ROZDZIAŁ 5.
CORAZ SILNIEJSZE PĘTA OKUPACYJNEJ
NIEWOLI.
Mijały miesiące okupacyjnej niewoli i w miarę jak
one upływały żyło się coraz trudniej. Niemcy nakładali na nas tak olbrzymie
kontyngenty, że nie sposób było się z nich wywiązać. Bywało tak, że nie mieliśmy
zboża, ziemniaków, ani mleka a musieliśmy oddać na kontyngent Niemcom. Krowa
przez długi okres była jałowa, bo się nie cieliła, więc nie mieliśmy ani mleka,
ani cielęcia. Nie obchodziło to okupacyjnych władz i Ojciec musiał kupić, albo
pożyczać. Mięsa musieliśmy tyle oddać rocznie ile ważyło całe ciele, ale ich to
nie obchodziło, że nie mamy. Wystarczy zaglądnąć do „Pamiętnika Ojca”,
aby zrozumieć jak trudno się wówczas żyło. Wiedziałem, że było ciężko, ale ja
nie zdawałem sobie sprawy, że było, aż tak tragicznie. Uświadomiłem sobie to
dopiero wówczas, kiedy wiele lat po wojnie przeczytałem „Pamiętniki Ojca”.
Ojciec był chory, nie mógł pracować, a musiał przemierzać dziennie kilkanaście
kilometrów, a często i więcej, aby coś sprzedać ze starych rzeczy i kupić worek
ziemniaków, odrobinę żyta na mąkę, lub drewna na opał. Na własne potrzeby nie
wystarczało nam to, co urosło na naszym polu. Życie mieliśmy utrudnione nie
tylko tym, że nie mieliśmy własnego domu, bo się spalił, ale także tym, że
wysługujący się Niemcom, dokuczali Ojcu w różny sposób. Przydzielano Ojcu
wyższy wymiar kontyngentu, szarwarku do odpracowania. Odbierano, lub nie
przyznawano kartek na chleb. Częściej wyznaczano na zakładnika. (Zakładnik był
człowiekiem, którego rozstrzeliwano w wypadku zaistniałych w rejonie działań
dywersyjnych. Musiał każdego dnia meldować się na policji.) Powodowało to, że
żyło się nam bardzo ciężko i coraz częściej chodziliśmy głodni.
Nie tylko nam żyło się ciężko. Jednym żyło się
lżej, innym tak trudno jak nam, a jeszcze innym o wiele gorzej. Najgorzej
jednak żyło się Żydom. Tych nie chroniły żadne prawa. Wisiała nad nimi zagłada.
Ojciec w „Pamiętniku” zapisał, że 14.VII.1942 kazano się wszystkim Żydom
zebrać z całym dobytkiem na rynku w Przecławiu. Powiedziano im, że zabierani są
do getta. Wiedzieliśmy, że to nieprawda, Żydzi też wiedzieli. Pomimo tego szli
jak barany na rzeź, biernie bez żadnego oporu. Z wszystkich okolicznych wiosek
zgromadzono ich gdzieś w rejonie Radomyśla i tam przeprowadzono masową egzekucję.
Najpierw odebrano im dobytek, który mieli z sobą, a następnie rozstrzelano.
Według „Pamiętnika” odbyło się to w dniach 21/25.VII.42 roku.
W trakcie egzekucji wielu Żydów rozbiegło się,
uciekło i ukryło w pobliskich przecławskich lasach, w Łączkach Brzeskich,
Rudzie, aż po Radomyśl. Urządzano łapanki, Żydów chwytano i rozstrzeliwano.
Niemcy ogłosili, że na czyim polu schwytany zostanie Żyd, tego dom zostanie
spalony, a on rozstrzelany. Chłopi się bali, więc łapali Żydów i oddawali w
ręce Niemców. Odbywały się samowole, Żydów rabowano. Byli tacy, którzy działali
gorliwie, ale byli i tacy, którzy Żydów ukrywali. Podobną relację zamieścił
Ojciec w swoim pamiętniku.
Nie słusznie wini się obecnie Polaków na równi z
Niemcami za współudział w holokauście. Wiedzieliśmy, że to samo będzie z nami,
tylko w następnej kolejności. Byliśmy tak samo zniewoleni jak Żydzi, lecz oni
zachowywali się biernie. Nie tworzyli własnego ruchu oporu, tak jak czynili
Polacy. Niemcy byli naszymi wspólnymi wrogami i Polacy wykazali to walcząc z
nimi. Trafiali się Polacy ukrywający Żydów, ale ryzykowali oni własnym życiem i
często płacili swoim życiem za udzielaną pomoc.
Kiedy wiele dziesiątek lat później zwróciła się do
mnie jedna z nauczycielek, abym opowiedział o ludziach przechowujących Żydów w
Przecławiu, byłem zaskoczony i nie wiedziałem co powiedzieć. Pamiętam takie
wypadki, jednak nie chciałem ich wymieniać. Kończyły się tragicznie i nie
przynosiły chluby przechowującym.
Wówczas, nawet jako 14-letni chłopiec wiedziałem,
że po Żydach przyjdzie kolej na nas. Pozostaliby jedynie niewolnicy zdolni do
pracy dla nadczłowieka Niemca.
W „Pamiętniku” Ojciec zapisał, że 16.VIII.42
zastrzelono w wąwozie zwanym Stawiskami Żyda Mendla, oraz Ukraińca schwytanego
uciekiniera z Niemiec. W dniach 1-5.XII.42 rozstrzelano tam następnych trzech Żydów.
Ojciec nie napisał, kto dokonał egzekucji. Nie wymienił nazwiska w „Pamiętniku”.
Sądzę, że bał się tego uczynić, gdyby jego zapiski dostały się w niepowołane
ręce. Ojciec powiedział, że egzekucji dokonał komisarz gminny Jan Stefko, volksdoitch
będący na usługach Niemców.
Na strychu pozostało po Żydach mnóstwo książek.
Były one w języku hebrajskim, ale znajdowały się nieliczne w języku polskim.
Myślę, że były to wartościowe książki. Nikt nie miał jednak głowy na to, żeby
się nimi zajmować. Dzięki temu kilka z tych książek przeczytałem, ale takie jak
„Anna Karenina”, czy „Wojna i Pokój” Lwa Tołstoja, były dla mnie,
14-letniego chłopca zbyt trudne. Niemniej jednak przeczytałem je.
