patrzy". Teraz jednak możemy latać tyle, że aż wprowadzamy do
zespołu dwóch nowych pilotów: Tadeusza Lechowicza i Grzegorza Warkockiego.
Zajmują się oni badaniami K-15, ale planujemy dla nich także udział w próbach
nowej awioniki - ze względu na kłopoty z celnością i zdarzające się czasem
przypadkowe zrzuty bomb, zaczynamy bowiem myśleć o zmianie systemu.
Równocześnie jednak nie ustajemy w wysiłkach promocji samolotu - skoro
zamawiający jest taki zmienny, nie pozostaje nam nic innego, jak poparcie
opinii publicznej. Kolega Jacek Kończak projektuje ładne, biało - czerwone
malowanie, w jakim Iryda jest pokazywana aż do dzisiaj - ale już jako pomnik w
Instytucie Lotnictwa. Wtedy, podczas wojny o pieniądze, była w takich barwach
pokazywana przy wielu okazjach: w Radomiu, w Kielcach, a jej makieta trafiła
nawet do Sali Kolumnowej w Sejmie.
Szukając pieniędzy na rozwój,
trafiamy do ministra Jerzego Milewskiego. Rozmawiamy z nim jak inżynier z
inżynierem: wie, co chcemy robić, wie, gdzie jesteśmy, rozmowa z ogólnej
przechodzi na rozmowę bardziej zaawansowaną technicznie. W końcu uzgadniamy, że
pomoże w zdobyciu środków i kontynuacji programu w zakresie kolejnego kroku
rozwoju samolotu. Minister stwierdził, że skoro poradziliśmy sobie z K-15, (a
minister był w stanie ocenić skalę trudności tego silnika, z czym spotkałem się
pierwszy raz), to poradzimy sobie i dalej, l takie porozumienie dżentelmeńskie
zostało zawarte, a w ślad za tym poszła opinia naszego Komitetu Badań Naukowych
(KBN-u) Jako, że awionika była poza naszym zasięgiem, ogłosiliśmy konkurs
przemysłowy. Karty rozdawał Instytut Lotnictwa i WSK-Mielec. Zgłosiło się 10
firm, spośród których wybraliśmy dwie zwycięskie: amerykańską Collins i
francuską SAGEM. Wybraliśmy dwie firmy, gdyż początkowo chcieliśmy prowadzić
dwa programy. Uniknęlibyśmy wówczas sytuacji, że wygrywająca firma zaczyna
dyktować warunki. Niestety, KBN nie było stać na prowadzenie dwóch równoległych
programów w zakresie awioniki. Zdecydowaliśmy się zatem na postawienie warunku
dodatkowego w konkursie, i na to zgodzili się nasi partnerzy: „Tak, owszem, na
pokład Irydy, ale za własne pieniądze. Strona polska pokryje tylko koszty
zabudowy, obsługi, poligonów, pilotów, odpowiedzialności, ubezpieczeń,
natomiast integracja systemu, dostarczenie podzespołów, odbywa się na koszt
własny firmy", l stało się. Po 1,5 roku pracy i awionika SAGEM została
zamontowana na naszym samolocie. Jest to bezwładnościowy, niezależny system
nawigacji, co było i jest podstawą latania samolotów szkolno-bojowych i
bojowych w warunkach zagrożenia. Wróg nie pomaga, tylko przeszkadza: wyłącza
systemy a samolot musi radzić sobie sam. Po to, żeby mógł to robić, to właśnie
systemy bezwładnościowe są instalowane. Oblot Irydy z tą awionika odbył się 24
maja 1994 r.
Jak wspomniałem, do udziału w
próbach nowego wyposażenia wybraliśmy Grześka Warkockiego i Tadka Lechowicza.
Jednak tylko pierwszy z nich przeszedł szkolenie na tym systemie. Tadeusz nie
był szkolony, abyśmy mogli odpowiedzieć na pytanie: jak szybko osoba dobrze
przygotowana na klasycznym sprzęcie będzie w stanie opanować bez pomocy innych
- tylko przy pomocy kolegów przeszkolonych - umiejętność korzystania z systemu.
Okazało się, że Tadek po
półtora tygodnia prób równie dobrze wykonywał wszystkie loty, jak Grzesiek
Warkocki, który był szkolony przez Francuzów przez 3 miesiące na stoiskach
laboratoryjnych, integracyjnych we Francji. Ten etap dostępności systemu został
zatem sprawdzony. Zatem, jak już zabudowali, to musimy kupować.
Zainstalowanie tego systemu
zaprzecza zarzucanej Irydzie niestateczności. Pozornie może się wydawać, że
kwestia wyposażenia i stateczności są zupełnie odrębne. Jednak tak nie jest.
System SAGEM wymaga bowiem „czystego", prawidłowego latania. W przypadku
„walki o przeżycie" w powietrzu czy jakiejkolwiek nie sterowności czy
niestateczności ten system po prostu zwariuje. Gdyby więc rzekoma
niestateczność samolotu była prawdą, nawet nie staralibyśmy się o zakup tej
awioniki wiedząc, że wyrzucamy pieniądze. Zresztą są nagrania z lotów samolotu
z tym systemem, na których widać, że Iryda w powietrzu zachowuje się poprawnie.
