Moje wigilijne gwiazdki
Boże Narodzenie – dzień wigilii, to nie tylko wielkie święto i tradycja,
ale także a może szczególnie czas przemyśleń. Bo czyż nie warto powspominać, co
dobrego, a co złego przytrafiło nam się w życiu podczas wigilii i między owymi wigiliami?
A jeśli idzie o bożonarodzeniowe gwiazdki, to jakie one były?
Tym bardziej, kiedy przeżyło się ich 90.
W prawdzie przypisane do gwiazdek wydarzenia bardzo się z latami
wymieszały, ale niektóre na trwałe zapisały się w pamięci i o tych pragnę tutaj
powspominać. Nie sądzę, aby to były jakieś gwiazdki niezwykłe. Jednak warto je
wspomnieć, bo niezwykłe były czasy w których się wydarzyły.
Najwspanialsze 10 gwiazdek przeżyłem do 1938 roku będąc dzieckiem. Odbywały
się w katowickim w mieszkaniu, gdzie siedząc na parapecie okna wypatrywałem
pierwszej gwiazdki na niebie. Kiedy się pojawiła, oznajmiałem ten fakt rodzicom
krzykiem, a następnie biegłem pod choinkę sprawdzić prezent. Była modlitwa,
wieczerza wigilijna i śpiewanie kolęd. Śpiewaliśmy tych kolęd bardzo dużo, bo
rodzice lubili śpiewać.
Następna gwiazdka w 1939 roku już nie była taka. Zamieszkaliśmy w
Przecławiu, w małym miasteczku, gdzie Ojciec miał rodzinny domu i kawałeczek
pola. Była to smutna gwiazdka, bo rodzinny dom się spalił i byliśmy bez Ojca,
którego Gestapo więziło przez 5 miesięcy.
Dwie następne gwiazdki okupacyjne spędziłem z gwiazdą kręconą ręcznie pod
oknami sąsiadów, aby zaproszony do ich domu zaśpiewać kolędę i otrzymać drobny
datek pomocny do życia.
Najgłębiej zapisana została w mej pamięci gwiazdka 1944/45. Kilka miesięcy
wcześniej zginął mój ojciec zastrzelony przez Niemców. Podczas gwiazdki byliśmy
w strefie przyfrontowej po stronie sowieckiej. Około 20 km po drugiej stronie
frontu stali Niemcy. W naszym domu i wszędzie stacjonowały sowieckie wojska. W
mieszkaniu nie było miejsca, więc spałem w stajni. Pamiętam ciepełko
wydzielające się, kiedy krówka załatwiała swoją potrzebę. Podczas wigilii
przyszło trzech sowietów i nachalnie starali się nas wypędzać z domu tłumacząc,
że mogą tu wkroczyć Niemcy. Mówiło się, że chodzą z gwiazdą. Mieli ją na
czapkach. Poszli sobie, kiedy szwagier dał im butelkę bimbru.
Później kiedy zostałem sam z Mamą miałem dwie przyjemniejsze gwiazdki.
Pamiętam z nich zapach choinek wyciętych w lesie i przyniesionych do domu.
Pamiętam kolędy śpiewane w chórze na 4 głosy pod dyrekcją nauczycielki Janiny
Saylhuber. Wyrzucono ją później z Przecławia, bo uczyła nas także pieśni z
Powstania Warszawskiego.
W 1949 roku pamiętam gwiazdkę spędzoną w pociągu. Dostałem pozwolenie ze
szkoły w Warszawie na wyjazd do domu. Wyjechałem wieczorem w przeddzień
wigilii. Miałem przesiadkę w Lublinie i Rozwadowie. Obudziłem się daleko za
Lublinem, bo pociąg jechał do Chełma Lubelskiego. Nie było połączenia aby z
powrotem wrócić. Do domu dotarłem w drugi dzień świąt. Przywitałem się z Mamą i
po kilku godzinach zbierałem się na powrót do Warszawy.
Chyba był rok 1952, kiedy pracując w Warszawie miałem nocny dyżur w dzień wigilijny. Nie miałem
z kim spędzić wigilijnego wieczoru, więc poszedłem do kina Moskwa. Było to
wówczas najokazalsze kino w Warszawie. Na seansie oprócz mnie była jeszcze
tylko jedna osoba. Grali jakąś komedię, a ja płakałem od niesprawiedliwości
jaka mi się działa. Płk Cwejman który decydował o wszystkim w moim życiu nie
zgodził się na zmianę dyżuru. W systemie panującego terroru byłem małym
pionkiem, którego można było bezkarnie unicestwić. Miałem głowę nafaszerowaną
tajemnicami, której pułkownik jednym skinieniem mógł mnie pozbawić. Tajemnice
dotyczyły obsługiwanej aparatury służącej najwyższym dostojnikom państwowym. Byłem
pod ciągłą obserwacją, aby tajemnic nie zdradzić. Parafrazując, mógł tą drugą
osobą w kinie być przypisany do mnie opiekun pilnujący mnie. Zawdzięczam swemu
instynktowi zachowawczemu, może opatrzności i zbiegowi okoliczności, że
wylazłem z tego bez szwanku. Dlaczego musiało mi się to wydarzyć?