Jesienią 1942 roku rozegrała się tragedia naszych sąsiadów
Kopaczów. Kopaczowie mieli dwójkę dzieci Mańkę i Michała. Razem z nimi mieszkał
Mitek Kotula. Mieszkał też z nimi brat Kopacza, stary kawaler Antek. Antek
znany był z tego, że kochał bardzo przyrodę. Znał większość gatunków ptaków,
zwierząt i owadów. Podglądał ich życie spędzając większość czasu w lesie. Jego
hobby były opowiadania o życiu i zwyczajach różnych gatunków. Lubiłem słuchać
jego opowieści. Michał młodszy ode mnie kilka lat, był z natury podobny do
swego stryja Antka, Nauczył mnie odnajdywać gniazda trzmieli, obserwować je, a nawet hodować. Mańka jego siostra
była moją rówieśniczką. Często prowokowała mnie do niewinnych żartobliwych
bójek. Była piękną i dorodną dziewczyną. Lubiłem na nią spoglądać jak na bosaka
i w lekkiej sukienczynie biegała po trawie.
Tragedia w rodzinie
Kopaczów rozegrała się, gdyż z braku prawidłowego odżywiania się i środków
czystości zapanowała tam czerwonka. Nie było mydła ani proszków do prania. Dla
Polaków nie było też lekarza ani szpitala. Nie było po prostu ratunku. W
niewielkich odstępach czasu zmarła na tę chorobę Mańka, jej ojciec i stryj
Antek. Pozostali przy życiu Mitek, Michał i ich matka. Ojciec zapisał w
„Pamiętniku”, że zmarli 17 i 18.X. 1942 i natychmiast był ich pogrzeb.
Kiedy w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku brytyjskie
lotnictwo zbombardowało bazę niemieckiej cudownej broni „wunderwafee” w
Peenemünde, wówczas Niemcy przenieśli pracę nad tą bronią na wschód Polski, w
rejon Blizny, będącej poza zasięgiem alianckiego lotnictwa. Na wielki obszar
leśny, w wiosce Blizna położonej kilkanaście kilometrów na wschód od
Przecławia, Niemcy przenieśli próby nad tą bronią. Ciągnie się tam pasmo lasów,
poczynając od Pustkowa, aż do Nowej Dęby. Na mocno strzeżonym poligonie SS, wydzielono
teren jeszcze mocniej strzeżony, gdzie jednostki rakietowe Wehrmachtu
dokonywały prób z bronią V-1 i V-2. Należy podkreślić, że aby się dostać na ten
teren należało pokonać podwójnie strzeżony kordon. Nie mieli tam wstępu nawet
SS mani.
Wysiłkiem niewolniczej
pracy Polaków, Żydów, sowieckich jeńców wojennych i innych wybudowali tam
Niemcy fortyfikacje. Z wyrzutni w Bliźnie wystrzeliwano rakiety V. Leciały one
w kierunku północnym i spadały w rejonie Sarnak, około 100 km od Białegostoku. Jedna
z takich rakiet spadła do Bugu i nie wypaliła. Rakietę tą udało się odnaleźć
polskiej partyzantce. Zabezpieczyli ją, ukryli, a zdemontowane części
przekazano do tajnego laboratorium w Warszawie. Następnie w ramach tzw.
operacji „Most III” w lipcu 1944 części tej rakiety przetransportowano brytyjskim samolotem Dakota
z Przybysławic pod Tarnowem do Londynu.
Spory udział w zdobyciu tajemnic niemieckich rakiet posiadał
partyzancki oddział AK Aleksandra Rusina pseudonim „Olek”, „Rusal” z Dobrynina.
Ponad pół wieku od tych wydarzeń opowiadał mi o tym sam „Olek”. Przeprowadziłem
z nim dużo wywiadów i nagrań, które posiadam w swoim archiwum. Skrótowo
przedstawiało się to w następujący sposób. Wywiad Armii Krajowej interesował
się powyższymi sprawami i w tym celu przysłano wywiadowcę Sławomira Góreckiego,
którego ulokowano w leśniczówce Sokole. Pracując jako gajowy, robił szkice i
zdobywał informacje. Rusin Aleksander wraz z Józefem Bułasiem znającym język
niemiecki i innymi, przekradali się w przebraniu SS na teren poligonu
zdobywając cenne informacje. Badali leje po wybuchach rakiet, zbierali odłamki,
części rakiet, a nawet weszli w kontakt z żołnierzem Wehrmachtu, Ślązakiem
Janem Burzykiem. Tym sposobem udało się zdobyć materiał pędny do rakiet. Te i
inne materiały wywiadowcze Górecki przekazywał do centrali wywiadu AK w
Warszawie.
Dzięki tym wydarzeniom i wielu innym, Anglikom udało się
złamać tajemnicę rakiety V-1 i V-2, co wykorzystali później w skutecznym
zestrzeliwaniu tych rakiet nad Londynem.
Często, gdy późnym popołudniem pasałem krówkę, byłem
świadkiem ciekawego zjawiska. Przy słonecznej pogodzie na bezchmurnym niebie,
ukazywała się na wschodzie horyzontu duża czerwona kula wielkości wschodzącego
słońca i podobna do słońca. Stosunkowo wolno unosiła się do góry. Odbywało się
to bezgłośnie, aż do momentu, kiedy kula znikła. Po kilku minutach słychać było
hurkot lecącej rakiety, podobny do dźwięku oddawanego obecnie przez samolot
odrzutowy. Obecnie wiemy, że do napędu rakiety był używany bezzałogowy samolot
odrzutowy sterowany radiem. Temu dźwiękowi towarzyszyła unosząca się na
znacznej wysokości smuga. Rakieta nabierała kierunek północny. Mówiło się
wtedy, że rakieta leci na Londyn. Zjawisko to pogłębiało w nas apatię, bo
świadczyło o rosnącej potędze Niemiec.
Pewnego razu taka nieudana rakieta wyleciała tylko na pewną
wysokość i runęła w miejscu startu, i w tym miejscu podziwialiśmy po wojnie
ogromny lej spowodowany niezamierzonym wybuchem rakiety. Spowodowała Niemcom
ogromne straty. Zniszczyła wyrzutnię i zabiła wielu wysokiej rangi oficerów i
niemieckich naukowców. O stratach świadczyła duża ilość trumien ze zwłokami,
które stamtąd wywożono. Bardzo się cieszyliśmy na wiadomość o tym niemieckim
niepowodzeniu.