Niestety, decydenci nie chcą ich obejrzeć.
W międzyczasie ministerstwo ogłasza
konkurs na silnik, będący alternatywą dla K-15. Wygrywa go firma Rolls-Royce ze
swoim Viperem 545 P. Silnik ten został zamontowany na prototypie 106, a nad
zabudową czuwał Mieczysław Wojtkowski z Mielca, realizując ten program
równolegle z K-15. A skoro mowa o silnikach - w pewnym momencie na Irydzie
SP-PWD zamontowaliśmy w prawej gondoli silnik K-16. Była to modyfikacja K-15,
wykorzystująca pewne rezerwy materiałowe, jak sama nazwa wskazuje, dysponował
on ciągiem 1600 daN. Nie został jednak wdrożony do produkcji.
Jest początek 1995 roku. Wszystko
wydaje się być na dobrej drodze - mamy zabudowanego SAGEM-a, mamy K-15, dla
każdej z wersji orzeczenia stosownych komisji, przedstawiciele Mielca jadą do
ministerstwa podpisywać kontrakt na 60 sztuk samolotów dla Dęblina - nic, tylko
produkować, i w tym momencie, o godzinie 10 lub 11 pewnego styczniowego dnia
spada na nas miażdżąca wiadomość: Iryda „203" rozbita w Dęblinie, dwóch
pilotów nie żyje. Pamiętam, że wówczas nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. O
godzinie 12 z dyrektorem Czesławem Skoczylasem i inż. A. Ruczem jechaliśmy do
Dęblina zobaczyć, co się stało. W katastrofie zginęli: kpt. J. Mieszkowswki
-szkolony, bardzo dobry pilot, oblatywacz z MiGów-21 - i mjr. Tomek Chudzik,
instruktor z Dęblina, od urodzenia utalentowany do latania. Kochał latać na
Irydach, bardzo byliśmy zżyci i było to kolejne przykre doświadczenie. Ale co
się stało? Samolot zakończył szkolenie w strefie, wyższy pilotaż czy akrobacja,
i wracał do bazy. Natomiast nieżyjący kpt. Mieszkowski był pilotem
doświadczalnym na MiGu-21. Jednak MiG-21 i Iryda to dwa różne samoloty i dwa
różne sposoby pilotażu. Przy tej katastrofie, nie było już 14 hipotez - były
dwie. Mieszkowski wykonywał lot odwrócony, a wtedy piloci „zwisają na
pasach" i trudno jest sterować, bo nie ma punktu podparcia. Pilot,
przyzwyczajony do MiGów-21, pomaga sobie statecznikiem poziomym. W MiG-u to by
pomogło: samolot zmieniłby lekko wyważenie, pojawiłaby się siła wciskająca
pilota w fotel i wszystko byłoby w porządku. Ale na Irydzie taka operacja jest
zabroniona, ponieważ ten samolot nie ma wyważenia automatycznego. Trymowanie
statecznikiem wykorzystuje się do ustawienia lotu poziomego, tzw. płaszczyzny
odniesienia wyjściowej do wykonania całej gamy figur, od dużej prędkości do
małej: pętle, beczki, korkociągi, czy cokolwiek innego. W akrobacji bowiem nie
wykorzystuje się pełnego zakresu prędkości. Przeciągnięcie następuje przy około
250 km/h, a wyrwanie - przy 650 - 700 km/h, a nie przy prędkości maksymalnej -
800 km/h. W tym zakresie prędkości siły na sterownicach są małe i nie ma
potrzeby sterowania statecznikiem, czyli zdejmowania siły. Jak natomiast działa
całe to trymowanie? Jeżeli włączymy mikrowyłącznik na drążku, siłownik
przestawi statecznik, przez co ustawi jakąś siłę na stateczniku i nowe
położenie równowagi. Samolot wykonuje wtedy wyrwanie albo zejście, zależy czy
oddajemy drążek -jest „ciężki na nos", czy „ciężki na ogon". Jednak
podczas tego trymowania cała siła jest przenoszona przez ten siłownik, a pilot
nie wie, co się dzieje z samolotem.
W tym przypadku tak się stało, że
został statecznik przestawiony przez jednego pilota w położenie „ciężki na
nos", jak powiedziałem - zapewne po to, żeby „docisnąć się" do
fotela. Co robi samolot w takiej sytuacji? Zaczyna przyspieszać, zaciągać. Mało
tego - ale to sterowanie odbywało się w innym położeniu: położeniu lotu
odwróconego, l przypuszczalnie tak się stało, że pilot próbował wyzerować siłę
całkowicie, zdjąć siłę, żeby mu nie przeszkadzała, przy czym położenie
statecznika było „ciężki na nos", samolot zaczął przyspieszać. Ponieważ
wysokość była znaczna, bo pierwotnie 3000 m, to zaczął schodzić, wykonując przy
tym jakby beczki. Tylko, że prędkość zaczynała wzrastać niebezpiecznie za dużo.
