poniedziałek, 31 lipca 2017

73 rocznica Powstania Warszawskiego

73 rocznica Powstania Warszawskiego


Z okazji 73-ciej rocznicy przedstawiam poniżej własne przeżycia dotyczące tych tragicznych wydarzeń.
Przeżyliśmy zimę 43/44 i wydawało się, że z nadejściem lata lżej będzie nam żyć. Świtała nadzieja w nadchodzącym froncie wschodnim, a więc wyzwoleniu z jarzma, w jakim żyliśmy. Wprawdzie Kurier pisał, że Nie­mcy wycofali się, spod Żytomierza na swoje „z góry upatrzone pozycje”, ale plo­tka donosiła, że Rosjanie wkrótce u nas będą. Widać było pewne zdenerwowanie w zachowaniu się Niemców. Ci nadludzie zaczynali się bać o swoją skórę. Zresztą mieli się czego bać, po tylu popełnionych zbrodniach.
Wiedzieliśmy, że z 5 tysięcy jeńców rosyjskich pozostało w Lignozie tylko 5-ciu Rosjan, których lekarze nie­mieccy badają, jakim cudem udało im się tak trudne warunki przeżyć. Jeńców pozbawio­no życia w niecały rok od ich przywiezienia.
Coraz częściej mówiło się o partyzantach, którzy przeszli z działań gole­nia głów dziewczętom zadającym się z Niemcami do działań bardziej represyjnych w stosunku do samych Niemców. W niektórych wioskach znajdowali się niemiec­cy kolonizatorzy gospodarzący na polskich ziemiach. Taką niemiecką kolonią jeszcze z przed wojny była wioska Goleszów położona między Przecławiem, a Mielcem. Na  tych i innych Niemców zaczynały mnożyć się napady. Robili to partyzanci, ale w ta­mtych czasach nikt nie wiedział czy robiła to Armia Krajowa, Gwardia Ludowa czy inna organizacja wojskowa. W tamtym czasach nie interesowało ludzi polityczne zaplecze organizacji, albowiem liczyła się jedynie walka z okupantem. Wszystkich, którzy z Niemcami wal­czyli nazywano po prostu partyzantami. Dopiero po wojnie poznawaliśmy nazwy i zaplecza polityczne tych walczących organizacji.
Co jakiś czas słyszało się o jakiejś dywersyjnej akcji prze­ciwko Niemcom. To się słyszało, że zabito niemieckiego żołnierza na Tuszymie to znów, że w Kiełkowie obrabowano niemieckiego baora.
W dniu 12.VII.1943 został zastrzelony przez komendanta posterunku P.P. Czaję Jana, mieszkaniec Bobrowej, Mądro Jan, członek SL. Jeden z mieszkańców Podola doniósł Czaji, że Mądro Jan, który zdążył uciec w czasie masowego mordu we wsi Bobrowa ukrywa się na Podolu. Czaja nie mając żadnego polecenia od władz okupacyjnych aresztował go, a następnie zastrzelił, gdy ten próbował ucieczki. Nie musiał tego robić, gdyż nie miał nawet nakazu aresztowania. Mówiono, że prowadząc aresztowanego powiedział mu żeby uciekał, a następnie go zastrzelił. Na podstawie wyroku Sądu Specjalnego wydanego przez ruch oporu wyrok na Czaji wykonano poprzez rozstrzelanie w dniu 25.VIII.1943.
W listopadzie 1943 dokonano napadu na mleczarnię w Przecławiu niszcząc wykazy i zabierając bąka od wirówki, co skutecznie na jakiś czas unieruchomiło mleczarnię. Dokonali tego partyzanci z oddziału Olka Rusina z Dobrynina. Zaczęły mnożyć się coraz skuteczniejsze akcje przeciw okupantowi i najbardziej wysługującym się im funkcjonariuszom polskiej granatowej policji. W wyniku tych i innych akcji zbrojnej podziemia, Policja Polska w obawie przed napadem przeniosła się do piętrowego budynku w Przecławiu, zamieniając go na warownię.
Kończyłem właśnie 16 lat i z mizernego dziecka wyrastałem na młodzieńca. Chętnie poszedłbym też tłuc tych przeklętych Szwabów, gdybym wiedział gdzie mam się do partyzantów udać.
W styczniu 1944 roku otrzymałem tak zwaną KENNKARTE, czyli odpowiednik obecnego Dowodu Osobistego, którą musiałem zawsze przy sobie nosić, kiedy szedłem do pracy czy gdziekolwiek. Wykonane z miękkiego papieru, o dużym formacie bardzo szybko się niszczyły. Były używane jeszcze jakiś czas po wojnie.
Niemiecki Dowód Osobisty mojego ojca zwany Kennkartą