Niemcy rakiety V-1 i V-2 dostarczali na Bliznę transportem
kolejowym. Odbywało się to w głębokiej tajemnicy, ale pracujący w Lignozie mąż
siostry Ludwik Wajs, często o tym opowiadał. Warto nadmienić, że wielu
przecławskich murarzy pracowało tam dojeżdżając każdego dnia na teren Pustkowa
i Blizny. Znajdująca się na tamtych
terenach Lignoza wchodząca w skład ogromnego kompleksu z poligonami SS i
Wermachtu potrzebowała wiele niewolniczych rąk do pracy. W tym celu znajdował
się tam obóz koncentracyjny. Wkrótce po uderzeniu Niemców na ZSRR. obóz zapełnił
się radzieckimi jeńcami wojennymi. Okropności, jakie Niemcy wyczyniali z tymi
jeńcami przechodziły ludzkie pojęcia. Około 5.000 jeńców zamęczono na śmierć w
ciągu kilku miesięcy. Przywieziono ich zimą 41/42 i przetrzymywano na mrozie.
Do jedzenia dostawali surową zmarzniętą brukiew. Zmarli służyli innym do
siedzenia na nich. Rano Niemcy wypędzali jeńców na ogromny plac do apelu.
Kazano im z tego placu zgarniać rękami śnieg. Gdy któryś padł z osłabienia,
innemu kazano przynieść kubeł z wodą i polać go. W ten sposób po każdym apelu
na placu pozostawało już kilkaset trupów. Trudno się dziwić, że ci Rosjanie
woleli później ginąć w walce niż iść
do niewoli.
Mąż siostry Marysi Ludwik Wajs, wszedł w
kontakt z rodzinami więzionych w obozie Polaków. Rodziny te dostarczały na
nasz adres domowy paczki z żywnością. Ludwik tą żywność dostarczał więźniom. W
paczkach tych znajdowała się przeważnie cebula. Zastanawiało mnie to, dlaczego
właśnie cebula. Rodzice wyjaśnili mi, że cebula zwalcza szkorbut. Więźniom z
niedożywienia wypadały zęby i włosy, co było skutkiem tej choroby. Jednego razu
ciemnej karnacji Ludwika chciał zastrzelić Niemiec biorąc go za Żyda. Ludwik
dał mu w łeb i udało mu się uciec. Nie było przy tym żadnych świadków. Ludwik
bardzo się bał, że zostanie rozpoznany. Przychodząc do nas opowiedział o tym
mojej siostrze.
Maria
Lenartowiczówna na moście w Przecławiu, 1942 rok
|
Maria Lenartowiczówna moja
siostra ze swym narzeczonym Ludwikiem Wajsem przed ślubem w okolicy rzeki
Wisłoki w Przecławiu
|
Były okresy, kiedy bez przepustki nie można było Polakom
jeździć pociągiem, więc do Mielca w razie potrzeby chodziło się pieszo. Kilka
razy wybrałem się z Ojcem do Mielca, aby odwiedzić ciocię Emilię Pawlusową.
Szło się pieszo przez Błonie Kiełków i Książnice, a w Mielcu, gdy była głębsza
woda przeprawialiśmy się promem przez Wisłokę, natomiast latem przechodziło się
wpław przez wodę. W jedną stronę trzeba było iść dobrze 2 godziny. Ciocia Emilia bardzo lubiła mojego wujka
Henryka. Często pytała o niego i lubiła o nim rozmawiać. Wszyscy bardzo
kochaliśmy go i martwiliśmy się, co z nim się dzieje.
Wkrótce odżyła nadzieja na informacje o wujku
Heńku. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że mogła to być informacja bardzo smutna.
Gdzieś w 1942 roku, gdy nawała hitlerowska poszła daleko na wschód, gadzinówka
Kurier Polski donosił o odkrytych masowych grobach Polaków. W Katyniu, w
rejonie Smoleńska Sowieci wymordowali polskich żołnierzy, oficerów i innych. Byli
to jeńcy wojenni wzięci do niewoli sowieckiej podczas kampanii wojennej w 1939
roku, kiedy to Niemcy z Sowietami wspólnie zajęli Polskę. Te masowe groby
ofiar Polaków, odnaleźli Niemcy, zajmując zdobyte na Sowietach tereny i z
udziałem międzynarodowych komisji czyniona była ekshumacja i identyfikacja
zwłok. Niemcom było to bardzo na rękę, gdyż w ten sposób starali się odwrócić
uwagę od własnych zbrodni, które sami też masowo popełniali.
Kurier
Polski publikował listę ofiar, które udało się z identyfikować. W każdym
codziennym Kurierze była lista kilkuset nazwisk. Podawano nazwiska, adresy,
stopnie wojskowe i inne dane identyfikacyjne. Często rano wysyłał mnie Ojciec
po Kurier Polski, który oprócz chełpienia się Niemców zwycięstwami, podawał
pikantne informacje na temat mordowania Polaków przez Rosjan. Pomimo, że
wiedzieliśmy, do czego zdolni są Niemcy, nie mieliśmy najmniejszych
wątpliwości, że te masowe mordy na Polakach popełnili Sowieci. Wujek Heniek
często opowiadał o tym, do czego oni są zdolni, gdyż pracując na kresach
wschodnich dużo o tym wiedział. Nawet czasem kłócili się o to z moim Ojcem, gdy
zeszli na politykę.
Na szczęście nie znaleźliśmy w Kurierze nazwiska
wujka Henryka, a więc nadzieja nadal pozostała. Cieszyliśmy się, że on może
żyje i choć nie daje znać o sobie to kiedyś wróci. Życzyłem mu tego z całego
serca, gdyż zapamiętałem go swoim dziecięcym umysłem, jako człowieka uczciwego
i dobrego. Sądziłem tak o nim nie dlatego, że woził mnie na plecach na barana,
opowiadał bajki, kupował cukierki i zabawki, ale za całą jego serdeczność jaką
mi okazywał. W tamtych czasach wydawało mi się, że kocham go bardziej niż
własnych Rodziców, którzy nie mieli czasu na czułości ze mną.