Te beczki ciągle robił, ziemia zaczynała być na wysokości 1500 m. Przejął stery
instruktor, Tomek Chudzik, i to widać wyraźnie na taśmach. Spróbował wyciągnąć
przecie wszystkim z nurkowania. Jedno szarpnięcie, potem ślad drugiego - tutaj,
a później - próbował się ratować, tylko wysokość już nie ta. l on to zrobił,
tylko stan niewyważenia samolotu był tak duży, że przy puszczeniu drążka
samolot jeszcze bardziej się pochylił na nos, a siła na drążku urosła do około
120 kg. Po gwałtownym puszczeniu samolot zaczął obracać się względem osi
poprzecznej. Efekt -destrukcja. System ratunkowy instruktora zadziałał. Fotel
odpalił, teleskop wyniósł - i się zgiął na skutek tego, że samolot miał bardzo
dużą prędkość kątową i przyspieszenie. W efekcie tor lotu ratowanego Tomka się
zmienił. Statecznik pionowy zabrał taśmy spadochronu i zaczął go ciągnąć. W
międzyczasie postępowała destrukcja samolotu. Nigdzie nie było tego przełomu
zmęczeniowego wolnocyklicznego, jak w „102". Wszystkie powierzchnie były
pocięte w płaszczyznach podpór. Kapitan Mieszkowski kabinę opuścił po uderzeniu
w ziemię. System spracował, wyniósł - ale on już nie żył. Trzecie przykre
doświadczenie programu.
Lp.
|
Data katastrofy
|
Wersja
|
Nr. fabr.
|
Znaki
|
Silniki
|
Lotnisko
|
Pilot
|
1.
|
30.01.1987
|
1-22 Wers. podstawowa. Prototyp W trakcie prób flatterowych
|
1ANP01-02
|
SP-PWA
|
PZL-5
|
Radom
|
J.Bachta
|
2.
|
24.01.96
|
1-22 Wers. podstawowa Seryjny. W trakcie szkolenia
|
ANA002-03
|
203
|
PZL-5
|
Dęblin
|
T.Chudzik J.Mieszkowski
|
Po
katastrofie - pytanie, czy historia „102" się powtórzyła? a jeżeli nie -
to co się stało? Kto zawinił - pilot czy samolot, czyli my? Próbujemy wyjaśnić
przyczynę, więc jedziemy do Dęblina po próbki, a Dęblin mówi nie. Co dziwne -
zdecydowany sprzeciw zamawiającego. Mimo to, weszliśmy na miejsce katastrofy,
ale w towarzystwie prokuratora. Pierwszy raz zresztą zdarzyło mi się coś
takiego. Przełomy na próbkach miały tym razem ewidentnie inny charakter, niż
„102" - tutaj były ostre, zdecydowanie o charakterze doraźnym, nie
zmęczeniowym. To potwierdzało nasze podejrzenia, ale nie mieliśmy szansy tego
sprawdzić. Oficjalny komunikat mówił o błędzie konstrukcyjnym układu
sterowania.
W ciągu dosłownie kilku dni sytuacja
Irydy zmieniła się najbardziej, jak tylko mogła. Wcześniej byliśmy o krok od
podpisania kontraktu - teraz o krok od zawieszenia programu. Dostając wezwanie
do Departamentu Zaopatrywania i Dostaw wielu z nas na pewno myślało o tym
drugim. Decyzja była inna: „Programu nie przerywamy, róbcie dalej, ale samolot
ma mieć udźwig 1800 kg i prędkość przeciągnięcia 185 km/h.". Najwyraźniej
ktoś chciał, żebyśmy wykończyli program własnymi rękoma. Wystarczy bowiem
szybka analiza żeby stwierdzić, że żeby samolot ważący 6,5 tony, o powierzchni
skrzydeł 19,90 m2, ma się poruszać z prędkością 185 km/h, to CZmax musi być w
granicach 2. A tutaj mamy gotowe oprzyrządowanie, w Mielcu produkcja seryjna
samolotu ruszyła, montaże szły, części były robione, gigantyczne pieniądze za
to poszły - a my tu mamy coś zmieniać. A do tego wydaje się, że zmienić trzeba
by wszystko - co jest zrobione, sprawdzone, zatwierdzone, kupione - i to we
wszystkich wersjach: w wersji podstawowej, w wersji rozwojowej z silnikiem
K-15, w wersji z awioniką SAGEM, jak i w wersji eksportowej z Viperem i
SAGEM-em. No, więc kombinujemy, co tu zrobić: jeżeli nie zrobimy nic - leżymy,
musimy więc coś wymyślić, i urodziła się koncepcja M-96. Zmieniliśmy w niej
całe skrzydło: na całej krawędzi natarcia daliśmy słot, a na spływie - klapy
Fowlera ze 100% przykryciem. Pozostaje jednak pytanie, jak tym sterować? Wszak
mała prędkość to mała skuteczność sterów - co zrobić, żeby było dobrze? A skoro
już kombinujemy ze skrzydłem, to może uda się wyleczyć mankament z wersji
poprzednich: że dochodziliśmy do współczynnika przeciążenia n=7,3 i później
było przeciągnięcie dynamiczne samolotu, to drgania narastały, ale płat nie
chciał dalej brać obciążeń. Aby to usunąć, dodaliśmy dwa małe pasma po obu
stronach drugiej kabiny, o powierzchni 0,6 m2, i to spowodowało zaktywizowanie
skrzydła w części centralnej - tam, gdzie był profil symetryczny 64010 - i w
zasadzie zlikwidowały oderwanie, które w poprzednich wersjach powodowało, że
samolot zaczynał przeciągać. Teraz samolot mógł chodzić na 26 - 28 stopni kąta
natarcia, nie przeciągając. Ale za to zaczynał schodzić z kierunku na dużych
kątach natarcia - statecznik był w cieniu aerodynamicznym skrzydła.. Zaistniała
konieczność ustatecznienia kierunkowego - stąd podwyższony statecznik pionowy,
który zabezpieczył utrzymanie sterowności kierunkowej na dużych kątach
natarcia, l był jeszcze jeden problem, istniejący jeszcze w wersji podstawowej
i rozwojowej: że gradienty sił na drążku względem przeciążeń męczyły pilota.
