73 rocznica Powstania Warszawskiego
Z okazji 73-ciej rocznicy przedstawiam poniżej własne przeżycia dotyczące tych tragicznych wydarzeń.
Przeżyliśmy zimę 43/44 i
wydawało się, że z nadejściem lata lżej będzie nam żyć. Świtała nadzieja w
nadchodzącym froncie wschodnim, a więc wyzwoleniu z jarzma, w jakim żyliśmy.
Wprawdzie Kurier pisał, że Niemcy wycofali się, spod Żytomierza na swoje „z góry upatrzone pozycje”, ale plotka donosiła, że Rosjanie
wkrótce u nas będą. Widać było pewne zdenerwowanie w zachowaniu się Niemców. Ci
nadludzie zaczynali się bać o swoją skórę. Zresztą mieli się czego bać, po tylu
popełnionych zbrodniach.
Wiedzieliśmy, że z 5 tysięcy jeńców rosyjskich
pozostało w Lignozie tylko 5-ciu Rosjan, których lekarze niemieccy badają,
jakim cudem udało im się tak trudne warunki przeżyć. Jeńców pozbawiono życia w
niecały rok od ich przywiezienia.
Coraz częściej mówiło się o partyzantach, którzy
przeszli z działań golenia głów dziewczętom zadającym się z Niemcami do
działań bardziej represyjnych w stosunku do samych Niemców. W niektórych
wioskach znajdowali się niemieccy kolonizatorzy gospodarzący na polskich
ziemiach. Taką niemiecką kolonią jeszcze z przed wojny była wioska Goleszów
położona między Przecławiem, a Mielcem. Na
tych i innych Niemców zaczynały mnożyć się napady. Robili to partyzanci,
ale w tamtych czasach nikt nie wiedział czy robiła to Armia Krajowa, Gwardia
Ludowa czy inna organizacja wojskowa. W tamtym czasach nie interesowało ludzi
polityczne zaplecze organizacji, albowiem liczyła się jedynie walka z
okupantem. Wszystkich, którzy z Niemcami walczyli nazywano po prostu
partyzantami. Dopiero po wojnie poznawaliśmy nazwy i zaplecza polityczne tych
walczących organizacji.
Co jakiś czas słyszało się o jakiejś dywersyjnej
akcji przeciwko Niemcom. To się słyszało, że zabito niemieckiego żołnierza na
Tuszymie to znów, że w Kiełkowie obrabowano niemieckiego baora.
W dniu
12.VII.1943 został zastrzelony przez komendanta posterunku P.P. Czaję Jana, mieszkaniec
Bobrowej, Mądro Jan, członek SL. Jeden z mieszkańców Podola doniósł Czaji, że
Mądro Jan, który zdążył uciec w czasie masowego mordu we wsi Bobrowa ukrywa się
na Podolu. Czaja nie mając żadnego polecenia od władz okupacyjnych aresztował
go, a następnie zastrzelił, gdy ten próbował ucieczki. Nie musiał tego robić,
gdyż nie miał nawet nakazu aresztowania. Mówiono, że prowadząc aresztowanego
powiedział mu żeby uciekał, a następnie go zastrzelił. Na podstawie wyroku Sądu
Specjalnego wydanego przez ruch oporu wyrok na Czaji wykonano poprzez
rozstrzelanie w dniu 25.VIII.1943.
W listopadzie
1943 dokonano napadu na mleczarnię w Przecławiu niszcząc wykazy i zabierając
bąka od wirówki, co skutecznie na jakiś czas unieruchomiło mleczarnię. Dokonali
tego partyzanci z oddziału Olka Rusina z Dobrynina. Zaczęły mnożyć się coraz
skuteczniejsze akcje przeciw okupantowi i najbardziej wysługującym się im
funkcjonariuszom polskiej granatowej policji. W wyniku tych i innych akcji zbrojnej
podziemia, Policja Polska w obawie przed napadem przeniosła się do piętrowego
budynku w Przecławiu, zamieniając go na warownię.
Kończyłem właśnie 16 lat i z mizernego dziecka
wyrastałem na młodzieńca. Chętnie poszedłbym też tłuc tych przeklętych Szwabów,
gdybym wiedział gdzie mam się do partyzantów udać.