Z pamiętnika Ojca, który wiele lat później przeczytałem
wynika, że 27.I.42 roku Ojciec napisał i wysłał list do Komendanta Policji w
Berezie nad Słuczem z zapytaniem o wujka Henryka. Odnalazłem tenże w
brudnopisie napisany list, z którego wynika, że przed samą wojną wujek był
ranny w potyczce na patrolu w czasie pełnienia służby. Leżał w szpitalu i po
wyjściu z niego oczekiwał urlopu, na który miał przyjechać 1.IX.1939 roku. Jak
wiadomo w dniu tym wybuchła wojna i wujek nie przyjechał. Na list z zapytaniem,
Ojciec nigdy nie dostał odpowiedzi, czemu ja się wcale nie dziwię, wiedząc
jakie to były czasy.
W grudniu 1942 odbyły się siostry zapowiedzi, a natychmiast
po tym wydarzeniu wpadł do naszego domu nocą Szawliński razem ze strażakami.
Zrobili nam w środku nocy taki łomot, że wszyscy wskoczyliśmy na równe nogi.
Nawet nie zdążyłem nic założyć na siebie. Wbiegliśmy z siostrą na strych i jak
krety zagrzebaliśmy się w sianie. Przesiedzieliśmy tak kilka godzin, bo baliśmy
się, że znów wrócą. Tak się też stało, bo wrócili ponownie. Chodzili po sianie,
ale nas nie znaleźli. Ojciec powiedział im, że jesteśmy u znajomych w
Łączkach. Nie uwierzyli w to, bo łóżka były po nas jeszcze ciepłe. Szawliński zbił wówczas Tatusia po twarzy. Szawliński
był pijany, ale na szczęście będący przy tym Staszek Woźniak stanął w obronie
Ojca i wyprowadził Szawlińskiego z domu.
Siostra, która zeszła ze strychu wcześniej niż ja, opowiadała, że
jeszcze na rynku Woźniak długo uspokajał Szawlińskiego, który chciał wracać do
naszego domu.
Należy wyjaśnić, że do łapanek na wywózki do Niemiec,
wykorzystywano okolicznych strażaków. Jedni gorliwie wykonywali zadania inni
odwrotnie. Szawliński mający z Ojcem spór o pasienie krowy na miedzy dokonywał
w ten sposób aktu zemsty. Był w przyjacielskim kontakcie z sołtysem Józefem
Pszczolińskim, który pod jego namową wyznaczał Ojcu kary. Nieporozumienia z
Szawlińskim wynikały z sąsiedztwa naszych pól. Pewnego razu, gdy Ojciec był w
polu, pijani Szawliński z Pszczolińskim zbili Ojca po twarzy. Stało się jasne,
że siostra musi wyjść za mąż, pomimo że nie jest jeszcze pełnoletnia.
Gdyby nie wyszła za mąż niechybnie zabrano by ją na wywózkę do Niemiec. Stąd działanie
tego człowieka i działającego pod jego namową sołtysa Pszczolińskiego było
wyraźnie szkodliwe dla naszej rodziny.Ślub siostry odbył się w święta
27.XII.1942. Było niewielkie przyjęcie, nawet nie było tańców z orkiestrą. Nie
były to czasy, aby można było pozwalać sobie, aż na takie luksusy. Z kolegów jej
męża, nie trzeba było nikogo zapraszać, przychodzili sami. Taki był zwyczaj.
Przychodzili, zostali poczęstowani i wychodzili.
4.I.43 roku, a więc niedługo po
siostry zamążpójściu zmarła Taty stryjenka Paulina Kruk, nazywana przez nas ciocią
Kruczką. Nie miała ona własnej rodziny. Tatuś był jej spadkobiercą, więc zaraz
po jej śmierci przeprowadziliśmy się do jej domu i tam już do końca
mieszkaliśmy. Za nim ciocia Kruczka zmarła, Rodzice mieli dodatkowe zajęcie
przy niej, gdyż trzeba się nią było opiekować. Nie długo jednak chorowała, więc
nie męczyła się przed śmiercią. Przeprowadziliśmy się do jej domu i tam już do
końca mieszkaliśmy.
Kiedy ukończyłem 14 lat natychmiast zostałem wystawiony na
listę do Niemiec. Otrzymałem pisemne wezwanie, na którego mocy musiałem się
stawić 20.I 1943 r „gotowy do podróży do pracy w Rzeszy”.
Jak wynika z treści powyższego, byłem wart 50 zł, |
Szawliński
miał syna mojego rówieśnika o imieniu Antek, niższego o ode mnie. Wszystkich z
listy do Niemiec wezwano i zebrano razem w Urzędzie Gminy. Ustawiono nas w
jednym rzędzie, a Antek stanął obok mnie. Niemiec oglądający nas jak bydło na
rzeź podszedł do Antka i ze słowem „Wek" pokazał mu drzwi i wypędził do
domu. Antek był niskiego wzrostu i drobny. Zabrano mnie i kilku innych do
Mielca, gdzie w celi z więźniami przesiedziałem dwa dni, widocznie w
oczekiwaniu na dalszy transport. Stamtąd przewieziono nas do Dębicy, gdzie
przesiedziałem następne dwa dni na dworcu kolejowym. Miała tam być komisja
lekarska. Padałem już ze zmęczenia, bo była to już czwarta nieprzespana noc.
Siedzieć nie było na czym, tylko w kucki na posadzce, raz na siedząco raz
leżąc, przekręcaliśmy się zmieniając pozycję. Pamiętam, że pić mi się chciało
okropnie. Byliśmy zamknięci. Nie było nic do picia ani jedzenia. Kiedy zaczęto
nas wywoływać zdziwiłem się, bo kazano mi wracać do domu. Nie wiedziałem, co
się stało. Byłem już całkowicie pogodzony z losem. Okazało się, że dni, kiedy
siedziałem w więzieniu w Mielcu wystarczyły Ojcu, aby dotrzeć do jakiegoś
lekarza zasiadającego w komisji. Kosztowało Ojca sporo zachodu i kilogram
masła, aby mnie z tej opresji wyciągnąć. Ojciec dostarczył lekarzowi jakieś
stare R.T.G. zdjęcie płuc, na podstawie którego zostałem uznany za chorego i
wysłany do domu.