Tam ten gradient wynosił od 4,5 do 6,5 kG/g, przy czym im dalej z przodu jest
środek ciężkości, tym większy gradient. Ale jak go zmniejszyć przy rozpędzonej
produkcji, zrobionym oprzyrządowaniu, bez pieniędzy - zmniejszyć siły na drążku
bez zmieniania osi obrotu, kompensacji aerodynamicznej itd. Otóż udało nam się
to - wprowadziliśmy swego rodzaju flettner. Było to małe, skośne skrzydełko, o
cienkim profilu symetrycznym - zaledwie 6%. Było ono zawieszone mimośrodowo na
osi i sprzężone z układem sterowania. Gradienty spadły do wartości 1,5 do 2,5
kG/g - aż zaczęliśmy się obawiać, czy nie są teraz za małe. Ale teraz możemy
regulować te gradienty przez zmianę długość dźwigni mechanizmu. Kwestia
gradientu sił na drążku przestała istnieć, l taki samolot, nazwany M-96, z
silnikiem K-15, z Sextantem, z wymienioną krawędzią natarcia, ze zmienionymi
klapami, ze zmienionymi hamulcami aerodynamicznymi, z małymi gradientami sił na
drążku, został zaproponowany MON-owi w ofercie M-96 w sierpniu 1997. l co? l
nic: dowódca lotnictwa, gen. Dziok, przyjął istnienie samolotu do wiadomości,
ale nie poszły za tym zamówienia. Ja nie dysponowałem nawet pieniędzmi, żeby
zapłacić za próby w locie. Udało mi się jednak ustalić z Ludwikiem, że zrobi je
w ramach oblotu. A więc miał zaledwie godzinę na zrobienie wszystkich prób.
Pilot pracował wtedy tak ciężko, jak nigdy.
Przy okazji M-96 może opowiem, jak
mierzyliśmy naprężenia na klapach. Otóż układy tensometryczne były łączone
normalnie, przewodowe, ale wiązało się to z dużym ograniczeniem: nie można było
schować i wypuścić klap. Przed startem ustawialiśmy klapy na pewne wychylenia,
przyklejaliśmy tensometry i w takiej konfiguracji samolot startował, zbierał
obciążenia i lądował, a myśmy przestawiali klapy w inne położenie i
ponawialiśmy cały cykl, Po tym - jak znaliśmy obciążenia - zdzieraliśmy układy
pomiarowe i robiliśmy pomiary funkcjonalne, np. pomierzyliśmy wtedy układy
hydrauliczne: zapotrzebowanie mocy, czas wypuszczania w takiej czy innej
konfiguracji itp.
Jeśli chodzi o zastosowanie Iryd,
jakie przewidywaliśmy: na wersji podstawowej lub M-93 chcieliśmy uczyć pilotów
latania na dwusilnikówce. Na M-96 chcieliśmy pokazać, co to jest samolot
manewrowy, bo latanie czymś takim jest zupełnie inne, niż normalnym samolotem.
Dlatego uważam, że plany zakupu samolotów takich, jak Hawk, są bez sensu,
jeżeli mają się oni potem przesiąść na F-16 czy F-18 (którego, nota bene,
widzieliśmy na końcu tego łańcucha wyszkolenia, bo to samolot dwusilnikowy -
tak, jak Iryda). Takie przejście byłoby dla pilota szokujące i obawiam się, że
towarzyszyłoby mu wiele katastrof. Dlatego uważam, że celowe byłoby pokazanie
uczniom zachowanie samolotów na dużych kątach natarcia na manewrowym samolocie
szkolnym, a takim właśnie jest M-96.
Te wszystkie doświadczenia
zebraliśmy w jednym projekcie, nazwanym Cobra. Ten projekt przeszedł wszelkie
oczekiwania - przynajmniej w zakresie własności aerodynamicznych; tylko na ten
temat mogę mówić w sposób odpowiedzialny, bo mam wyniki badań.
Jeszcze kilka słów uzupełnienia:
równolegle z instalowaniem SAGEM-a montowaliśmy też (na samolocie „301")
awionikę firmy Sextant, nieco od SAGEM-a nowocześniejszą, ale podobnie
skonfigurowaną. Taki samolot proponowaliśmy Marynarce Wojennej - bez rezultatu.