Ślub małżeński zawarłem w Boże Narodzenie 1954, więc wigilia wypadła
podczas przygotowań. Kilka następnych gwiazdek wigilijnych spędziłem z założoną
prze siebie rodziną w Mielcu.
|
Przy choince z żoną Ludwiką i synem Markiem urodzonym w 1956 r |
|
Z synem Mareczkiem |
|
Jak wyżej |
|
Z synem Zdzisławem urodzonym 1960 r |
|
Zdzisiu przy choince |
|
Mareczek przy choince |
|
Mareczek przy choince |
Warto co nie coś o tym wspomnieć, bo na wigilię
wracałem do domu, po całodziennej harówce wykonywanych prób samolotów na
lotnisku. Był koniec roku i zawsze zagrożony plan roczny. Panował okres zimnej
wojny, kiedy Chruszczow wysyłał rosyjskie rakiety na Kubę. Należało zniszczyć
zgniły kapitalizm w Ameryce, a Polska miała w tym pomóc. Należało w tym celu
wyprodukować jak największą liczbę samolotów bojowych i czołgów. Pracowałem do
zmroku w wigilię, a często w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, Sylwestra i Nowy
Rok. Można było w te dni rano zaobserwować następującą sytuację. Ludzi idących
do kościoła, a przeciwnym kierunku idących pracowników Wydziału Start (mechanicy,
piloci, obsługa lotniska itd.), wsiadających do samochodu i jadących do pracy
na lotnisko.
Jedną gwiazdkę wigilijną 1961/1962 spędziłem w Dżakarcie w Indonezji.
|
Myśliwiec przechwytujący Lim 5P produkowany w Mielcu na rosyjskiej licencji MiG 17 PF |
|
A to ja w 1962 roku w trakcie odpoczynku na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego na Jawie w Indonezji |
Odpowiadałem tam za sprawność urządzeń radarowych sprzedanych im samolotów Mig
17PF. Były to próby, obloty, szkolenia personelu i serwis. Tam chłodna polska
gwiazdka zamieniała się w lejące strugi
potu.
W 1974 roku spędziłem gwiazdkę w Afryce.
Wykonywaliśmy tam samolotami AN-2
opryski plantacji bawełny, niszczenie szarańczy, wodorostów na Nilu i inne
usługi. Tam, w Egipcie, Sudanie i Algierii skrzypiący pod butami gwiazdkowy
śnieg zamienił się w pustynny piach.
|
Sudan 1974 rok. Załoga stojącego w tle samolotu AN-2. Stoją od lewej pilot Winczo Jan i mechanicy Mirosław Mikołajczyk i Teofil Lenartowicz |
Z przełomu 30 lat pracy w Mielcu, wybrałbym dwie gwiazdki wigilijne
spędzone we Lwowie. Przekazywaliśmy Sowietom przylatujące tam z Mielca samoloty
AN-2. Przez wiele lat przekazaliśmy im kilkanaście tysięcy samolotów. Mam w
głowie wiele przyjemnych i przykrych wspomnień ze Lwowa.
Wysupłując gwiazdki wigilijne dwie w latach 1977/1979 spędziłem w Indiach.
Tam na lotnisku wojskowym Hakimpet w Hyderabadzie zabezpieczałem w grupie
mechaników reklamacje i serwis
sprzedanych Indiom samolotów TS-11 Iskra.