Moja Kennkarta, zniszczony stan świadczy o częstej używalności jeszcze po wojnie

 Ostatnią pracę, jaką wykonywałem za okupacji było kopanie kanałów melioracyjnych na wsi Podole w firmie, którą posiadał Stefko. Praca nie była zbyt absorbująca czas. Razem z innymi chłopakami praca odbywała się na świeżym powietrzu. Nie było zbyt silnej kontroli, więc można się było częściej poobijać. Latem 1944 roku zaprzestałem całkowicie chodzenia do pracy, gdyż firma Stefki rozleciała się. Stefko, Komisarz Gminny i volksdeutsch będący na usługach Niemców utworzył bandę rabunkową grasując po okolicach, jeszcze jakiś czas po wkroczeniu Sowietów. Nawet nie wysilił się, żeby zapłacić nam za pracę tych kilka marnych groszy, jakie nam płacił.
Tak mijały trudne chwile okupacyjnej niewoli. 1 sierpnia 1944 roku nie wiedzieliśmy, że to właśnie w tym dniu wybuchło powstanie w Warszawie. Nie wiedzieliśmy, że dowództwo Armii Krajowej ogłosiło tzw. akcję „Burza”, na mocy której wszystkie oddziały Armii Krajowej stawały do wzmożonej walki przeciwko okupantowi. Takie działanie miało na celu wyzwolenie Polski przed wkroczeniem Sowietów na nasze terytorium i postawienie ich przed faktem dokonanym, przez ustanowienie legalnych struktur państwowych. Takie struktury konspiracyjnej polskiej władzy państwowej istniały w podziemiu niemal od zarania okupacji. Pragnę w tym miejscu nadmienić, że delegatem rządu polskiego na obwód mielecki był Wilhelm Lotz, kierownik szkoły w Przecławiu, który do władz zwierzchnich w Krakowie przesyłał comiesięczne sprawozdania. Oczywiście ze względu na ścisłą konspirację nic wówczas o tym nie wiedzieliśmy. 1 sierpnia 1944 był to normalny pracowity dzień, jednak po kilku napadach na Niemców wisiała w powietrzu atmosfera niepokoju i strachu. W tym dniu Rodzice poszli razem z szwagrem w pole. Gdzieś koło południa wyszedłem na rynek, żeby zasięgnąć wiadomości, co się dzieje. Kurier Polski, choć nie pisał pra­wdy, to i tak nie docierał do Przecławia od jakiegoś czasu, więc wszystkie informacje przekazywane były z ust do ust tak zwaną pocztą pantoflową. Na rynku panowała cisza i spokój. Zdziwiłem się, gdyż ni­kogo nie zauważyłem. Rynek był pusty. Postałem chwilę z myślą, że może nadejdzie ktoś z chłopaków i coś się dowiem, lecz w pewnym momencie od strony kościoła rozległ się przeraźliwy krzyk.
--- Uciekać, Niemcy jadą!
To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka, powtarzając krzykiem.
--- Niemcy jadą, uciekać!
Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mama wracała właśnie ze szwagrem z pola. Krzyknął­em więc do niego żeby uciekał, ale nie musiałem już tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych świadczyły same o tym, co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a szwagier za mną. Strzały i krzyki były już cał­kiem blisko. Wpadłem więc w tyczną fasolę i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie. Nagle usłyszałem krzyk Niemca.
--- Koma heja!
Krzyk dochodził z odległości nie większej jak 10 metrów od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło ścieżką między naszym ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas jak wpadaliśmy w fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to zrobić, ale strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z trwogą oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną wbijać w moje ciało. Sekundy stały się wiecznością. Kiedy po raz drugi szwab ponowił swoje.
--- Koma heja!
Nad głową posypała się seria z automatu. Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły, że jeśli nie wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że nie byłem wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem kompletnie sparaliżowany. W pewnym momencie dotarło do mojej świadomości, że następna seria z automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem wówczas, że szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał swoje.
--- Koma heja!
I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z coraz dalszej od­ległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze i dopiero sto­pniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie zosta­łem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do szwagra czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się. Niemcy zrobili swoje i odje­chali.
Po jakimś czasie Mama zaniepokojona tym, że Ojciec jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy wróciła wpadając do domu z krzykiem.
Ojca zabili!
Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd nasz sąsiad Władysław Bukowy. Poka­zał mi kierunek i powiedział krótko.
--- Tam leży.
Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego, co pozostało, wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły. Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.
Wieczorem, gdy już byłem w domu, jak w filmie przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za nieposłuszeństwo wobec Ojca. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu dokuczyłem. Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a nawet w szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco pragnąłem żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.
--- Tatuś wróć. Tatuś wróć.
Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie, że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i po­został z nami tak jak dawniej.
I stał się cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w mo­im kierunku idzie mój ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wy­szedłem przed dom zjawy już nie było.
Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś. Pra­wdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Nie­mców i kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał Władysław Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.
Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most. W dniu śmierci Tatusia (1.VIII. 1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do ostatecznej rozprawy z Nie­mcami przygotowywały się wszystkie oddziały w całym kraju. Zdjęcie poniżej jest ostatnią fotografią przed śmiercią Ojca.
Ostatnie zdjęcie mojego kochanego Tatusia Stanisława Lenartowicza jakie mam w zbiorach
Dzień przed pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie A.K. por. reze­rwy Stanisław Woźniak i Kazimierz Pociorkowski przenosili broń z Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli ją przekazać Olkowi Rusinowi tamtejszemu dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał, aby przeprawili się wpław przez Wisłokę, gdyż Tuszyma leży po przeciwnej stronie rzeki. Nie usłuchali oni rozkazu i zbyt pewni siebie poszli przez most, gdzie zatrzymał ich niemiecki patrol. Wiadomo było, że na moście jest patrol, więc prawdopodobnie poszli tam z gotowym zamiarem rozprawienia się z Niemcami. Kiedy patrol zatrzymał ich do rewizji wówczas Kazek Pociorkowski wyciągnął broń i strzelił do Niemca.
 Nieszczęsnego dnia przed śmiercią Ojca, Niemcy czynili pościg za pewnym partyzantem, który uciekał na rowerze w kierunku lasu. Otoczyli Przecław w celu pacyfikacji i strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Niemcy nie poszli jednak dalej w kierunku lasu. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za za­strzelonego przez partyzantów żołnierza wzięli około 50 zakładników, któ­rych zgromadzono na przecławskim rynku. Byli wśród nich ksiądz proboszcz Karol Zając, sołtys Wątróbski z synem Bronisławem, Czesław Bukowy mój szkolny kolega, a także wielu innych. Ustawiono przed nimi karabiny maszynowe z zamiarem rozstrzelania, a rynek otoczony został wojskiem. Za chwilę miała odbyć się egzekucja. W takim momencie wyszedł z domu mieszkający w rynku Langer i zbliżył się do dowódcy Wermachtu. Wylegitymował się, że jest śpiewakiem wiedeńskiej opery. Wytłumaczył oficerowi, że ludzie zgromadzeni są niewinni, a w Przecławiu nie ma partyzantów. Dowódca uległ najwyraźniej wstawiennictwu i prośbie wiedeńskiego śpiewaka operowego, jakim był Langer, bo odstąpił od egzekucji. Zaczęto odliczać ustawionych i co dziesiątego wyciągnięto z szeregu. Byli to Czesław Bukowy, Jankiewicz mieszkający i mający w rynku sklep, Pietrzykowski mieszkający w przybudówce domu Kordzińskich, oraz dołączono do nich proboszcza Karola Zająca, oraz sołtysa Bronisława Wątróbskiego. Zabrano ich na Pikułówkę i uwięziono w komórce, a następnie zmuszono do picia bardzo mocnego alkoholu, po którym byli całkowicie oszołomieni. W takim stanie wywoływano ich po kolei i przesłuchiwano.  
Alfred Langer ożeniony z przecławianką był profesorem muzyki i śpiewakiem wiedeńskiej opery, czym ujął niemieckiego oficera. Ten fakt i to, że zginęła już jedna osoba najprawdopodobniej spowodowały, że odstąpiono od egzekucji zgromadzonych na rynku ludzi. Tego samego dnia Alfred Langer udał się wozem konnym, powożonym przez Milka Wątróbskiego, do siedziby Wermachtu na Pikułówkę, gdzie uprosił zwolnienie sołtysa Bronisława Wątróbskiego i proboszcza Karola Zająca. Zwolniono ich natychmiast natomiast pozostałych trzech zabrano pod most, gdzie nosili miny talerzowe do zaminowywanego przez Niemców mostu. Pracowali przez 2 dni przy zaminowywaniu mostu. Czesław pamięta jak młody żołnierz wermachtu Austriak w jego wieku, płakał nad nimi, że będzie musiał ich wraz z mostem wysadzić w powietrze. Ponieważ pozwolono rodzinom przynosić im jedzenie, więc w zupie znaleźli zawinięty w pergamin gryps. Zawarta w nim była informacja, że po zaminowaniu mostu, kiedy żołnierz niemiecki przejdzie most na lewą stronę, mają w tym momencie uciekać. Zastosowali się do wskazówki w grypsie i kiedy pozostawiono ich samych w zaminowanym miejscu, uciekli potokiem rzeczki Słowik w kierunku parku. Dobiegając do parku usłyszeli huk wysadzonego w powietrze mostu. W ten sposób cała 3-ka zakładników została uwolniona, natomiast w meldunku do kapitana jednostki Wermachtu na Pikułówce dotarła informacja,  że zostali razem z mostem wysadzeni w powietrze.