Koniec cytatu.
Tyle do powiedzenia miał
konstruktor prowadzący program Iryda.
Tak więc stało się. Wytwórnię PZL
Mielec dobiła rezygnacja MON z programu Iryda, co z perspektywy czasu uznać
należy za ogromny błąd. W ten sposób jedna z pięknych kart polskiego przemysłu
lotniczego i jego dynamicznego rozwoju od czasów produkcji legendarnego
samolotu PZL 37B Łoś została zakończona. Brakło rządzącym wyobraźni, że
dobijamy w ten sposób kurę, mogącą znosić złote jaja. Gdyby program Iryda
podtrzymano Wojsko miałoby na czym szkolić pilotów, a także mielibyśmy import samolotu Iryda do Indii, które
tym samolotem były bardzo zainteresowane. Pozwoliłoby to podtrzymać produkcję i
doinwestować PZL Mielec. W efekcie zdobyć następne rynki zbytu, bo samolot był
dobry i mógłby być tani w cenie zbytu i eksploatacji. Niestety dążenie do
likwidacji programu Iryda było zbyt wielkie. Wykorzystano w tym celu wynikłe
dwa katastrofalne wypadki Irydy, aby ten samolot zdyskwalifikować. Stało się to
wbrew opinii międzyresortowego zespołu ekspertów
powołanego przez rząd w 2004 roku który wydał pozytywną opinię na temat Irydy.
Przeprowadzono testy, które po raz kolejny potwierdziły klasę samolotu.
Poprawiono parametry samolotu, zmodernizowano m.in. pokładowy system awioniki.
W opinii fachowców, Iryda była samolotem kompatybilnym z F‑16 i z powodzeniem
mogła być wykorzystana w ramach szkolenia pilotów. Zarząd PZL Mielec był nawet
gotowy prowadzić dalsze prace nad samolotem, ale nie mógł tego zrobić bez
wsparcia finansowego. Taki był finał i koniec Irydy. W 2008 roku z terenu PZL w Mielcu
wywieziono ostatnie elementy oprzyrządowania produkcyjnego samolotu I-22 Iryda.
Trafiły na złom.
Warto przytoczyć jak o samolocie Iryda wyrażali się najbardziej zainteresowani czyli piloci z Wyższej
Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Ppłk pilot Andrzej Krajewski w wywiadzie
dla „Skrzydlatej Polski” (nr 4/1994) powiedział. Cytuję: Piloci darzą samolot wielkim sentymentem - Iryda stanowi tak wielki
postęp w stosunku do dotychczas używanych samolotów, że jesteśmy gotowi
przymknąć oczy na pewne jej niedociągnięcia... Iryda zapewnia pilotowi komfort
psychiczny. Przy pracującym tylko jednym silniku można się na niej nawet
wznosić - jest więc bardzo bezpieczna. Można latać na niej też nad morzem, co np.
na Iskrze graniczy z samobójstwem
Koniec cytatu. Podobnie w tym samym numerze Skrzydlatej Polski kpt. pilot Tomasz Chudzik tak się
wypowiedział, cytuję: Podobają nam się charakterystyki lotne Irydy.
Zachowuje się poprawnie w czasie startu i lądowania, jest bezpieczna w
przeciągnięciu, znakomicie dobrano charakterystyki urządzeń sterowych. Dzięki
dwóm silnikom i fotelom katapultowym – Iryda jest najbezpieczniejszym
samolotem w szkole... Lataliśmy na Irydach, wożąc ponad tonę uzbrojenia i nie
mieliśmy żadnych problemów. Koniec
cytatu.
Najostrzej w stosunku do likwidacji programu Iryda
wypowiedział się w swoich wspomnieniach pilot doświadczalny PZL Mielec Henryk
Bronowicki latający doświadczalnie na Irydach. Tak odniósł się do katastrof,
którymi posłużono się likwidując program Iryda. Cytuję:
Obydwie katastrofy Irydy spowodowali piloci wojskowi przekraczając
dopuszczalne warunki
użytkowania samolotu w locie... Do tych faktów wojskowe komisje badające
przyczyny katastrof nie odniosły się, nie licząc się z opiniami specjalistów z
przemysłu lotniczego. Iryda posiadała dobre własności lotne, we wszystkich
konfiguracjach spełniała wymagania brytyjskich przepisów AP-970 włącznie z
zastosowaniem bojowym. Pilotowanie Irydy nie wymagało specjalnych umiejętności
pilota. W locie na małych prędkościach w pobliżu prędkości przeciągnięcia i po
przeciągnięciu samolot wykazywał bezpieczne własności lotne, samolot nie wpadał
w korkociąg, wręcz trudno było samolot celowo wprowadzić w korkociąg.