W styczniu 1944 roku otrzymałem tak zwaną KENNKARTE,
czyli odpowiednik obecnego Dowodu Osobistego, którą musiałem zawsze przy sobie
nosić, kiedy szedłem do pracy czy gdziekolwiek. Wykonane
z miękkiego papieru, o dużym formacie bardzo szybko się niszczyły. Były używane
jeszcze jakiś czas po wojnie.
Niemiecki Dowód Osobisty mojego ojca zwany Kennkartą |
Moja Kennkarta, zniszczony stan świadczy o częstej używalności jeszcze po wojnie |
Ostatnią
pracę, jaką wykonywałem za okupacji było kopanie kanałów melioracyjnych na wsi
Podole w firmie, którą posiadał Stefko. Praca nie była zbyt absorbująca czas.
Razem z innymi chłopakami praca odbywała się na świeżym powietrzu. Nie było
zbyt silnej kontroli, więc można się było częściej poobijać. Latem 1944 roku
zaprzestałem całkowicie chodzenia do pracy, gdyż firma Stefki rozleciała się.
Stefko, Komisarz Gminny i volksdeutsch będący na usługach Niemców utworzył
bandę rabunkową grasując po okolicach, jeszcze jakiś czas po wkroczeniu
Sowietów. Nawet nie wysilił się, żeby zapłacić nam za pracę tych kilka marnych
groszy, jakie nam płacił.
Tak mijały trudne chwile okupacyjnej niewoli. 1
sierpnia 1944 roku nie wiedzieliśmy, że to właśnie w tym dniu wybuchło
powstanie w Warszawie. Nie wiedzieliśmy, że dowództwo Armii Krajowej ogłosiło
tzw. akcję „Burza”, na mocy której wszystkie oddziały Armii Krajowej stawały do
wzmożonej walki przeciwko okupantowi. Takie działanie miało na celu wyzwolenie
Polski przed wkroczeniem Sowietów na nasze terytorium i postawienie ich przed
faktem dokonanym, przez ustanowienie legalnych struktur państwowych. Takie
struktury konspiracyjnej polskiej władzy państwowej istniały w podziemiu niemal
od zarania okupacji. Pragnę w tym miejscu nadmienić, że delegatem rządu
polskiego na obwód mielecki był Wilhelm Lotz, kierownik szkoły w Przecławiu,
który do władz zwierzchnich w Krakowie przesyłał comiesięczne sprawozdania.
Oczywiście ze względu na ścisłą konspirację nic wówczas o tym nie wiedzieliśmy.
1 sierpnia 1944 był to normalny pracowity dzień, jednak po kilku napadach na
Niemców wisiała w powietrzu atmosfera niepokoju i strachu. W tym dniu Rodzice
poszli razem z szwagrem w pole. Gdzieś koło południa wyszedłem na rynek, żeby
zasięgnąć wiadomości, co się dzieje. Kurier Polski, choć nie pisał prawdy, to
i tak nie docierał do Przecławia od jakiegoś czasu, więc wszystkie informacje
przekazywane były z ust do ust tak zwaną pocztą pantoflową. Na rynku panowała
cisza i spokój. Zdziwiłem się, gdyż nikogo nie zauważyłem. Rynek był pusty.
Postałem chwilę z myślą, że może nadejdzie ktoś z chłopaków i coś się dowiem,
lecz w pewnym momencie od strony kościoła rozległ się przeraźliwy krzyk.
--- Uciekać, Niemcy jadą!
To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka,
powtarzając krzykiem.
--- Niemcy jadą, uciekać!
Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i
ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mama wracała właśnie ze
szwagrem z pola. Krzyknąłem więc do niego żeby uciekał, ale nie musiałem już
tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych
świadczyły same o tym, co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a szwagier
za mną. Strzały i krzyki były już całkiem blisko. Wpadłem więc w tyczną fasolę
i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie. Nagle
usłyszałem krzyk Niemca.
--- Koma heja!
Krzyk dochodził z odległości
nie większej jak 10 metrów
od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło ścieżką między naszym
ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas jak wpadaliśmy w
fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to zrobić, ale
strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z trwogą
oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną wbijać w
moje ciało. Sekundy stały się wiecznością. Kiedy po raz drugi szwab ponowił
swoje.
--- Koma heja!
Nad głową posypała się seria z automatu.
Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły, że jeśli nie
wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że nie byłem
wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem kompletnie
sparaliżowany. W pewnym momencie dotarło do mojej świadomości, że następna
seria z automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem
wówczas, że szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał
swoje.