 Szczegóły powyższego wydarzenia opowiedział mi Czesław Bukowy w 2007 roku. Skorzystałem też  z relacji Maksymiliana Wątróbskiego, oraz Aleksandra Rusina pseudonim „Rusal” podczas kilku spotkań z nimi w 2005 roku.
Wiele lat po tamtych wydarzeniach, w książce Jacka Woźniakowskiego pt. "Ze wspomnień szczęściarza"  znalazłem fragment jego wspomnień dotyczący wydarzeń pamiętnego dnia, w którym zginął mój ojciec. Z jego relacji wynika, że to on był rowerzystą jadącym w kierunku Radomyśla, gdy Niemcy okrążyli Przecław z zamiarem pacyfikacji. Poniżej przytaczam fragment jego wspomnień.
Naturalnie zdarzały się też strzelaniny. Niekiedy nawet, o dziwo, bez tragicznych finałów. Na przykład przytrafiło mi się coś, co mnie nigdy nie przestanie zastanawiać. Kiedyś pod Przecławiem nadziałem się nagle nos w nos na oddziałek Niemców, który raptem wyszedł zza górki, podczas kiedy ja jechałem po szosie z drugiej strony tej górki na rowerze, przewożąc w stronę Radomyśla jakieś papiery i meldunki. Niemców było może piętnastu. Jak się później dowiedziałem mieli po­dobno „pacyfikować" Przecław, w odwet za likwidację niemieckiego posterunku na moście przez Wisłokę. Zupełnie z bliska zaczęli nagle do mnie strzelać. Rzuciłem rower do rowu i zacząłem wiać w pustym polu, to znaczy stały tam z rzadka snopki, a potem było kartoflisko. Żad­nego lasu, nic. Oni dłuższy czas ze wszystkich tych swoich szmajserów, czy co tam mieli, grzali do mnie i nic, nie trafił żaden. Można pomyśleć, że może to była rezerwa złożona z patałachów jakichś, wojsko było na froncie, a ci tutaj nie umieli strzelać. Ale dlaczego, widząc, że dopadłem tego kartofliska, wiedząc, że nie mogłem być nigdzie indziej, nie doszli do mnie, dlaczego mnie nie próbowali tam zastrzelić, to był jakiś opa­trznościowy zbieg okoliczności, którego racjonalnie nie umiem wytłu­maczyć. Widziałem, jak oficer komenderujący oddziałem przyglądał się przez lornetkę tym kartoflom i rosnącym wśród nich łodygom bobu i dokładnie kierował wzrok w to miejsce, gdzie leżałem. W końcu dał znak ręka, że w tył zwrot i poszli sobie. Zaraz potem zasnąłem głę­bokim snem w tych kartoflach i spałem chyba dziesięć godzin. Emocje mogą być dobrym środkiem nasennym. Koniec cytatu.
Wielka szkoda, że ta bydlaki nie spudłowali strzelając do mojego Ojca. Jacek Woźniakowski, autor powyższej relacji był późniejszym prof. dr hab. Jako historyk i prof. KUL napisał wiele książek i publikacji w prasie krajowej i zagranicznej. Był prezydentem Krakowa w 1990 r. i znaną postacią. W okresie okupacji jego losy zetknęły go z Ziemią Mielecką, gdzie jako żołnierz AK o pseudonimie „Ołówek” był adiutantem Komendanta Obwodu AK Mielec Konstantego Łubieńskiego pseud. „Marcin”. Tak się złożyło, że w pamiętnym dniu 1.8.1944 był prawie dokładnie w miejscu i czasie, kiedy zginął mój Ojciec.
Pragnę nadmienić, że w żadnych późniejszych wspomnieniach i relacjach świadków z wydarzeń tego dnia w Przecławiu, nikt nie wspomina o dacie. Jest to wynik ułomności pamięci, gdyż łatwiej po latach zapamiętać fakty niż daty. W moim wypadku dzień i wydarzenia z nim związane wryły się głęboko w pamięć. Data tego dnia widnieje na grobie mojego Ojca na przecławskim cmentarzu. Daty tej nie wspomina też Aleksander Rusin, pseud. „Rusal” w swoich wspomnieniach Pt. „Moje spotkania z Hitlerowcami i Stalinowcami”. Pragnę tym samym uzupełnić wszystkie relacje zastrzelenia żołnierza niemieckiego na moście w Przecławiu o tą właśnie datę.
Wracając do wydarzeń z przed lat, Niemcy nie czynili pościgu za partyzantem, lecz otoczyli Przecław w celu pacyfikacji, a Jacek Woźniakowski, ów partyzant natknął się na nich przypadkowo. Przypuszczam, że miało to miejsce powyżej zbiegu ulicy 3 Maja z ulicą biegnącą w kierunku Szkotni (Ogrodowa).
Pogrzeb Ojca odbył się szybko i bardzo skromnie, albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwa­ło tak przez kilka dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa stojący po są­siedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozer­wanych wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy. Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa do­mów na naszej ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było. Nikt tam też nie zginął.
Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla własnego bezpieczeń­stwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że chodzi im o to, żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za czymś do Władysława Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci między sobą rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i w swoim szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu Rosjanie i zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im powiedzieć, czy tę, że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak nienawidzę, że gdybym miał możliwość, to zabijałbym ich w podobny sposób jak oni robili to z nami? Tego jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wów­czas niechybnie kropnęliby mnie. Powiedziałem naiwnym, że wolę ich, czym się chyba ucieszyli, bo dalej szwargotali w swoim języku.
Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu. Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak, jakby pomieszano dziadków z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych żołnierzach ani męstwa, ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej nienawiści palili i niszczyli za u sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich akordem było wyrzucać nas z do­mów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść się nieco dalej, czy też zaryzykować i pozostać w domu. Siostra była w 7-mym miesiącu ciąży i chyba to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek Brzeskich od­ległych od Przecławia o około 5 km. Powynosiliśmy z domu wszystkie me­ble i ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia wypuściła na dwór kury i króli­ki. Resztę dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na sznurek i poszliśmy.
W Łączkach mieliśmy znajomego Piotra Sypra, którego rodzina przy­jaźniła się od lat jeszcze z moimi dziadkami. Piotr był starym kawale­rem mieszkającym z matką. W wiosce tej ludzie żyli bardzo prymitywnie i gorzej niż w Przecławiu. Chałupa Sypra była tak mała, ciasna i nieprzyjemna, że spanie w stodole było o wiele lepszym rozwiązaniem i takie właśnie wybraliśmy. W chałupie była tylko jedna izba, w której stał ogromny piec. Taki piec na wsi służył do wielu czynności. Paliło się w nim dla gotowania potraw, na ciepło i pieczenie chleba. Górna część pieca służyła jako suszarnia, a także jako przechowalnia różnych rzeczy, ale najgłówniejszą rolę, jaką ten piec spełniał w swej górnej części, to była sypialnia. Tam można było spać i do tego celu często taki piec służył. W izbie nie było podłogi, tylko zwyczajne gliniane kle­pisko.
Przez pierwsze dni mieszkało się nam spokojnie. Niemców nie było, panował spokój, były ciepłe, letnie dni. Tylko nocą latał w powietrzu rosyjski samolot zwiadowczy zwany kukuruźnikiem. Od bomby tego samolotu zginęła w wiosce 18-letnia dziewczyna. W nocy nie zasłonili okna przed światłem. Ruski myślał, że ma pod sobą Niemców i zrzucił bombę. Warkot tego samolotu często słychać było nocą. Niemieckie lotnictwo nie istnia­ło już w tym czasie, a więc i groźne czarne krzyże nie były już widocz­ne na niebie.
Spokojnie było tylko przez niecały tydzień, albowiem przy­jechał oddział SS i z drugiego końca wsi zaczęli palić chałupa po cha­łupie, jednocześnie pozostałym kazali wynosić się dalej na zachód. Nie było innego wyjścia, zabraliśmy dobytek na plecy i powędrowaliśmy dalej. Dotarliśmy do wsi Mokre leżącej na południowy zachód od Łączek i Przecławia. Zatrzymaliśmy się tam i postanowiliśmy, że już nigdzie dalej nie pójdziemy. Poszedł z nami nasz sąsiad z ulicy Trzaskot razem z córką, ale nie mieszkał w Łączkach u Sypra tylko w innym domu. Do Mokrego poszedł z nami i razem zamieszkaliśmy w Mokrem u pewnego bogatego gospodarza. Rozłożyliśmy się ze swoim dobytkiem w stodole. Nie było tam jednak tak spokoj­nie jak w Łączkach. Takich uciekinierów jak my było bardzo dużo i roz­lokowani koczowaliśmy w różnych domach.
Gospodarz za domem miał zrobiony duży schron. Przygotował go sobie wcześniej i to nas chyba uratowało. Wkrótce najechało się dużo wojska, ale nie byli to Niemcy, lecz Francuzi służący w niemieckich oddziałach SS. Bardzo się zdziwiłem widząc francuskich SS-manów. Po wojnie nigdy nie słyszałem, ani nie napotkałem w prasie żadnej wzmianki na ten temat. Dopiero w 2001 roku usłyszałem w audycji radiowej, że Francuzi służyli po stronie Niemców w regularnych formacjach SS. Tylko Polacy nie stanowili w niemieckiej armii regularnego wojska. Po stronie Niemców walczyli Węgrzy, Rumuni, Czesi, a także Ukraińcy, którzy wykazy­wali najwięcej okrucieństwa. Nie wspomniałem Włochów, których nigdy nie spotkałem, ale z nimi była inna sprawa, gdyż walczyli po stronie Niem­ców w koalicji. Spotkałem także Własowców ze skośnymi oczami i płaskimi nosami, którzy przeszli z Armii Czerwonej na stronę Niemców. Schwytani przez Rosjan nie udawało im się zakamuflować swojego pochodzenia i byli natychmiast rozstrzeliwani za zdradę ojczyzny.