Porównując własności lotne samolotów: SB Lim 2 (MiG-15BIS UTI), Lim-5 (MiG-17),
TS-11Iskra z I-22 Irydą mogę stwierdzić, że Iryda była samolotem bardziej
„przyjaznym” w pilotażu dla pilota niż wyżej wymienione trzy typy samolotów… Po
drugiej katastrofie w mediach powstawały artykuły i programy w TV nawołujące
wręcz do likwidacji programu Irydy. W cyklicznym programie TV „Sprawa dla
reportera” prowadzonym przez redaktor Elżbietę Jaworowicz wystąpiła grupa
pilotów instruktorów, oficerów którzy latali w Dęblinie na Irydach. Program był
prowadzony tendencyjnie przeciwko Irydzie. Żenujące były wypowiedzi tych
oficerów - pilotów, którzy bardzo negatywnie wypowiadali się o samolocie w
stylu - rano żegnając się z żoną nie wiem czy wrócę do domu po lotach na
Irydzie, Iryda jest niebezpiecznym samolotem, itp. Ci sami piloci -
instruktorzy kilka miesięcy wcześniej wypowiadali się bardzo pozytywnie dla
mediów i przedstawicieli przemysłu lotniczego o swoich lotach na Irydzie.
Piloci doświadczalni przeprowadzający próby w locie prototypów dobrze wiedzą,
że katastrofy lotnicze są ceną, za którą czasami płacą swoim życiem, za postęp
i rozwój lotnictwa. Polscy decydenci w przeciwieństwie do fachowców lotniczych
nie posiadali wiedzy lotniczej w tym zakresie. Nie wiedzieli, że podobne
zdarzenia towarzyszyły narodzinom wielu innych udanych samolotów. W Stanach
Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii we Francji nowe konstrukcje lotnicze
opracowywano posiadając nowoczesną bazę naukowo- badawczą i wielokrotnie
większe środki finansowe a mimo to w trakcie prób w locie występowały
katastrofy: - amerykański myśliwiec F-100, prototyp uległ katastrofie w wyniku
trudności z wyprowadzeniem samolotu z nurkowania, był potem produkowany
seryjnie, - francuski samolot myśliwsko- szturmowy Mirage-5 w czasie prób w
locie uległ całkowitemu zniszczeniu powietrzu- pilot zginął, z dwóch kolejnych
oblatanych prototypów jeden uległ katastrofie w powietrzu. Po wyeliminowaniu
problemów konstrukcyjnych samolot był produkowany seryjnie, - francuski samolot
myśliwski wielozadaniowy F-1, prototyp przy próbie osiągnięcia maksymalnej
prędkości uległ całkowitemu zniszczeniu w powietrzu. Po wprowadzonych zmianach
po około półtora roku dokończono próby. Samolot wszedł do produkcji seryjnej, -
amerykański samolot myśliwsko- bombowy F-111 uległ katastrofie podczas prób w
locie na wskutek urwania się części skrzydła. Po zmianach konstrukcyjnych próby
dokończono i rozpoczęto produkcję seryjną, - samolot myśliwski pokładowy F-14,
prototyp w drugim locie uległ katastrofie (pilot zdążył się katapultować) po
pół roku próby kontynuowano na następnych prototypach. Samolot produkowany
seryjnie, - amerykański lekki samolot myśliwski, F-20 Tiger Shrayk. W ostatnich
latach uległy katastrofie dwa egzemplarze prototypów, przyczyny katastrofy są
trzymane w ścisłej tajemnicy. Przewidywany do produkcji seryjnej.
Koniec cytatu.
Pozytywnie na temat Irydy wypowiadał się dr
hab. Włodzimierz Adamski, twierdząc że projekt Iryda był przedmiotem wielu
nacisków politycznych i szantaży ekonomiczno społecznych zarówno w prasie
codziennej jak i publikacjach fachowych, nie mających wiele wspólnego z
rzeczywistą oceną samolotu.
Pilot Jan Wiechecki, który latał
na samolocie Alpha Jet i na Irydzie, poproszony
o opinię przez dr hab. Włodzimierza Adamskiego tak powiedział, cytuję: Trudno jest wskazać, który z tych samolotów
jest lepszy, niektóre parametry lepsze ma Iryda a niektóre Alpha Jet. W
zasadzie te samoloty są porównywalne i Iryda pod względem technicznym jest
bardzo dobrym samolotem. Koniec cytatu.
Samoloty Alpha Jet w locie.
Produkowane seryjnie od 1979 roku w NRF w wersji A i we Francji w wersji E.
(Lotnicza Polska)
Na zakończenie warto przytoczyć
słowa Prof. dr hab. inż. Jerzego Maryniaka, który pracował w Instytucie
Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Politechniki Warszawskiej i
Instytucie Lotnictwa w Warszawie. Powiedział on, cytuję:
Gdybym
miał wyrazić własną opinię napisałbym, że porównanie parametrów samolotu Alpha
Jet A z I-22 Iryda M93 wykazuje, iż Alpha Jet A ma podobne charakterystyki
startu, lądowania i wznoszenia, lecz znacznie gorsze dopuszczalne przeciążenia
eksploatacyjne, które nie spełniają wymagań stawianych Irydzie.
Koniec cytatu.
Kiedy na
pewnym spotkaniu zapytałem śp. Bogusława Mrozka, mieleckiego pilota
doświadczalnego oblatującego samoloty Iryda, co sądzi o tym samolocie?
