Działo
się w Mielcu przed 75-cioma latami w czasie niemieckiej okupacji
Z
okazji mijającej dziś 75 rocznicy zakończenia II Wojny Światowej warto
przypomnieć wydarzenia rodem z Mielca zapisane przez Ryszarda Ratajczaka w
Fundacji „Moje Wojenne Dzieciństwo”. Chwała ludziom takim jak on, którzy
zapisali wydarzenia z swego życia. Czyniąc wstęp do jego wspomnień zastanawiam
się, czy ten chłopiec będący w moim wieku jeszcze żyje, a jeśli tak czy
chciałby zobaczyć jak ten Mielec wygląda dzisiaj?
Ratajczak
będąc dzieckiem został z rodzicami wyrzucony przez Niemców z Poznania i
znalazłszy się w Mielcu spędził w nim okupację. Pragnę dopowiedzieć, że takich
wypędzonych rodzin z różnych stron Polski znałem wielu. Spędziłem okres
okupacji w Przecławiu, który pękał w szwach od przesiedleńców z różnych stron
Polski, a także wysiedlonych z okolic Blizny, gdzie Niemcy przenieśli swe próby
rakiet V-1 i V-2. Przeczytajmy ten historyczny dzisiaj
temat o wydarzeniach Mielca z tamtych lat.
Ryszard Ratajczak
W mieleckiej
konspiracji
„Rausschmeiserzy” przychodzili
zazwyczaj wieczorem. Do jednych jak tylko zmrok nastał, do innych w środku
nocy. Prawdopodobnie grupa taka musiała wyrzucić z mieszkań dwie lub trzy
rodziny każdej nocy i stąd różne pory ich pojawiania się.
O tym, że polskie rodziny wyrzucają
z mieszkań, z domów położonych w centrum Poznania, w tak zwanych ładnych
dzielnicach jak Sołacz, Łazarz, „Abisynia”, to jest obszar za szpitalem
Diakonisek (Przybyszewskiego), wiedzieliśmy już od pewnego czasu. Znajomi,
krewni, obcy przyjaźnie nastawieni ludzie informowali się wzajemnie.
Wiedzieliśmy też, że w magazynach wojskowych na Głównej Niemcy urządzili obóz
dla tych, których wypędzili z domów. Niewiadomym jednak było, czy
„rausschmajse-rowani” będą tam zakwaterowani na stałe czy też – na co wskazywała
nazwa „Durchganglager Glowna” – jest to obóz czasowy.
W październiku wraca z Warszawy
ojciec, oficer 57 pułku piechoty. Przemierzył cały wojenny szlak, bronił
Warszawy i dostał się do niewoli niemieckiej. Zdobywcy stolicy w swoim
wielkomocarstwowym geście puścili ich jednak do domów. Radość! Ojciec, mąż,
powrócił cały i zdrowy, chociaż głodny, obdarty i zmęczony. Wolność jego
została jednak ograniczona, bo codziennie musiał się meldować w
Polizeiprezidium przy Pl. Wolności. Tam to, na specjalnym arkuszu
wklejonym do ojcowskiego do-wodu osobistego czy może do legitymacji
oficerskiej, przystawiano każdego dnia pieczęć z wielką gapą.
Wysiedlanie w Poznaniu rozpoczęto
już w listopadzie 1939 roku. Zaczęto od ulic Matejki, Wierzbięcic, no i przede
wszystkim Placu Wolności, Św. Marcina i z ulic przyległych. Mieszkań okupant
potrzebował dla Niemców, którymi zasiedlał Poznań. Około 15 grudnia tamtego
roku przyszli po nas. Zaczęło się od walenia w bramę. Dozorca, który mieszkał
na czwartym piętrze, na strychu, nim zszedł, otrzymał już instrukcję jak i kogo
ma ostrzec. Niestety, przekazany sygnał dotyczył naszej rodziny.
Spodziewaliśmy się, że właśnie w
tym dniu przyjdą po nas. Rano, kiedy ojciec meldował się w Polizeipresidium,
przystawiający pieczęć policjant powiedział do niego: „Na… Stanislaus, das ist
schon die Letzte meldunk. Hast du hier Ohre Papiere”. Faktycznie był to ostatni
wysiłek niemieckiego policjanta.