Widać było, że francuscy SS-mani coś przygotowują. Nie wyrzucali nas z domów każąc nam wynosić się na zachód, ale wyraźnie coś knuli. Widziałem jak jeden z nich zwariował, chyba ze strachu przed Rosjanami. Zaczął wrzeszczeć i rzucać się. Córka naszego gospodarza znająca język francuski bardzo wdzięczyła się do tych SS-skich szmat. Podobno była we Francji. Powiedzieli jej, że ma tamtędy przechodzić, (przebijać się) przez front niemiecka brygada pancerna, a ci Francuzi przygotowywali teren i mieli powstrzymywać Rosjan aż do momentu wycofania się niemiec­kiej brygady. Zanosiło się, więc na niezłą orkiestrę. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy już dalej uciekać, niech się dzieje co chce, lecz my pozostajemy.
Gospodarz nie sprzeciwiał się naszemu pozostaniu, nawet odwrotnie zachęcał nas do pozostania mówiąc, że ma duży schron i jak będą walki, to możemy w nim się schronić. Zaraz za wioską położona była niewielka dolina, do której spędzono z całej wioski inwentarz żywy, a więc bydło, konie itd. Bydło i konie powiązano do wbitych w ziemię kołków. Tylko świń nie dało się powiązać, więc chodziły luzem. Mamusia też zaprowadziła tam i uwiązała naszą krasulę. Ta nasza krasula była cały czas naszą jedyną żywicielką, a szczególnie dla siostry, która była w ciąży.
Przed wieczorem, kiedy zaczął się pierwszy artyleryjski ostrzał udaliśmy się do schronu. Był on masywny i dość głęboki. Schroniło się w nim około 15 osób. Byliśmy pod zmasowanym ostrzałem sowieckich Katiusz i nie było to tak, jak w Przecławiu, gdzie pociski przelatywały ponad naszymi głowami. Tutaj pociski spadały prosto w nas. Byliśmy w centrum walk, a na naszym schronie rozerwały się 4 pociski. Całe szczęście, że nie były to ciężkie pociski. Trudno jest mi opisać atmosferę strachu, jaka odbywała się w schronie. Płacz, modlitwy i krzyki, po każdym wybu­chającym pocisku i sypiącej się na głowę ziemi. Dochodził do tego hurkot jeżdżących po nas czołgów. Te niemieckie czołgi ostrzeliwały się z za zabudowań. Modliliśmy się wszyscy razem i błagali Boga, żeby pozwo­lił nam przetrwać. To było okropne. Ta ciągła walka odbywała się całą noc, dzień i następną noc. Sąsiad Trzaskot nie wytrzymał, odmówiły mu nerwy posłuszeństwa i wybiegł ze schronu. Myśleliśmy, że poszedł na nie­chybną śmierć. Rechot karabinów maszynowych, wybuchy pocisków pomiesza­ne z hurkotem jeżdżących i strzelających czołgów trwał nadal. Uspokoiło się dopiero po drugim dniu bitwy. Ktoś wychylił głowę ze schronu, a ktoś z zewnątrz krzyknął.
--- Rosjanie już są!
Powoli z niedowierzaniem zaczęliśmy wychodzić ze schronu. Po chwili pierwszy raz zobaczyłem sowieckiego żołnierza. Miał uśmiechniętą gębę.
Kiedy rozejrzałem się, wokół nas roztaczał się przerażający widok. Wieś stanowiła jedno dymiące się pogorzelisko. Dym i swąd dopalanego mienia dopełniały widoku. Nie dostrzegłem ani jednego ocalałego domu. Ślady jeżdżą­cych czołgów świadczyły o tym, że czołgi kryły się za domami. Czołg strze­lał z za domu tak długo, aż Rosjanie wymacali go i spalili dom. Czołg przetaczał się wówczas za inny dom i sprawa się powtarzała. Nie widzia­łem spalonego czołgu niemieckiego, ani zabitych Niemców. Czyżby wszyscy się wycofali? Dopiero później, gdy wracaliśmy już do domu zobaczyłem jednego zabitego i obdartego z munduru Niemca.
Pobiegliśmy za wieś do dolinki, gdzie uwiązaną zostawiliśmy naszą krasulę. Zobaczyliśmy przerażający obraz. Konie i krowy leżały zabite. Rozdęte ciała i stojące do góry nogi zwierząt świadczyły o okrucieństwach wojny. Gdy dochodził do tego widok i swąd dopalających się zgliszcz, nie­uchronnie nasuwało się pytanie.
--- W jakim celu jedni ludzie drugim ludziom czynią tyle zła?
--- Kto wymyślił takie barbarzyńskie wojny i na co są one potrzebne?
--- Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju?
Takich pytań można zadawać wiele, lecz niczego one nie rozwiązują.
Naszej krówki wśród tego cmentarzyska nie znaleźliśmy. Urwany sznurek świadczył, że zerwała się ona i uciekła. Czasu na szukanie nie było, bo Rosjanie wypędzali nas żeby się wynosić. Z mamą, ciężarną siostrą i szwagrem zabraliśmy resztki ocalałego dobytku na plecy i ruszyliśmy do domu. 
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 1 sierpnia 2017 