Powiedział, że był to samolot bardzo dobry dla naszej armii. Kiedy następnie
zapytałem go, jak to się stało, że kupiliśmy akurat samolot F‑16, to otrzymałem
następującą odpowiedź. Kiedy naczalstwo i generalicja z MON przyjechała z Warszawy do Mielca, to Mielec postawił
im kawę. Natomiast kiedy pojechali do USA na rozmowy, to dawano im do dyspozycji
służbowe samochody, organizowano długotrwałe wycieczki po całym kraju i
udzielało sporo innych atrakcji. Nic ująć nic dodać, a odpowiedź w domyśle.
Żałować
należy, że w Polsce po rekonstrukcji ustrojowej 1989 roku nie znaleźli się w
kolejnych rządach ludzie na miarę przedwojennego premiera Eugeniusza
Kwiatkowskiego. Tracono niepotrzebnie mnóstwo pieniędzy na nietrafione decyzje,
zamiast doinwestować PZL-Mielec. Tutaj powstała kadra techniczna ludzi
zgromadzana przez dziesiątki lat od czasów premiera Eugeniusza Kwiatkowskiego.
Do tego małego miasteczka jakim był Mielec zjeżdżali się z całej Polski
najlepsi fachowcy tworzący od lat wspaniałą kadrę techniczną. W okresie
powojennym tą kadrę zasilała nowa krew wykształconych młodych po studiach ludzi
nabierających w trakcie pracy technicznych umiejętności.
W
2007 roku Agencja Rozwoju Przemysłu sprzedała 100% udziałów PZL Mielec
amerykańskiej spółce United Technologies Holdings S.A., przez co zakłady stały
się spółka zależną Sikorsky Aircraft Corporation. Po przejęciu PZL Mielec Sikorsky
podtrzymywał dotychczasową produkcję samolotów Dromader, Bryza i Skytrack, ale
podstawową produkcją stał się nowoczesny śmigłowiec bojowy Black Hawk
produkowany na zamówienie armii USA. Podsumowując,
szczęściem w nieszczęściu stało się, że nowy amerykański właściciel PZL Mielec
potrafił właściwie pokierować nabytym zakładem. Dostrzegł w nim duży potencjał
naukowy zgromadzonych w nim ludzi. Dostrzegł, że dofinansowując go może wkrótce
wykrzesać z mózgów potencjału ludzkiego spore korzyści finansowe stawiając na
innowacyjność i nowoczesność konstrukcji. Nie mylił się, bo tak się stało.
Mielecka załoga szybko opanowała nowoczesną konstrukcję śmigłowca Black Hawk,
co spowodowało, że PZL Mielec stały się po kilku latach wiodącym zakładem w rodzinie
Sikorsky Company.
Nie są to puste słowa, a
świadczy o tym wypowiedź Mick Maurera amerykańskiego prezesa Sikorsky Company w
wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z dnia 16.2.2015. Cytuję jego wypowiedź: …odwiedzałem Mielec wielokrotnie. Zaczęliśmy
współpracować z PZL w 2007 roku. Dzisiaj to druga pod względem wielkości
fabryka w całym Sikorsky, zaraz po naszej głównej bazie w Connectikut. W Mielcu
zaczynaliśmy z zatrudnieniem na poziomie 1400 pracowników, szybko zwiększyło
się ono o kolejnych 800 osób, bo okazało się, że ta fabryka jest niezwykle
efektywna. Mam na myśli wyjątkową jakość i kulturę pracy. Okazało się również,
że nasza mielecka załoga szybko się uczy nowych produktów i procesów jakie
wprowadzaliśmy. Zaczęło się od montażu kabin do Black Hawków, ale doszliśmy do
wniosku, że szybko możemy rozwinąć produkcję i stopniowo przejść do wytwarzania
tego typu śmigłowców przeznaczony na rynek międzynarodowy. Obecnie mamy w PZL
Mielec wszystko, czego nam potrzeba, a jako bonus konkurencyjną strukturę
kosztów. Dla Sikorsky to firma o znaczeniu strategicznym. Nasze procesy,
technologie i narzędzia jakimi dysponujemy są identyczne na całym świecie.
Black Hawki produkowane w Stanach Zjednoczonych i Mielcu są takie same, a
konkretne rozwiązania i pomysły przepływają w obie strony, także z Polski do
USA. Nie ukrywam, że wiele udoskonaleń naszych procesów produkcyjnych pochodzi
właśnie z Mielca. Koniec cytatu.
Żałować
należy, że zabrakło nam ludzi podobnych jak w latach 30-tych ubiegłego wieku,
kiedy z decyzji rządu pod przewodnictwem vice premiera II Rzeczypospolitej
Eugeniusza Kwiatkowskiego zbudowano Centralny Okręg Przemysłowy COP stawiając
na własny przemysł. Posłużę się tu przykładem krajów azjatyckie takich jak Chiny,
Tajwan, Korea i Japonia, które zainwestowały w nowoczesność i obecnie stały się
gospodarczymi potęgami. Przykładem także hiszpański samolot CASA C‑295 który od
kilkunastu lat produkuje Hiszpania. Zainwestowała w nowoczesność chociaż nie miała
tradycji lotniczych, a obecnie eksportuje ten samolot do 17-tu krajów świata.