Na wyrzucenie z domu byliśmy
przygotowani. Ojciec, wojskowy, dobry organizator, wiedział co trzeba zabrać,
ile każdy z nas może unieść. Każdy z nas miał plecak i dwa pakunki – w każdej
ręce po jednym. Tobołki połączone były paskiem, aby w razie potrzeby przewiesić
przez szyję i mieć wolne ręce. Zawartość naszych bagaży uprzednio wielokrotnie
była sprawdzana przez mamę i ojca: „to będzie potrzebne zimą, a to latem. A w
czym ugotować jedzenie? czym jeść?” Przepakowywano, chowano, wyjmowano,
wkładano. Przy pomocy Dziadka oderwano deski podłogowe i tam schowano to
wszystko, czego nie można było zabrać, a co po wypędzeniu Niemców, po wygranej
wojnie będzie potrzebne.
Toboły i plecaki
leżały w korytarzu. Każdego wieczoru mama przygotowywała nam dwie pary ciepłej
bielizny, swetry, skarpety, krem do twarzy. Połowa grudnia, a za oknem
siarczysty mróz. Nikt nie wiedział, czy na tej „Głównie” w barakach jest
ciepło, czy ogrzewają. Wszystko przygotowane po to, aby można było w krótkim
czasie ubrać się. Aby mama mogła jeszcze na gazie ugotować herbatę i wlać ją
każdemu do termosu.
I przyszli!
Spałem. Mama obudziła nas – mnie i brata. Wiedzieliśmy już co każdy ma robić, w
co się ubrać, co jeszcze dopakować, co zabrać. „Macie pół godziny na ubranie,
zabranie swoich maneli i raus!” Było ich trzech. Jeden w mundurze policjanta,
drugi starszy, mówiący w miarę dobrze po polsku i trzeci młody w jupie bez
czapki z opaską „HJ” na rękawie. Ten starszy namawiał ojca, żeby wszystko,
czego nie chciałby zabrać, na przykład: złoto, biżuterię, dolary – jemu dać.
On, zasiedziały od pierwszej wojny Niemiec, jest uczciwym drukarzem z Posener
Zeitung i dostarczy nam to do obozu. Dobrze radzi, bo przy wejściu jest ścisła
rewizja i wszystko co Polakom jest niepotrzebne zabierają.
No i raus!
Dorobek całego życia moich Rodziców i służby ojca w jednej chwili przepada!
Mieszkanie przejmą ci z „rasy panów”, którzy zasiedlać będą to „Urdeutsche”
miasto. Mieszkanie zamykał ten starszy Volksdeutsch. Plombą zaklejał młody
„hajotek”, a policjant… był na tyle „uprzejmy”, że pomógł Mamie nieść jeden z
tobołków. Szedł tak szybko po schodach, że nie mogliśmy za nim nadążyć. Przed
domem był już bez pakunku. Dał go dozorcy i kazał pilnować. Miał odebrać
następnego ranka. Dozorca żegnając się z Rodzicami oddał nam to, co to bydle
chciało ukraść.
Teraz ulica Św.
Marcina na inną numerację. Wówczas była ulicą o jednym pasie ruchu. Nad nami na
pierwszym piętrze mieszkali właściciele sklepu spożywczego – Hoffmannowie. Była
to starsza, bezdzietna rodzina niemiecka, jedna z tych jakie pozostały po
powstaniu Polski po I wojnie światowej. Ich sąsiadami byli państwo Kromczyńscy,
właściciele tego domu (numer 47), a także mieszczącego się na parterze dużego
sklepu z rowerami i maszynami krawieckimi. Po zajęciu Poznania przez Niemców,
Rodzice usiłowali z nimi kilkakrotnie rozmawiać. Cała „przedwojenna” znajomość
i dobre, a kto wie, czy nawet nie towarzyskie kontakty, zostały zerwane. Doszło
do tego, że kiedy pewnego dnia nie powiedziałem pani Hoffmannowej „dzień dobry”
po niemiecku, tylko po polsku, to zatrzymała mnie i ostrą reprymendą upomniała,
że teraz jest tu państwo niemieckie i obowiązuje „szwargot”. Kiedy wyprowadzono
nas przed dom, stali w oknie i patrzyli. Ciekaw jestem co myśleli. Czy –„szkoda
ich, byli dobrymi sąsiadami” czy może – „wreszcie pozbyliśmy się tego polskiego
oficera”.
Z innych domów
wyprowadzano podobnych nam. Ulica pusta. W oknach tylko za firankami widać
twarze tych, których jeszcze nie „rausschmeisowano”. Znajomi ojca spod 46
poruszali firanką. Tak tylko mogli nas żegnać. Z sąsiedniego domu wyprowadzono
rodzinę Szczypiorskich. On był nauczycie-lem w którymś z gimnazjów. Jego żona
uczyła gry na fortepianie. Idziemy Martinstrasse do Ritter-strasse
(Ratajczaka). Ciężkie bagaże powodują, że co chwilę stajemy. „Keine pause
machen! Schnell! Ist schon nicht weit!“ I nie było już daleko.