Nie muszę
podkreślać, że przez dni, kiedy nie było mnie w domu w rodzinie panowała
rozpacz. Ojciec dwoił się i troił, aby mnie z tego wyciągnąć. Mama wybrała się
pieszo do Dębicy, aby mnie jeszcze ostatni raz zobaczyć. Niestety nie udało jej
się to, a kiedy zrozpaczona wracała do domu była tak oszołomiona, że nic wokół
siebie nie widziała. Było ciemno, a Ona nie zwracając uwagi, co się wokół niej
dzieje, wpadła pod nadjeżdżający samochód. Miała jednak na tyle szczęścia, że
oprócz silnych potłuczeń nic groźniejszego się jej nie stało. Wydarzenia
powyższe Tatuś opisał w swoim pamiętniku „Zeszyt nr 4” pod datą 25.I do 30.I.1943.
Otrzymane przy zwolnieniu zaświadczenie nie było
całkowitym glejtem, bo podczas jednej z łapanek zostałem schwytany i pojechałem
dalej. Siedziałem już w pociągu towarowym w transporcie do Niemiec. Późnym
wieczorem załadowano nas w pociąg. Zmęczenie dało znad o sobie, pociąg ukołysał,
więc wkrótce zasnąłem. W pewnym momencie pociąg zwolnił, a ja przebudziłem się
z drzemki. Pamiętam, że minęliśmy Tarnów. Była noc, otwarte drzwi wagonu i
kiwający się na karabinie Niemiec. Pociąg jeszcze bardziej zwolnił i wtedy
zauważyłem postać wyskakującą z otwartych drzwi. Następnie wyskoczyła druga i
trzecia sylwetka. Nie zastanawiając się wskoczyłem w otwartą czeluść drzwi.
Upadłem i kulając się z nasypu wpadłem w krzaki. Potłuczony i podrapany
poderwałem się i zacząłem biec. Słyszałem hamujący pociąg i szwabskie krzyki,
rozległy się strzały. Biegłem aż do utraty sił, przewróciłem się i tak zostałem
w mokrej trawie. Przerażony i zmęczony przeleżałem tak do świtu. Pociąg dawno
już odjechał, a ja dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że jestem
wolny. Podniosłem się i idąc na wschód dotarłem poobijany i zmęczony następnego
dnia do domu. Radość w domu była znowu ogromna.
Stało się jasne, że aby uratować się przed wyjazdem
do Niemiec, trzeba natychmiast rozpocząć pracę w jakiejś zarejestrowanej w
Arbeitsamtcie niemieckiej firmie. Jan Stefko, komisarz gminny, założył prywatną
firmę, bo był volksdeutschem. Takim było wszystko wolno. Przyjął do pracy mnie
i kilku innych. Zarejestrował nas w Arbeitsamtcie /biuro pośrednictwa pracy/
i za to pracowaliśmy dla niego za niewielkie pieniądze. Wycinaliśmy przy Wisłoce
wiklinę i wiązaliśmy to w wiązki. On wywoził tą wiklinę i sprzedawał. Była to
jednak praca sezonowa, gdyż wiklinę można była wycinać tylko w określonej porze
roku. W innej porze wiklina nie nadawała się do dalszej produkcji.
Następną pracą była firma Schtikel. Firma ta budowała drogę
od Dąbia w kierunku Ocieki, Blizny i dalej na wschód. Niemcom bardzo potrzebna
była ta droga. Kilka kilometrów dalej w lasach znajdowała się Blizna skąd
Niemcy wystrzeliwali swoje rakiety V. Chodziliśmy do pracy gromadą około 10-ciu
chłopców i dziewcząt. Do Dąbia mieliśmy z Przecławia 5 km,
a stamtąd na miejsce pracy jeszcze 3
km. Latem było dobrze, ale zimą przebycie tej drogi było
gorsze od samej pracy. Zima 42/43 była ciężka, silny mróz i śnieg dawały się we
znaki. Kto nie chodził w drewniakach po śniegu ten nie wie, że po kilku
krokach śnieg podbija się pod drewnianą podeszwę i idzie się jak na
szczudłach. Co kilka kroków trzeba było przystawać i odbijać podbity śnieg od
butów. Przebyta droga 8 km
tam i z powrotem była zimą makabrycznym wyczynem. W dodatku trzeba było jeszcze
pracować. Praca nie była lekką. Dostawałem kupę twardego granitowego kamienia
około 1metr sześcienny i młot, którym musiałem na drobno potłuc kamień. Tłukłem
to tak długo, aż stłukłem na drobne kawałki. Dopiero po tym mogłem iść do domu.
Gdy przychodziłem do domu byłem kompletnie wykończony. Jednego razu trzymałem
Niemcowi łatę. Był on geodetą, który mierzył coś na drodze. Nie rozumiałem, co
on do mnie mówił. W efekcie dostałem tak potężnego kopa w tyłek, że aż na
drugiej stronie rowu wylądowałem. Przez tydzień mnie bolało i nie mogłem
normalnie na tyłku siedzieć.
Następną pracą był tartak na Pikułówce. Zaraz w pobliżu
przystanku kolejowego hrabia Rey miał cegielnie, tartak i gorzelnie. Zarządzali
tym Niemcy. Pracowałem razem z Cześkiem Bukowym w tartaku. Ta praca najbardziej
dała mi się we znaki.
Przewalaliśmy kloce drewniane z miejsca na miejsce. Dorosły mężczyzna stawiał
mnie przy grubych końcach kloców, a sam brał za cieńsze końce. Byłem głupi, bo
nie potrafiłem zaprotestować, gdy działa mi się krzywda. Następnie przeniesiono
mnie na cyrkularkę. Starszy mężczyzna ciął na niej kopalniaki 10x10 cm. Moim
zadaniem było wynoszenie trocin z piwnicy pod cyrkularką, gdzie te trociny
spadały. Zęby pił były szerokie i brały 1 cm szerokości, więc było tych trocin bardzo
dużo i ja nie nadążałem z wynoszeniem ich. Nie miałem chwili oddechu.
Najgorsze jednak było to, że drewno, a więc i trociny były suche. Powodowało
to, że w piwnicy było tak wiele kurzu, że nic nie było widać. Wchodziłem ze
skrzynką do piwnicy nabierałem trociny łopatą i szybko wynosiłem.
Wstrzymywałem w tym czasie oddech, aby jak najmniej złapać kurzu. Musiałem się
przy tym spieszyć, bo jak się nieco zagapiłem to już nie mogłem zdążyć wynosić.