--- Koma heja!
I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z
coraz dalszej odległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie
zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze
i dopiero stopniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie
zostałem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do szwagra
czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się
i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się. Niemcy zrobili swoje i
odjechali.
Po jakimś czasie Mama zaniepokojona tym, że Ojciec
jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy
wróciła wpadając do domu z krzykiem.
Ojca zabili!
Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego
nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd nasz sąsiad Władysław
Bukowy. Pokazał mi kierunek i powiedział krótko.
--- Tam leży.
Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty
snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający
obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego, co
pozostało, wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły.
Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co
robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.
Wieczorem, gdy już byłem w domu, jak w filmie
przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za
nieposłuszeństwo wobec Ojca. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu
dokuczyłem. Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a
nawet w szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco
pragnąłem żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.
--- Tatuś wróć. Tatuś wróć.
Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją
wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się
zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie,
że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i pozostał
z nami tak jak dawniej.
I stał się
cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w moim kierunku idzie mój
ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy
wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby
wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wyszedłem przed dom zjawy już nie było.
Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną
ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś.
Prawdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Niemców i
kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z
automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał Władysław
Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.
Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął
w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most.
W dniu śmierci Tatusia (1.VIII. 1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do
ostatecznej rozprawy z Niemcami przygotowywały się wszystkie oddziały w całym
kraju. Zdjęcie poniżej jest ostatnią fotografią przed śmiercią Ojca.
Ostatnie zdjęcie mojego kochanego Tatusia Stanisława Lenartowicza jakie mam w zbiorach |
Dzień przed pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie
A.K. por. rezerwy Stanisław Woźniak i Kazimierz Pociorkowski przenosili broń z
Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli ją przekazać Olkowi Rusinowi tamtejszemu
dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał, aby przeprawili się wpław przez Wisłokę, gdyż
Tuszyma leży po przeciwnej stronie rzeki. Nie usłuchali oni rozkazu i zbyt
pewni siebie poszli przez most, gdzie zatrzymał ich niemiecki patrol. Wiadomo
było, że na moście jest patrol, więc prawdopodobnie poszli tam z gotowym
zamiarem rozprawienia się z Niemcami. Kiedy patrol zatrzymał ich do rewizji wówczas
Kazek Pociorkowski wyciągnął broń i strzelił do Niemca.
Nieszczęsnego
dnia przed śmiercią Ojca, Niemcy czynili pościg za pewnym partyzantem, który
uciekał na rowerze w kierunku lasu. Otoczyli Przecław w celu pacyfikacji i
strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Niemcy nie poszli jednak dalej w
kierunku lasu. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za zastrzelonego
przez partyzantów żołnierza wzięli około 50 zakładników, których zgromadzono
na przecławskim rynku. Byli wśród nich ksiądz proboszcz Karol Zając, sołtys Wątróbski
z synem Bronisławem, Czesław Bukowy mój szkolny kolega, a także wielu innych.
Ustawiono przed nimi karabiny maszynowe z zamiarem rozstrzelania, a rynek
otoczony został wojskiem. Za chwilę miała odbyć się egzekucja. W takim momencie
wyszedł z domu mieszkający w rynku Langer i zbliżył się do dowódcy Wermachtu.
Wylegitymował się, że jest śpiewakiem wiedeńskiej opery. Wytłumaczył oficerowi,
że ludzie zgromadzeni są niewinni, a w Przecławiu nie ma partyzantów. Dowódca
uległ najwyraźniej wstawiennictwu i prośbie wiedeńskiego śpiewaka operowego,
jakim był Langer, bo odstąpił od egzekucji. Zaczęto odliczać ustawionych i co
dziesiątego wyciągnięto z szeregu. Byli to Czesław Bukowy, Jankiewicz
mieszkający i mający w rynku sklep, Pietrzykowski mieszkający w przybudówce
domu Kordzińskich, oraz dołączono do nich proboszcza Karola Zająca, oraz
sołtysa Bronisława Wątróbskiego. Zabrano ich na Pikułówkę i uwięziono w
komórce, a następnie zmuszono do picia bardzo mocnego alkoholu, po którym byli
całkowicie oszołomieni. W takim stanie wywoływano ich po kolei i
przesłuchiwano.