Jaka szkoda, że tych mądrych decyzji nie przyjmuje się u nas za przykład. Za
sukces uważamy, że kupiliśmy za duże pieniądze drogie samoloty. Tymczasem
prawda jest zupełnie inna. Każdy głupi potrafi sobie kupić samolot jeśli ma
pieniądze, natomiast mądry zastosuje nowoczesną technikę, wyprodukuje sam i
sprzeda. W tym momencie przyszło mi na myśl, jaką świetną transakcję dokonał
Sikorsky kupując PZL Mielec. Nie dość, że kupił za marne grosze, to jeszcze
dostał za darmo bogactwo myśli technicznej zawarte w setkach, a nawet tysiącach
głów konstruktorów, inżynierów różnych specjalności i wielu techników i
mechaników. W tych Zakładach jeszcze przed wojną zgromadzono śmietankę techniczną
z całej Polski. Ci ludzie, a obecnie ich wnuki opanowali do perfekcji
nowoczesną technikę, co powoduje że potrafią w szybkim tempie opanować każdą
produkcję. Świadczą o tym pochwały amerykańskich właścicieli PZL Mielec.
Warto
pamiętać, że jedynie stawianie na nowoczesność pozwoli nam dopędzić świat w
rozwoju. Dzisiaj bogate kraje pracują w świecie wirtualnym, natomiast biedne w
świecie realnym. W świecie wirtualnym proces przygotowania konstrukcji i
produkcja skomplikowanych urządzeń przebiega 21 razy szybciej niż w świecie
realnym. Stosowanie nowoczesnych urządzeń sterowanych komputerami przynosi
oszczędności w materiałach i eliminuje braki. Tak jest w wielu wypadkach. Na
nowoczesnych maszynach wykonuje się z integrowane zespoły konstrukcyjne z jednego
elementu przez jedną osobę, natomiast w świecie realnym taką samą część wykonuje się z dziesiątków
detali przez wiele osób. Dochodzi do tego czas wykonania, który w świecie
realnym jest kilkaset razy dłuższy. Można zadać kłam twierdzeniu, o wyższości taniej
siły roboczej. Nie prawdą jest, że w biednym świecie, gdzie jest tania siła
robocza produkt jest tańszy. Taniej, szybciej i o wyższej jakości można
konstruować, produkować tylko przy stosowaniu technik projektowania i
wytwarzania wspomaganych komputerem.
Dochodzą
do tego nowoczesne technologie i materiały kompozytowe, które przykładowo w
samolocie A-350 wynoszą 52%. Nasuwa się pytanie, gdzie woleli byśmy być? Czy w
bogatym świecie wirtualnym, czy w biednym realnym? Odpowiedź nasuwa się sama.
Co lepiej opłaca się produkować, czy samochód, którego 1 kg kosztuje 15$, czy
samolot którego jeden kilogram kosztuje 3000$? Też odpowiedź nasuwa się sama. W
produkcji samolotu w 1 kg sprzedajemy za wysoką cenę myśl techniczną człowieka
wielokrotnie wyższą od 1 kg sprzedanego samochodu. Czy nie jest błędem
pozbywanie się przemysłu lotniczego?
Czasopismo
„Skrzydlata Polska” często obnażała stosunek władz do przemysłu lotniczego, do
którego nie było strategii gospodarczej. Nie zrozumiano, że pozbyliśmy się
dojnej krowy sprzedając PZL Mielec. Na szczęście te dostały się w dobre ręce,
bo Zakłady rozkwitły. Sikorsky zainwestował w Zakłady sporo pieniędzy i to
przyniosło efekty. W czasie dni otwartych oglądałem obecne hale produkcyjne PZL
Mielec Sikorsky Company i muszę powiedzieć, że nie przypominają już tamtych hal
z przed lat. Gołym okiem widać cywilizacyjny i techniczny przeskok w inną
epokę. Wysoka myśl techniczna konstruktorów i inżynierów nie została
zmarnowana. Wnukowie i prawnukowi tych z okresu Eugeniusza Kwiatkowskiego
rozwijają dalej lotnicze skrzydła. Mielec jako 60-tysięczne miasto dalej
rozkwita. Pracownicy dawnej ponad 20 tysięcznej załogi WSK zasilili inne
gałęzie przemysłu powstałe w Specjalnej Strefie Ekonomicznej, lub pracują w PZL
Sikorsky. Rodzimi konstruktorzy, inżynierowie dalej są w czołówce światowej.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław, dnia 3 stycznia 2016
Z wycieczkami to prawda. Wystarczy prześledzić w archiwalnych numerach LAI jak gen. Gotowała gotował Irydę. Po każdej wycieczce mieliśmy inny samolot, a to Hawki z Finlandii, to znów używane Alpha Jety z Niemiec lub nowe Hawki z Wielkiej Brytanii. Może to już zbyt złośliwe i okrutne by było, ale po akcji z Irydą może szkoda że nie zamknięto Dęblina i szkolenia pilotów nie oddano jakiejś mądrzejszej nacji.
OdpowiedzUsuń