Już po tygodniu takiej pracy kaszlałem i z płuc wypluwałem białe kluski. Byłem
kompletnie przygnębiony, bo wydawało mi się, że z tej pracy nieuchronnie będę
chorował na gruźlicę. Ponieważ byłem zamknięty w sobie, więc nigdy swoimi
obawami nie podzieliłem się z Rodzicami. Nie chciałem przysparzać im kłopotów
swoimi sprawami, chociaż myślę, że Ojciec mój na pewno temu by zaradził. Gdy
jednego razu przewalałem klocki z Cześkiem Bukowym, spadł mi na nogę duży
klocek. Później w tym miejscu, powyżej kostki obok ścięgna obierała mi się
przez 2 tygodnie noga i nie mogłem chodzić do pracy. Nie zgłosiłem tego jako
wypadek, bo nie wiedziałem, że tak należało zrobić. Ojciec napisał pismo do
Z.U.S. w Mielcu, że uległem wypadkowi. Miałem później z tego powodu nieprzyjemności
w pracy, że nie zgłosiłem im wypadku. Do Ojca czułem żal, że tak załatwił
sprawę, ale nie była to jego wina tylko moja. Radził mi przecież, abym zgłosił
wypadek, ale ja nie chciałem. Myślę, że zawsze źle się wychodzi, gdy nie
słucha się Ojca.
Praca w tartaku była na dwie zmiany i kiedy pracowałem na
drugiej zmianie to zawsze przerzucałem jakiś klocek drewna przez płot, a
wracając z pracy brałem klocek na plecy i przynosiłem do domu. Porąbałem to
siekierą i było czym palić w piecu. Pragnę nadmienić, że w związku z wypadkiem,
któremu uległem przy pracy zachowała się korespondencja z Ubezpieczalni
Społecznej z Mielca i Tarnowa. Otrzymywałem kolejne wezwania, na które nie
stawiałem się. Nie opłacało mi się iść do Mielca pieszo, aby dostać kilka
groszy odszkodowania za wypadek. Korespondencja ta znajduje się u mnie do
dzisiaj.
Ostatnią moją pracą za okupacji niemieckiej była ponowna
praca w firmie folksdeutscha Stefki. Przeprowadzał on w pobliskiej wsi Podole
meliorację pól. Chodziłem tam z chłopakami kopać kanały melioracyjne.
Pracowałem tam, aż do momentu, kiedy Stefko uciekł przed zbliżającymi się z
frontem wojskami sowieckimi. Muszę przyznać, że praca ta była najlżejszą, jaką
za okupacji wykonywałem.
Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że praca dla Niemców nie
zabezpieczała całkowicie przed wyjazdem do Niemiec. Dawała tylko tyle, że nie wystawiano
mnie na listę do Niemiec. Natomiast gdybym został schwytany w jakiejkolwiek
łapance to bez niczego mogli mnie załadować w pociąg i wysłać na roboty do
Rzeszy, tak jak się to stało wcześniej. Takie polowania na młodych ludzi
odbywały się jak polowania na zające i były bardzo częste. Dlatego spaliśmy w
domu czujniej jak myszy pod miotłą. Gdy spodziewałem się łapanki to już nie
spałem w domu.
Pamiętam jak jednego razu wybrałem się z siostrą do Mielca.
Miałem odebrać w Arbeitsamtcie kartę pracy /Arbeitskarte/, a ona też miała coś
załatwić. Mieliśmy też zamiar odwiedzić ciocię. Pech chciał, że na dworcu
kolejowym trafiliśmy na łapankę. Nie dało się nijak uciec i w efekcie szwaby
zgarnęły nas jak ryby do sieci. Wraz z
innymi zamknęli nas w szkole, która na szczęścia znajdowała się przy głównej
ulicy. Wyjrzałem przez okno i zauważyłem chodzących po ulicy ludzi. W kieszeni
znalazłem ołówek i zacząłem pisać karteczki z adresem do cioci i informacją, że
siedzimy zamknięci przez Niemców w szkole. Karteczki te wyrzucałem przez okno,
a jedną z nich ktoś uprzejmy znalazł i doręczył pod wskazany adres. Mąż cioci
był urzędnikiem skarbowym w Mielcu. Kiedy się o nas dowiedział, rozpoczął starania
co mu się całkowicie udało.
Wytłumaczył Niemcom, że Marysia jest mężatką, a ja nie
miałem przy sobie karty pracy,
bo przyjechałam ją dopiero odebrać z Arbeitsamtu. Po sprawdzeniu wypuścili
mnie, bo tak było naprawdę. Wróciłem do domu pieszo sam. Siostra wróciła
później wieczorem, bo trudniej ją było wytłumaczyć.
Myślę, że
gdyby nie interwencja wujka, to mogli nas wywieść do Niemiec, a rodzice nawet
nie wiedzieliby, co się z nami stało. Takie były czasy, że na każdym kroku
człowiek nie był pewien, co się z nim stanie.
„Kurier Polski” przestał donosić o zwycięstwach Niemców,
lecz donosił o wycofywaniu się na „z góry upatrzone pozycje".
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co to znaczyło. Niemcy początkowo nie
przyznawali się do niepowodzeń na froncie wschodnim, a gdy już zaczęli podawać
swoje „z góry upatrzone pozycje” to robili to z dużym opóźnieniem.
Wojska sowieckie były 20 km od Przecławia, gdy Kurier pisał o wycofaniu się
spod Żytomierza. Pocztą pantoflową z ust do ust ludzie cichaczem podawali sobie
informacje o klęsce Niemców pod Stalingradem. Mówiło się o zaciekłych walkach,
jakie tam się odbywają i ciężkiej zimie, która zaskoczyła Niemców i walnie
przyczyniła się do ich klęski. A więc „Gott mit uns” /Bóg z nami/ które
każdy szwab nosił wytłoczone na sprzączce pasa nie przyniosło im szczęścia.
Poprzednio myślałem, że Bóg od nas się odwrócił, bo tak bardzo sprzyja Niemcom.
Teraz nareszcie zbliżał się czas na Szwabów. Cieszyliśmy się ogromnie każdą
wiadomością o niepowodzeniach niemieckich wojsk. Szwabom trudno było się
przyznać do klęski, jaką ponieśli i w dalszym ciągu afiszowali się słynną „V”
piątką świadczącą o ich zwycięstwie na wschodzie, a tymczasem taka klapa. Jak
na ironię wisiała ta ich piątka na jadących pociągach, urzędowych budynkach i
śmieszyła nas. Świadczyło to, że nie było Niemców na tyle odważnych, aby te
piątki pozdejmować i przyznać się do klęski.