Alfred Langer ożeniony z przecławianką był
profesorem muzyki i śpiewakiem wiedeńskiej opery, czym ujął niemieckiego
oficera. Ten fakt i to, że zginęła już jedna osoba najprawdopodobniej spowodowały,
że odstąpiono od egzekucji zgromadzonych na rynku ludzi. Tego samego dnia
Alfred Langer udał się wozem konnym, powożonym przez Milka Wątróbskiego, do
siedziby Wermachtu na Pikułówkę, gdzie uprosił zwolnienie sołtysa Bronisława Wątróbskiego
i proboszcza Karola Zająca. Zwolniono ich natychmiast natomiast pozostałych
trzech zabrano pod most, gdzie nosili miny talerzowe do zaminowywanego przez
Niemców mostu. Pracowali przez 2 dni przy zaminowywaniu mostu. Czesław pamięta
jak młody żołnierz wermachtu Austriak w jego wieku, płakał nad nimi, że będzie
musiał ich wraz z mostem wysadzić w powietrze. Ponieważ pozwolono rodzinom
przynosić im jedzenie, więc w zupie znaleźli zawinięty w pergamin gryps.
Zawarta w nim była informacja, że po zaminowaniu mostu, kiedy żołnierz
niemiecki przejdzie most na lewą stronę, mają w tym momencie uciekać.
Zastosowali się do wskazówki w grypsie i kiedy pozostawiono ich samych w
zaminowanym miejscu, uciekli potokiem rzeczki Słowik w kierunku parku.
Dobiegając do parku usłyszeli huk wysadzonego w powietrze mostu. W ten sposób
cała 3-ka zakładników została uwolniona, natomiast w meldunku do kapitana
jednostki Wermachtu na Pikułówce dotarła informacja, że zostali razem z mostem wysadzeni w
powietrze.
Szczegóły powyższego
wydarzenia opowiedział mi Czesław Bukowy w 2007 roku. Skorzystałem też z relacji Maksymiliana Wątróbskiego, oraz
Aleksandra Rusina pseudonim „Rusal” podczas kilku spotkań z nimi w 2005 roku.
Wiele lat po tamtych wydarzeniach, w książce Jacka Woźniakowskiego pt. "Ze wspomnień szczęściarza" znalazłem fragment jego wspomnień dotyczący
wydarzeń pamiętnego dnia, w którym zginął mój ojciec. Z jego relacji wynika, że
to on był rowerzystą jadącym w kierunku Radomyśla, gdy Niemcy okrążyli Przecław
z zamiarem pacyfikacji. Poniżej przytaczam fragment jego wspomnień.
Naturalnie zdarzały się też strzelaniny. Niekiedy nawet, o dziwo, bez
tragicznych finałów. Na przykład przytrafiło mi się coś, co mnie nigdy nie
przestanie zastanawiać. Kiedyś pod Przecławiem nadziałem się nagle nos w nos na
oddziałek Niemców, który raptem wyszedł zza górki, podczas kiedy ja jechałem po
szosie z drugiej strony tej górki na rowerze, przewożąc w stronę Radomyśla
jakieś papiery i meldunki. Niemców było może piętnastu. Jak się później dowiedziałem
mieli podobno „pacyfikować" Przecław, w odwet za likwidację niemieckiego
posterunku na moście przez Wisłokę. Zupełnie z bliska zaczęli nagle do mnie
strzelać. Rzuciłem rower do rowu i zacząłem wiać w pustym polu, to znaczy stały
tam z rzadka snopki, a potem było kartoflisko. Żadnego lasu, nic. Oni dłuższy
czas ze wszystkich tych swoich szmajserów, czy co tam mieli, grzali do mnie i
nic, nie trafił żaden. Można pomyśleć, że może to była rezerwa złożona z
patałachów jakichś, wojsko było na froncie, a ci tutaj nie umieli strzelać. Ale
dlaczego, widząc, że dopadłem tego kartofliska, wiedząc, że nie mogłem być
nigdzie indziej, nie doszli do mnie, dlaczego mnie nie próbowali tam
zastrzelić, to był jakiś opatrznościowy zbieg okoliczności, którego
racjonalnie nie umiem wytłumaczyć. Widziałem, jak oficer komenderujący
oddziałem przyglądał się przez lornetkę tym kartoflom i rosnącym wśród nich
łodygom bobu i dokładnie kierował wzrok w to miejsce, gdzie leżałem. W końcu
dał znak ręka, że w tył zwrot i poszli sobie. Zaraz potem zasnąłem głębokim
snem w tych kartoflach i spałem chyba dziesięć godzin. Emocje mogą być dobrym
środkiem nasennym. Koniec cytatu.