Zaprowadzono nas
do Polizeiprezidium, do sali – pokoju na parterze. Sprawdzono, czy my to my.
Coś tam napisano, podstemplowano, odfajkowano i wyprowadzono przed budynek.
Stały przygotowa-ne już dla nas autobusy. Wsiadanie odbywało się trochę
opornie, bowiem nikt nie chciał oddawać bagaży, które jakiś Niemiec wrzucał do
bagażnika umieszczonego na dachu.
Jedziemy.
Siedzący przy oknie zdrapują lód z szyb. Każdy kto może chucha, dmucha, drapie.
Garbary. Rzeźnia. Nie, skręca na Śródkę, bloki magistrackie dla bezrobotnych,
Główna, Strzelnica. Zakręt w lewo i przed nami otwiera się brama
„Durchgangslager-Glowna”. Napisu żadnego nie było. Byli za to wartownicy z
karabinami, reflektory i parkan, płot z drutów kolczastych. Był to teren
przedwojennych magazynów wojskowych.
„Aussteigen!
Wszyscy kierują się do Anmeldunk Baracke!” – wysilając się na język polski
obwieścił eskortujący nas policjant. Ordnung mus sein! A więc dostaliśmy jakiś
papierek, na którym narysowany był plan „baraki” z miejsce zaznaczonym dla
naszej czteroosobowej rodziny. Barak był to – w pojęciu 9-letniego dzieciaka
jakim wówczas byłem – duży, parterowy budynek z torem kolejowym wewnątrz,
biegnącym przez całą długość. Tor przykryty był deskami, płytami kamiennymi i
znajdował się dużo poniżej bocznych połaci składowych. Teraz wiem, że
wgłębienie torowiska było takie, że otwarte drzwi wagonu sięgały poziomu
składowiska. Z dwóch stron baraku znajdowały się olbrzymie wrota, wielkości
wagonu, a w nich małe drzwi. Wejście i wyjście przez nie było zawsze problemem
i sprawność fizyczna (łokcie) konieczne były przy dużym ruchu ludzi. W obu
końcach znajdowały się rynnowe umywalnie, wyłącznie z zimną wodą. Ustępy –
latryny były na zewnątrz. Można wyobrazić sobie, co czynili rodzice mający małe
dzieci, którzy nie chcieli, aby ich pociechy przeziębiły się wystawiając pupy
na siarczysty mróz, jaki w tym czasie panował. Wewnątrz, w tej „torowej”
części, ustawiono kilka dużych, wysokich pieców, które ogrzać miały to
olbrzymie pomieszczenie. Życie skupiało się właśnie przy nich. Suszenie
pieluch, ogrzanie jedzenia, suszenie mokrej odzieży, ogrzanie się po umyciu. Co
tam się działo! Każda z mam chciała najlepiej dla swoich pociech. Uciszała się
napięta atmosfera w nocy. Wtedy starsi chodzili do pieca, siadali, palili,
suszyli, gotowali, a przede wszystkim dyskutowali jak długo ta wojna może
potrwać, czy do wiosny starczy odzieży jaką zabrano. Do rana trwały dysputy.
Każda rodzina
otrzymała, w zależności od liczby członków, bloki prasowanej słomy. Wydający
nie liczył dokładnie ile wydaje, więc brano i noszono do baraku tyle, aby
zrobić z nich rodzaj ścian i podłogi izolującej od betonowego podłoża. Nad
legowiskiem każdy z tego co miał lub z tego co znalazł tworzył rodzaj dachu.
Silne lampy, jakie zainstalowano bardzo gęsto, paliły się całą noc.