Mimo wielu pocieszających wieści z miesiąca na miesiąc żyło
się nam coraz trudniej. Terror wzmagał się i nasilały się pacyfikacje.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że po Żydach szwaby zechcą zrobić to samo z nami, że
nie znamy dnia ani godziny, kiedy wpadną paląc i mordując nas. Póki co, coraz
mocniej przykręcali nam śrubę. Kontyngenty były coraz wyższe i każdej rodzinie
zostawało coraz mniej dla siebie. Kontyngenty były przerażające, a sprawę
pogarszał fakt, że wójt Kazimierz Olszewski wysługujący się Niemcom i kilku
innych urzędników gminnych, m/n Józef Kordziński i sołtys Pszczoliński wykorzystywali
chłopów działając na ich szkodę. Biorąc łapówki zaniżali kontyngenty bogatszym
chłopom obciążając biednych. Były także inne nieuczciwe machinacje, z których
dochody przepijano w knajpie. Powyższe i kilka innych wypadków nieuczciwości wymienionych
osób opisał w swoich Wspomnieniach i Kronice Przecławia Wilhelm Lotz, o którym
wspominam w poprzednim Rozdziale. Do rodzin poszkodowanych przez działalność
nieuczciwych i wysługujących się Niemcom osób, zaliczam własną rodzinę. Ojciec
był chory, po spalonym domu byliśmy pogorzelcami, ale nikt nie tylko nie
udzielił nam pomocy, lecz odwrotnie Ojciec był szykanowany poprzez nakładanie
wysokiego kontyngentu zboża, mięsa i mleka. Często wyznaczano Ojca na
zakładnika, oraz nękano nocą mnie i siostrę w celu wywózki do Niemiec. Do
dzisiaj posiadam w dokumentach nakaz podpisany przez sołtysa Pszczolińskiego
wyznaczający złośliwie Ojcu karę za rzekome nie stawienie się na nocną wartę.
Zawiadomienie o wyznaczeniu Ojca na zakładnika odpowiadającego głową za wydarzenia mogące mieć miejsce w wyznaczonych czasie. |
Życie w Przecławiu już samo w sobie było trudne, a
co dopiero w warunkach okupacyjnej niewoli. Szwagier Ludwik i ja chodziliśmy
do pracy. Wracałem późno. Ludwik jeszcze później, bo dojeżdżał z Lignozy. Siostra
zajmowała się mężem Ludwikiem, więc mniej włączana była do prac polowych.
Wszystko spadało na Rodziców, ale i ja włączany być musiałem do tych prac, bo
trudno żeby było inaczej. Po pracy szedłem pracować w pole, a jak była zima to
zrzucaliśmy z Tatą snopki ze strychu i młóciliśmy cepami zboże. Później nocą
mieliło się to zboże w żarnach. Niewiele czasu pozostawało na kontakty z kolegami
i zabawy. Wszyscy zresztą byli zajęci pracą, a niektórzy pracowali nawet więcej
niż ja. Mnie Mama pozwalała czasem pospać godzinkę dłużej, natomiast inni
chłopcy wstawali nawet o 4-tej, żeby przed pójściem do pracy napaść krowy.
Na takiej pracy, bez przyszłości, w ciągłym strachu
wypatrując w sobie objawy choroby mijały lata okupacyjnej niewoli.
W najtrudniejszych latach t.j.1940-1944 miałem
12-16 lat. Wisiała nade mną groźba wywózki do Niemiec, obawa o swoich bliskich
i wiele innych nieszczęść, ale tego, co najbardziej się bałem to choroby.
Szczególnie wtedy, kiedy wynosiłem trociny z piwnicy pod pracującą cyrkularką
w tartaku. Drewno było suche, a piła cięła centymetrową bruzdę. Trocin było tak
dużo, że nie mogłem zdążyć ich wynosić. Ubranie, całe ciało, a szczególnie nos
i usta miałem białe od pyłu. Kiedy po jakimś czasie zacząłem kaszleć, a z płuc
wydobywać się zaczęły białe kluski, byłem niemal pewien że to gruźlica. Wbiłem
sobie do głowy, że nie ma dla mnie ratunku. Mój organizm był młody,
niedożywiony, a przez to szczególnie narażony na choroby, których wokół mnożyło
się mnóstwo. Z dawałem sobie sprawę z choroby ojca i wiedziałem co to znaczy.
Kiedy w najbliższym sąsiedztwie marli ludzie i moi najbliżsi przyjaciele,
sądziłem, że i moje dni są policzone. Przez szereg lat trudno mi się było z tym
uporać tym bardziej, że wszystkie obawy trawiłem sam w sobie. Byłem skryty i
nie chciałem zwierzać się przed rodzicami, aby nie sprawiać im dodatkowych
kłopotów. Nawet nie przyznałem się, w jakich warunkach pracuję. Byłem nieśmiały,
a w dodatku nie potrafiłem się upomnieć o swoje. Upominanie wydawało mi się
nawet niemożliwe, gdyż obawiałem się, że mogę stracić pracę. Najgorsze, że sam
się z tym borykałem, nie mogąc sobie z tym poradzić.
Nawet gdy nie pracowałem już w tartaku, to kaszlałem i
wypluwałem białe kluski i było tak jeszcze wiele lat po wojnie. Modliłem się i
prosiłem Boga, aby pozwolił mi to wszystko przetrwać. Jak widać On wysłuchał
mnie i jeśli pozwolił mi powitać XXI wiek, to znaczy, że taka była jego wola.
To, że
żyło się coraz trudniej pogarszał jeszcze fakt, iż Przecław stawał się coraz
więcej przeludniony. Do Generalnej Guberni jaką byliśmy przybywało coraz więcej
ludności, całych rodzin, wysiedlonych z Poznańskiego, Pomorza i ze Śląska,
lokowanych na terenach całej Generalnej Guberni w tym i w Przecławiu. Poza tym
w Przecławiu zamieszkało wiele rodzin uciekających ze wschodu przed sowiecką
zarazą i ukraińskimi bandami. Kiedy wysiedlano tereny wschodniej strony Wisłoki
pod budowę poligonu doświadczalnego wyrzutni rakiet V i poligonu SS, ulokowano
w Przecławiu i okolicznych wioskach ludność z okolic Blizny, Ocieki, Tuszymy,
Białego Boru i kilku innych wiosek. Z listy sporządzonej przez Zbigniewa
Wątróbskiego po wojnie wynika, że w Przecławiu zamieszkało takich rodzin 34, co
jak na liczący 1200 mieszkańców Przecław
było sporym obciążeniem. Stąd wszystkim żyło się coraz trudniej.