Wielka szkoda, że ta bydlaki nie spudłowali
strzelając do mojego Ojca. Jacek Woźniakowski, autor powyższej relacji był późniejszym
prof. dr hab. Jako historyk i prof. KUL napisał wiele książek i publikacji w
prasie krajowej i zagranicznej. Był prezydentem Krakowa w 1990 r. i znaną
postacią. W okresie okupacji jego losy zetknęły go z Ziemią Mielecką, gdzie
jako żołnierz AK o pseudonimie „Ołówek” był adiutantem Komendanta Obwodu AK
Mielec Konstantego Łubieńskiego pseud. „Marcin”. Tak się złożyło, że w
pamiętnym dniu 1.8.1944 był prawie dokładnie w miejscu i czasie, kiedy zginął
mój Ojciec.
Pragnę nadmienić, że w żadnych późniejszych
wspomnieniach i relacjach świadków z wydarzeń tego dnia w Przecławiu, nikt nie
wspomina o dacie. Jest to wynik ułomności pamięci, gdyż łatwiej po latach
zapamiętać fakty niż daty. W moim wypadku dzień i wydarzenia z nim związane
wryły się głęboko w pamięć. Data tego dnia widnieje na grobie mojego Ojca na
przecławskim cmentarzu. Daty tej nie wspomina też Aleksander Rusin, pseud.
„Rusal” w swoich wspomnieniach Pt. „Moje spotkania z Hitlerowcami i
Stalinowcami”. Pragnę tym samym uzupełnić wszystkie relacje zastrzelenia
żołnierza niemieckiego na moście w Przecławiu o tą właśnie datę.
Wracając do wydarzeń z przed lat, Niemcy nie czynili
pościgu za partyzantem, lecz otoczyli Przecław w celu pacyfikacji, a Jacek
Woźniakowski, ów partyzant natknął się na nich przypadkowo. Przypuszczam, że
miało to miejsce powyżej zbiegu ulicy 3 Maja z ulicą biegnącą w kierunku
Szkotni (Ogrodowa).
Pogrzeb Ojca odbył się szybko i bardzo skromnie,
albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było
huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się
oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci
są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość
pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwało tak przez kilka
dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową
słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały
one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa
stojący po sąsiedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem
wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz
domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się
dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozerwanych
wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później
trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy.
Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa domów na naszej
ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było.
Nikt tam też nie zginął.
Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na
zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla
własnego bezpieczeństwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak
martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że
chodzi im o to, żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się
rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały
Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za
czymś do Władysława Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci
między sobą rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i
w swoim szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu
Rosjanie i zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im
powiedzieć, czy tę, że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak nienawidzę,
że gdybym miał możliwość, to zabijałbym ich w podobny sposób jak oni robili to
z nami? Tego jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wówczas niechybnie kropnęliby
mnie. Powiedziałem naiwnym, że wolę ich, czym się chyba ucieszyli, bo dalej
szwargotali w swoim języku.
Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu.
Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak, jakby pomieszano
dziadków z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych
żołnierzach ani męstwa, ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej
nienawiści palili i niszczyli za u sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich
akordem było wyrzucać nas z domów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść
się nieco dalej, czy też zaryzykować i pozostać w domu. Siostra była w 7-mym
miesiącu ciąży i chyba to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek
Brzeskich odległych od Przecławia o około 5 km. Powynosiliśmy z domu wszystkie meble i
ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia wypuściła na dwór kury i króliki. Resztę
dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na sznurek i poszliśmy.
W Łączkach mieliśmy znajomego Piotra Sypra, którego
rodzina przyjaźniła się od lat jeszcze z moimi dziadkami. Piotr był starym
kawalerem mieszkającym z matką. W wiosce tej ludzie żyli bardzo prymitywnie i
gorzej niż w Przecławiu. Chałupa Sypra była tak mała, ciasna i nieprzyjemna, że
spanie w stodole było o wiele lepszym rozwiązaniem i takie właśnie wybraliśmy.