|
Na tle samolotu TS-11 Iskra na lotniku wojskowym Hakimpet w stanie Hyderabad w Indiach polska grupa z Mielca dokonująca montażu, oblotów i serwisu 50 sztuk samolotów kupionych przez Indie. |
|
Rok 1978, Teofil Lenartowicz na ulicy Hyderabadu w Indiach |
|
Przed hotelem Percys w Hyderabadzie od prawej Teofil Lenartowicz, pilot Instytutu Lotnictwa Ludwik Natkaniec, kierownik grupy Stanisław Bek i przedstawiciel Instytutu Lotnictwa z Warszawy |
|
Tak często bywało podczas zakrapianej libacji |
W wigilię wściekłem się na kolegów i
nie pojechałem z nimi zwiedzać zabytków w jakimś odległym mieście. Zostałem sam
jak palec. Borykałem się z myślami, bo Wigilia B. N. nie jest dniem spędzanym
samotnie. Usłyszałem pukanie, a kiedy otworzyłem drzwi zobaczyłem Jurka. Był to
jeden ze Ślązaków, którzy przetaczali koła starych lokomotyw likwidując owal
koła. Robili to bez demontażu kół i dlatego zlecono ich firmie robić to w
Indiach. Znaliśmy się, bo dowiedziawszy się, że w Hyderabadzie są polscy
lotnicy, przyjechali z odległego miasta i odszukali nas. Czasem odwiedzali nas
mówiąc, że chcą pobyć między ludźmi. O mieście gdzie pracowali mówili, że jest
na końcu świata. Był sam, a nie chcąc spędzać wigilii samotnie przyjechał do
nas. Spiliśmy się z radości ogromnie i o północy poszliśmy na pasterkę. Do
katolickiego kościoła zaszliśmy
względnie dobrze, ale z powrotem musiałem ciężkiego 100 kg chłopa
prowadząc podtrzymywać. Chyba nie byliśmy przychylnie postrzegani przez
katolickich tubylców. Nie robiono nam jednak uwag i bez przeszkód dotargałem
Jurka do domu.
Miałem jedną niespełnioną wigilię, niedoszłą do skutku. Poleciałem w październiku
1980 na delegację do Fridricton w Kanadzie. Miałem tam na kilkunastu
samolotach M-18 Dromader wprowadzić wydany biuletyn. Dotyczyło to kilku
konstrukcyjnych przeróbek, a wcześniej przyszły niezbędne do przeróbek części.
Okazało się, że kilka z tych samolotów kanadyjski właściciel miał w USA. Ponieważ
zaszła konieczność wykonania zadań na samolotach w USA, a ja miałem do tego części
i obowiązek wykonania, wystąpiłem do radcy handlowego w Montrealu o wizę do USA
i przedłużenie delegacji o kilka tygodni. Powiedział, że musi wystąpić o
decyzję instytucji PEZETEL w Warszawie. Zakończyłem przed świętami B.N. pracę, a decyzji dalej nie było. Zadzwoniłem ponownie do radcy handlowego z
propozycją, że polecę na własny koszt do Buffalo Tonawanda w USA do swoich
kuzynów, a po świętach zamelduję się w miejscu postoju samolotów i wykonam na
nich biuletynowe zadania. Poprosiłem tylko o wizę i decyzję. Miałem kilku
kuzynów i kuzynek w USA, których nigdy
nie poznałem. Umówiłem się z nimi, że będę u nich na święta, a oni zaprosili
mnie. Popełniłem błąd, mówiąc radcy o spędzeniu świąt u kuzynów, bo po kilku
godzinach zadzwonił i powiedział, że jeśli decyzji z Warszawy dalej nie ma, to
on zabukował mnie na powrotny lot do Warszawy i czeka na mnie jutro na lotnisku
w Montrealu. Byłem załamany tą decyzją. Biłem się z myślami cały dzień i noc.
Czy usłuchać nakazu radcy, czy samowolnie udać się do USA. Liczyłem na to, że
uda mi się dostać do USA bez wizy. Był to czas masowych ucieczek Polaków z
Polski, którym wszędzie na Zachodzie pomagano. Do obecnej chwili żałuję, że
rano poleciałem z Fridrikton do Montrealu, gdzie na lotnisku międzynarodowym
czekał na mnie radca. Przekazałem mu części do samolotów w USA i wylądowałem w
przeddzień wigilii na warszawskim Okęciu. Zastałem panujący powszechnie marazm.
Na półkach sklepowych nie było już nic. Nigdy też kilku kuzynów i kuzynek nie
poznałem, bo oni nigdy w Polsce nie byli. Tak wyglądała niespełniona
Bożonarodzeniowa Gwiazdka.
Ponad 30 ostatnich wigilijnych gwiazdek spędziłem we Wrocławiu, a jedna z
nich została spełniona w szpitalu ortopedycznym na ulicy Poświętnej. Przyjemnie
połechtało moją ambicję, kiedy personel oznajmił, że była to piękna wigilia ze
względu na ilość i jakość śpiewanych na oddziale kolęd.
Czyż nie spędziłem już tych Gwiazdek zbyt wiele?
Póki co dziękuję Bogu i żonie Lidii, że nie muszę, jak wielu innych, ostatnich
Gwiazdek spędzać samotnie.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 27 grudnia 2018