środa, 19 lipca 2017

Inne odbyte spotkania



Odbyte inne spotkania
Tak się składa, że oprócz rocznicowych spotkań, bywamy także na innych spotkaniach odbywanych w ramach klubów i towarzystw do których z żoną Lidką należymy. Ostatnio odbyliśmy kilka takich spotkań, z których chciałbym przedstawić zdjęcia wraz z napisanymi o tym słowami. Pierwsze takie spotkanie odbyło  się w Dobroszowie Oleśnickim dnia 1 lipca we wspaniałej scenerii zieleni ogrodu państwa Ilony i Tadeusza Dobrocińskich odległego kilkanaście kilometrów od Wrocławia. Przybyła tam Brać Lotnicza nie tylko z Dolnego Śląska, ale także z Warszawy i Krakowa. Najlepiej jednak przedstawią to zamieszczone zdjęcia.
Henryk Kucharski podstawiający Ojcu Dominikowi Orczykowskiemu krzesełko

Od lewej żona Henia Kucharskiego, przybyły na nasze spotkanie Wojciech Ślędziński i Edward Sobczak z żoną

Edward Sobczak z żoną i Andrzej Maszczyński


Jeden z piesków państwa Dobrocińskich, które niemal bez przerwy nam towarzyszyły


Od prawej Ojciec Dominik przybyły do nas z Krakowa, Bolesława Jońca z Jeleniej Góry, Witold Kęsoń i Ryszard Choniawko

Jan Marugi były prezes Loteczki i moja żoneczka Lidka



Ryszard Choniawko i Witold Kęsoń


Paweł Bamberski i dalej Bolesława Jońca

Piesek towarzyszący Pawłowi Bamberskiemu


Piesek Dobrocińskich w całej okazałości

Bogdan Ginter wyraźnie nie chcący podzielić się z pieskiem i Stanisław Błasiak

A pieski są dwa z lewej i prawej

Stojący Andrzej Szymczak z Warszawy i właściciel posesji Tadeusz Dobrociński

Jak wyżej


Jan Marugi pokazuje plakat wykonany przez fotografa Andrzeja Szymczaka i otrzymany w darze od niego

Stanisław Błasiak pokazuje taki sam prezent otrzymany od Andrzeja Szymczaka

O. Dominik Orczykowski i Paweł Bamberski

Bolesia Jońca stara się podarować Ojcu Dominikowi buziaczka

Na zakończenie zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie w zielonej plenerii

Jak wyżej


Następne spotkanie odbyłem w niedzielę 2 lipca na zaproszenie tzw. „Warstw” stworzonych przez młodych artystów organizujących wystawy swoich prac i sąsiedzkie spotkania. Mieszkają na naszym osiedlu Zacisze przy ulicy Kochanowskiego 21 w starym poniemieckim i dotąd nie remontowanym domu. Zajmują się historią owego domu, organizują w piwnicy wystawy i dużo udzielają się społecznie. Na rozmowach, a szczególnie o zbliżającej się 20 rocznicy wrocławskiej powodzi spędziłem z tymi młodymi artystami kilka godzin.
Ewa Kamińska sąsiadka z osiedla i jeden z artystów

Młodzi artyści

Przybyli na spotkanie młodzi artyści

Pani Ewa Kamińska


Młodzi artyści Adam i Karolina mieszkający w domu poniemieckim przy ulicy Kochanowskiego 21 we Wrocławiu i twórcy "Warstw"


W miłej atmosferze spędziliśmy z żoną sobotę 8 lipca na zaproszenie naszej sąsiadki pani Ewy Kamińskiej. Prowadzi ona grupę seniorów tzw. III wieku pod nazwą AWF. Spotkanie pod nazwą „Dzieci kwiaty” zorganizowała we własnym ogrodzie, a przybyli tam uczestnicy spotkania, przeważnie kobiety, były ustrojone kwiatami. Spotkanie odbywało się ze śpiewem solisty niewidomego Wojtka z gitarą, wraz z chóralnym śpiewem wszystkich. Było mnóstwo napojów zakąsek i kiełbaski z grilla przyniesione przez obecnych. Zaskoczeniem dla mnie była niezwykła radość cieszących się życiem ludzi. Natomiast niespodzianką przerywający spotkanie ulewny deszcz przed którym przytuleni z uciechy kryliśmy się pod dużym parasolem. Życzyłbym wszystkim, aby podobne spotkania odbywały się także wśród sąsiedzkich spotkań. Takie spotkania jednoczą ludzi do wzajemnej pomocy i współpracy, co bardzo jest potrzebne w takim jak nasze podzielonym nienawiścią społeczeństwie. Poniżej zdjęcia z owego spotkania.