W chałupie była tylko jedna izba, w której stał ogromny piec. Taki piec na wsi
służył do wielu czynności. Paliło się w nim dla gotowania potraw, na ciepło i
pieczenie chleba. Górna część pieca służyła jako suszarnia, a także jako
przechowalnia różnych rzeczy, ale najgłówniejszą rolę, jaką ten piec spełniał w
swej górnej części, to była sypialnia. Tam można było spać i do tego celu
często taki piec służył. W izbie nie było podłogi, tylko zwyczajne gliniane klepisko.
Przez pierwsze dni mieszkało się nam spokojnie.
Niemców nie było, panował spokój, były ciepłe, letnie dni. Tylko nocą latał w
powietrzu rosyjski samolot zwiadowczy zwany kukuruźnikiem. Od bomby tego
samolotu zginęła w wiosce 18-letnia dziewczyna. W nocy nie zasłonili okna przed
światłem. Ruski myślał, że ma pod sobą Niemców i zrzucił bombę. Warkot tego
samolotu często słychać było nocą. Niemieckie lotnictwo nie istniało już w tym
czasie, a więc i groźne czarne krzyże nie były już widoczne na niebie.
Spokojnie było tylko przez niecały tydzień, albowiem
przyjechał oddział SS i z drugiego końca wsi zaczęli palić chałupa po chałupie,
jednocześnie pozostałym kazali wynosić się dalej na zachód. Nie było innego
wyjścia, zabraliśmy dobytek na plecy i powędrowaliśmy dalej. Dotarliśmy do wsi
Mokre leżącej na południowy zachód od Łączek i Przecławia. Zatrzymaliśmy się
tam i postanowiliśmy, że już nigdzie dalej nie pójdziemy. Poszedł z nami nasz
sąsiad z ulicy Trzaskot razem z córką, ale nie mieszkał w Łączkach u Sypra
tylko w innym domu. Do Mokrego poszedł z nami i razem zamieszkaliśmy w Mokrem u
pewnego bogatego gospodarza. Rozłożyliśmy się ze swoim dobytkiem w stodole. Nie
było tam jednak tak spokojnie jak w Łączkach. Takich uciekinierów jak my było
bardzo dużo i rozlokowani koczowaliśmy w różnych domach.
Gospodarz za
domem miał zrobiony duży schron. Przygotował go sobie wcześniej i to nas chyba
uratowało. Wkrótce najechało się dużo wojska, ale nie byli to Niemcy, lecz
Francuzi służący w niemieckich oddziałach SS. Bardzo się zdziwiłem widząc
francuskich SS-manów. Po wojnie nigdy nie słyszałem, ani nie napotkałem w
prasie żadnej wzmianki na ten temat. Dopiero w 2001 roku usłyszałem w audycji
radiowej, że Francuzi służyli po stronie Niemców w regularnych formacjach SS. Tylko Polacy nie
stanowili w niemieckiej armii regularnego wojska. Po stronie Niemców walczyli
Węgrzy, Rumuni, Czesi, a także Ukraińcy, którzy wykazywali najwięcej
okrucieństwa. Nie wspomniałem Włochów, których nigdy nie spotkałem, ale z nimi
była inna sprawa, gdyż walczyli po stronie Niemców w koalicji. Spotkałem także
Własowców ze skośnymi oczami i płaskimi nosami, którzy przeszli z Armii
Czerwonej na stronę Niemców. Schwytani przez Rosjan nie udawało im się
zakamuflować swojego pochodzenia i byli natychmiast rozstrzeliwani za zdradę
ojczyzny.
Widać było, że francuscy SS-mani coś przygotowują.
Nie wyrzucali nas z domów każąc nam wynosić się na zachód, ale wyraźnie coś
knuli. Widziałem jak jeden z nich zwariował, chyba ze strachu przed Rosjanami.
Zaczął wrzeszczeć i rzucać się. Córka naszego gospodarza znająca język
francuski bardzo wdzięczyła się do tych SS-skich szmat. Podobno była we
Francji. Powiedzieli jej, że ma tamtędy przechodzić, (przebijać się) przez
front niemiecka brygada pancerna, a ci Francuzi przygotowywali teren i mieli
powstrzymywać Rosjan aż do momentu wycofania się niemieckiej brygady. Zanosiło
się, więc na niezłą orkiestrę. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy już dalej
uciekać, niech się dzieje co chce, lecz my pozostajemy.