Wraz z
innymi wysiedlonymi pojawiła się w Przecławiu nauczycielka Janina Saylhuber. Pochodziła
z Krakowa i była nauczycielką uczącą wcześniej w poddębickiej wiosce Żdżary. Los
podobnie jak innych wyrzucił ją na przecławskim rynku. Zamieszkała z matką w
Przecławiu, początkowo u Wątróbskich w rynku, a następnie u Armatysów po
sąsiedzku naszego domu. Później kiedy pocisk artyleryjski wpadł, zniszczył dom
i zabił Armatysa zamieszkała w starej szkole u Wilhelma Lotza.
Nie minęło więcej jak kilka
miesięcy, a pobyt krakowskiej nauczycielki zaowocował wspaniałym romansem
pomiędzy nią, a przecławską młodzieżą. Nie wiem jak ona tego dokonała, ale
przecławska młodzież wprost oszalała za nią. W tych ciężkich okupacyjnych
chwilach, tak trudnych dla młodzieży, spotkania u Sajerki, jak ją popularnie
nazywano, były czymś w rodzaju oderwania się od smutnej rzeczywistości jaka
ogarniała cały naród. Wraz z kierownikiem szkoły Wilhelmem Lotzem, Stanisławem
Sękiem i Stefanią Gubernat prowadziła tajne komplety nauczania młodzieży, co
groziło nawet utratą życia.
Sylwia Bukówna, Danuta Wątróbska i
Helena Furmańska na moście w Przecławiu
|
Stanisław Jarosz, Posia Siwiec, Ignacy Muniak, Sylwia Bukówna, Janina Kornacka i Edward Jarosz |
W tych ciężkich okupacyjnych chwilach młodzież
wykorzystując wolne chwile od ciężkiej pracy garnęła się do niej całym sercem. Posiadała dziwną moc
bycia wodzirejem wspólnych zabaw, spacerów i tym podobnych rozrywek. Posiadam z
tego okresu wiele zdjęć Sajerki ze starszą ode mnie młodzieżą, z których kilka
przedstawiam, a pozostałe mam w slajdach programu PowerPoint. Nie ma mnie na
nich, gdyż byłem dla tej młodzieży zbyt młody mając w 1944 roku zaledwie 16
lat. Do organizowanego przez nią chóru dołączyłem z Maksymilianem Wątróbskim w
1946 roku.
Z garnącej się do niej młodzieży
zorganizowała chór i teatrzyk. Uczestników spotkań u Sajerki było wielu, bo na
próby chóru zaczęli uczęszczać po pracy także dorośli ojcowie przychodzącej tam
młodzieży. Należy tu wspomnieć, że śpiewali oni jeszcze przed wojną w chórze
organisty Sokulskiego, a mając świetne głosy nie musieli się wiele uczyć. Mając
do wyboru tak wielu mogła utworzyć chór na 4 głosy nie tylko mieszany, ale
także męski. Była niezwykle energiczna i wymagająca do tego stopnia, że do
perfekcji potrafiła zmuszać do wielokrotnych powtórzeń tych samych kwestii
pieśni, aż osiągnęła właściwy rezultat. Zawsze po próbie chóru nie dawała się
długo prosić i grała na fortepianie do tańca, a młodzież chętnie z tego
korzystała ucząc się prawidłowych zachowań. Uczyła pieśni świeckich kościelnych,
ale przede wszystkim patriotycznych. W późniejszym okresie już za panowania
komuny została wyrzucona z Przecławia przez rodzimych komunistów, którym w niesmak
było patriotyczne wychowywanie młodzieży. O tym napiszę jednak w następnych
rozdziałach.
Wracając do tematu rakiet V-1 i V-2 zwróćmy uwagę na zdjęcie powyżej, na którym widoczne są topole rosnące po obu stronach drogi prowadzącej z Przecławia na Podole. Na najwyższym wzniesieniu widoczna jest na zdjęciu, w prawym górnym rogu, wieża triangulacyjna zwana patrią i służąca do pomiarów. Stała ona na podwórku Łazarza i była najwyższym punktem w tej okolicy, o którym mieszkańcy mówią, że jest na wysokości wieży kościoła w Książnicach. Rozpościerał się stamtąd wspaniały widok w kierunku wschodnim na dolinę Wisłoki, w tym na lasy za Tuszymą, gdzie leżała Blizna. Niemcy korzystali z tej wieży obserwując moment startu rakiety V-2. Przyjeżdżali tam przed jej odpaleniem i wchodzili na wieżę. Jazda określonego niemieckiego samochodu przez teren działania oddziału partyzanckiego „Rusala” był sygnałem dla nich, że będzie odpalana rakieta, co było mobilizacją sił w celu dotarcia do ewentualnego niewypału rakiety przed przybyciem Niemców. Patrząc na zdjęcie można sobie wyobrazić wysokość wieży sięgającej powyżej koron topoli. Nigdy na tej wieży nie byłem, ale musiał się z niej rozpościerać wspaniały widok. Od bardzo dawna wieży tej już tam nie ma, miejsce to jest zarośnięte drzewami i krzewami, a obecnym właścicielem posesji jest pan Kurgan. Nie rosną tam także piękne topole dodające urokliwości okolicy.
Borykaliśmy się z wieloma trudnościami w
tym okresie, o czym wspominałem. Żyło się coraz trudniej. Ojciec był chory, a
ja sam byłem zagrożony chorobą. Często przymieraliśmy głodem, ciągły strach
przed wywózką do Niemiec. Byliśmy przez długi okres pogorzelcami. Mieszkając na
Woli, w miejscu gdzie obecnie stoi bank, mieliśmy wszędzie daleko. Nawet do
krowy musieliśmy chodzić na Brzostówkę w rynku, bo w domu u Sadowskich gdzie
mieszkaliśmy stajni nie było. Wszystko to odbijało się negatywnie na naszym
życiu. Dodatkowo dochodziły szykany ze strony nieuczciwych wymienionych wyżej
osób. Wyższy wymiar kontyngentów, wstrzymywanie kartek, niesprawiedliwe kary i
wyznaczanie Ojca na zakładnika w wypadku jakichś nieprzewidzianych wydarzeń za
które można było pójść z ręki Niemców na śmierć.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 7 października 2019