Z prawej moja zona Lidia






Niewidomy Wojtek z mamą grający na gitarze i pięknie śpiewający

Chóralne śpiewy obecnych

















Kolejne spotkanie odbyłem 11 lipca w tzw. „Orlim Gnieździe” na spotkaniu klubu lotników Loteczka. Była na spotkaniu bardzo niska frekwencja, ze względu na ostatnio odbyte spotkanie gali Złotych Lotek i 30-lecia klubu. Także do niskiej frekwencji przyczyniło się niedawno odbyte spotkanie u Dobrocińskich i niesprzyjająca aura pogodowa. Omawiane były sprawy organizacyjne, a najwięcej prezentował członek zarządu Bronisław Czapski przedstawiając swoją propozycję wniosków do przyjęcia uchwały walnego zebrania. Przedstawił kilkanaście propozycji wniosków, które prawdopodobnie zostaną wkrótce rozważone na zarządzie i przedstawione członkom klubu Loteczka. Nie było prezesa klubu Piotra Radomskiego, którego nieobecność raziła także kilkanaście dni wcześniej u  Dobrocińskich.
Od lewej Bronisław Czapski, Henryk Kucharski, Ryszard Choniawko i Edward Sobczak 

Jan Marugi, Bronisław Czapski i Henryk Kucharski


Ryszard Choniawko, Bronisław Czapski, Adam Bisek nasz sponsor i właściciel hotelu "Kosmonauta"

Adamowi Biskowi Loteczka zawdzięcza lokum i sponsoring. To na jego terenie znajduje się Aleja Dębów zasłużonych lotników

A to właśnie ja Teofil pomiędzy Witoldem Kęsoniem i Tadeuszem Dobrocińskim

Bronisław Czapski referuje punkty propozycji do uchwały walnego zebrania

Edward Sobczak, Stanisław Stróżyk, Witold Kęsoń i Tadeusz Dobrociński słuchają proponowanych propozycji Czapskiego


Ostatnie spotkanie odbyliśmy 14 lipca tak jak kilka poprzednich w zielonej scenerii na tarasie u państwa Chitroń. Pan Bogdan Chitroń jest członkiem Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego.

Kiedy wiele lat temu został sparaliżowany i przestał chodzić na spotkania ŚTG, to od tej pory raz do roku latem spotykamy się u niego na tarasie, gdzie na rozmowach, kiełbaskach z grilla, zakąskach, lodach i napojach spędzamy kilka godzin. Każdy z uczestników coś przyniesie i uzbiera się tego dość sporo. Pan Bogdan wyznaje wdzięczność członkom ŚTG, bo ze składek 1% od podatku przez wiele lat dołożyła się pewna kwota i za 30 tysięcy złotych wykonana została winda przy pomocy której może dostać się z tarasu do ogrodu, gdzie wśród zieleni przy ładnej pogodzie przebywa. Państwo Chitroniowie to wspaniali, uczynni, wartościowi i towarzyscy ludzie, których tak właśnie zapamiętałem.
Od prawej prezes ŚTG Maria Rągowska

Od lewej Lidka moja żona

Od lewej Lidka, a od prawej Ryszard Pawlikowski i Maria Rągowska

Odbyliśmy dużo ciekawych rozmów

Były kiełbaski z grilla, przekąski i napoje

Chłodna aura nie sprzyjała spotkaniu, ale było bardzo miło

Od prawej Bogdan Chitroń, Ryszard Pawlikowski i bardzo miła żona Bogdana Chitronia

Tak jak wyżej

Podsumowując było to bardzo miłe przyjacielskie spotkanie


Do wszystkich wymienionych wyżej spotkań należy jeszcze dodać Lidki spotkania wśród seniorów farmaceutów klubu Dolnośląskiej Izby Aptekarskiej. Jest w tym klubie skarbnikiem i bardzo czynnym członkiem zarządu klubu. Chodzi często na ich spotkania i jeździ na wycieczki, które często sama organizuje. Warto do jej działań dodać, że jako woluntariuszka z ramienia ŚTG bierze czynny udział w skanowaniu i digitalizacji dokumentów Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Wiele ksiąg PUR znajduje się w Archiwum Państwowym Wrocław. Księgi te zalegają archiwa AP i nie zostały dotąd ujawnione. Od kilka lat na mocy porozumienia, woluntariusze ŚTG w wyznaczonych terminach dokonują pod okiem pracowników AP skanowania i digitalizacji dokumentów PUR. Jest to ogromna pomoc, którą wyraził 9 czerwca br. dyrektor AP z okazji Międzynarodowego Dnia Archiwów. Dzięki tej pomocy, może wkrótce dane z dokumentów PUR znajdą się w Internecie do wglądu przez zainteresowanych. Właśnie dzisiaj na cały dzień Lidka tam pobiegła, a dzięki temu ja miałem taki spokój, że mogłem skończyć to napisać.

Tak biegnie nasze życie emerytów przeplatane spotkaniami i działaniami. Myślę, że to dobrze bo dzięki temu, być może, nie zauważę kiedy zejdę z tego świata.

Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 19 lipca 2017