Gospodarz nie sprzeciwiał się naszemu pozostaniu,
nawet odwrotnie zachęcał nas do pozostania mówiąc, że ma duży schron i jak będą
walki, to możemy w nim się schronić. Zaraz za wioską położona była niewielka
dolina, do której spędzono z całej wioski inwentarz żywy, a więc bydło, konie
itd. Bydło i konie powiązano do wbitych w ziemię kołków. Tylko świń nie dało
się powiązać, więc chodziły luzem. Mamusia też zaprowadziła tam i uwiązała
naszą krasulę. Ta nasza krasula była cały czas naszą jedyną żywicielką, a
szczególnie dla siostry, która była w ciąży.
Przed wieczorem, kiedy zaczął się pierwszy
artyleryjski ostrzał udaliśmy się do schronu. Był on masywny i dość głęboki.
Schroniło się w nim około 15 osób. Byliśmy pod zmasowanym ostrzałem sowieckich
Katiusz i nie było to tak, jak w Przecławiu, gdzie pociski przelatywały ponad
naszymi głowami. Tutaj pociski spadały prosto w nas. Byliśmy w centrum walk, a
na naszym schronie rozerwały się 4 pociski. Całe szczęście, że nie były to ciężkie
pociski. Trudno jest mi opisać atmosferę strachu, jaka odbywała się w schronie.
Płacz, modlitwy i krzyki, po każdym wybuchającym pocisku i sypiącej się na
głowę ziemi. Dochodził do tego hurkot jeżdżących po nas czołgów. Te niemieckie
czołgi ostrzeliwały się z za zabudowań. Modliliśmy się wszyscy razem i błagali
Boga, żeby pozwolił nam przetrwać. To było okropne. Ta ciągła walka odbywała
się całą noc, dzień i następną noc. Sąsiad Trzaskot nie wytrzymał, odmówiły mu
nerwy posłuszeństwa i wybiegł ze schronu. Myśleliśmy, że poszedł na niechybną
śmierć. Rechot karabinów maszynowych, wybuchy pocisków pomieszane z hurkotem
jeżdżących i strzelających czołgów trwał nadal. Uspokoiło się dopiero po drugim
dniu bitwy. Ktoś wychylił głowę ze schronu, a ktoś z zewnątrz krzyknął.
--- Rosjanie już są!
Powoli z niedowierzaniem zaczęliśmy wychodzić ze
schronu. Po chwili pierwszy raz zobaczyłem sowieckiego żołnierza. Miał
uśmiechniętą gębę.
Kiedy rozejrzałem się, wokół nas roztaczał się
przerażający widok. Wieś stanowiła jedno dymiące się pogorzelisko. Dym i swąd
dopalanego mienia dopełniały widoku. Nie dostrzegłem ani jednego ocalałego
domu. Ślady jeżdżących czołgów świadczyły o tym, że czołgi kryły się za
domami. Czołg strzelał z za domu tak długo, aż Rosjanie wymacali go i spalili
dom. Czołg przetaczał się wówczas za inny dom i sprawa się powtarzała. Nie
widziałem spalonego czołgu niemieckiego, ani zabitych Niemców. Czyżby wszyscy
się wycofali? Dopiero później, gdy wracaliśmy już do domu zobaczyłem jednego
zabitego i obdartego z munduru Niemca.
Pobiegliśmy
za wieś do dolinki, gdzie uwiązaną zostawiliśmy naszą krasulę. Zobaczyliśmy
przerażający obraz. Konie i krowy leżały zabite. Rozdęte ciała i stojące do
góry nogi zwierząt świadczyły o okrucieństwach wojny. Gdy dochodził do tego
widok i swąd dopalających się zgliszcz, nieuchronnie nasuwało się pytanie.
--- W jakim celu
jedni ludzie drugim ludziom czynią tyle zła?
--- Kto wymyślił
takie barbarzyńskie wojny i na co są one potrzebne?
--- Dlaczego
ludzie nie mogą żyć w pokoju?
Takich pytań można zadawać wiele, lecz niczego one
nie rozwiązują.
Naszej krówki
wśród tego cmentarzyska nie znaleźliśmy. Urwany sznurek świadczył, że zerwała
się ona i uciekła. Czasu na szukanie nie było, bo Rosjanie wypędzali nas żeby
się wynosić. Z mamą, ciężarną siostrą i szwagrem zabraliśmy resztki ocalałego dobytku na plecy i ruszyliśmy do
domu.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 1 sierpnia 2017