Rano jeden
koniec hali zaczynał „Kiedy ranne…” i już za chwilę obudzeni wszyscy śpiewali
tę poran-ną modlitwę. Podobny był wieczór. Głośniejsze rozmowy, zabawy,
karmienie i mycie dzieci kończyła wieczorem śpiewana modlitwa: „Wszystkie nasze
dzienne sprawy…”
Jedzenie
wydawano w innym budynku. Każda mama czy tata szedł raz dziennie w porze
obiadowej z garnkami i przynosił zupę, chleb i Brotaustrisch (marmoladowe
smarowanie), trochę cukru, trochę mleka i kawę w kostkach. Było to jedyne
pożywienie, jakie starczyć nam musiało na cały dzień. Każdy starał się coś
zdobyć do jedzenia, do wyżywienia swojej rodziny. Elektryk, który naprawiał, a
raczej wymieniał ciągle przepalające się żarówki, okazał się być żołnierzem z
ojca batalionu. Był to pracownik spoza obozu. Pomógł nam bardzo dużo – chociaż
okazało się, że był Volksdeutschem. Dzieciarnia, pomimo tragizmu sytuacji,
ślizgała się, goniła, bawiła i ciągle moczyliśmy w śniegu szarawary i buty.
Biegaliśmy i zmęczeni przybiegaliśmy do „stajenki” – naszego słomianego domku w
baraku. Już z daleka wołaliśmy: ”Mamo jeść”! I co ta matka miała nam dać?!
Pamiętam, że
bardzo martwiłem się, że zbliża się Gwiazdka. Rodzice mówią o niej, dzieciaki
też – co i gdzie kupią prezenty, jeśli wyjść z obozu nie można. Było to nasze
duże zmartwienie. I nadeszła. Był opłatek – nie wiem gdzie i jakim cudem
rodzice go zdobyli – były kolędy śpiewane przez cały barak i był płacz, płacz i
płacz. Ludzie modlili się, śpiewali, modlili. I tak mijały nam święta Bożego
Naro-dzenia 1939 roku. Zrozumiałem, że prezentów być nie mogło i jeszcze długo
ich nie będzie.
Po Nowym Roku
zaczęto coraz głośniej mówić o tym, że nas wywiozą. Jedni wiedzieli – z pewnych
źródeł – że jedziemy do Reichu, inni, że do Austrii w góry, do robót u bauerów.
Wszystkie te informacje były pewne i z wiarygodnych źródeł.
Wczesnym rankiem
14 lub 15 lutego 1940 roku, a więc po 2-miesięcznym pobycie w baraku, na teren
obozu wjechał pociąg z wagonami czwartej klasy. Były to wagony z ławkami pod
ścianą i w połowie długości, a środek był pusty. Lokomotywa odjechała.
Następnego dnia lub jeszcze tego samego, przy wydawaniu posiłków południowych,
każdy odbierający dla rodziny posiłek otrzymał kartkę z numerem wagonu i
dozwoloną wagą bagażu. Zajmowanie miejsc rozpocząć miało się w godzi-nach
wieczornych. A zatem gdzieś jedziemy. Zaczęto pakować to, co w ciągu
miesięcznego pobytu używano i pomału maszerowano w stronę przydzielonego
wagonu. Uważano bowiem, że kto pierwszy ten lepszy. Wagony były zamknięte.
Wszyscy już czekali przed nimi. Oceniono, że starczy miejsc siedzą-cych dla wszystkich
i że dzieciaki będzie można położyć w części środkowej. Weszliśmy. Zajmowanie
miejsc odbyło się spokojnie i bez jakichkolwiek rozdrażnień. Zimno!
Niepodłączone do lokomotywy-parowozu wagony były metalową lodówką. Ojcowie
pobiegli do baraku po słomiane bloki. Obłożono nimi nieszczelne drzwi i
wyłożono środkową część wagonu. Nad ranem wagony pozamykano, podje-chała
lokomotywa. Pociąg rozbrzmiewający pieśniami i modlitwą ruszył.
Jechaliśmy przez
Poznań, Kórnik, Ostrów, Kępno. I nagle okrzyk: „Patrzcie, to Częstochowa! Gdzie
oni nas wiozą?” Tak długo, jak było widać wieżę Jasnogórskiego klasztoru
śpiewano, modlono się. W nocy pociąg stał. Nie grzano. Zamarzł wylot rury
ustępowej. Bardzo przydała się słoma. Paląc ją doprowadzono to pomieszczenie do
stanu używalności. I nie tylko do tego przydała się słoma. Podłoga w WC była
blaszana i na niej paląc słomę i wydłubane z oparć i siedzeń drzazgi, podgrzano
to, co zabrano na drogę. Jechaliśmy dalej – wolno, z długimi postojami i cały
czas pilnowani.
I znowu wieczór,
znowu noc. Jedziemy, stajemy, marzniemy. Stoimy już ponad godzinę. Któryś z
panów sprawdza klamkę. Drzwi można otworzyć. Wychodzi pani, która całą drogę
odmawiała róża-niec. „Jestem samotna i jeżeli mnie zabiją nic wielkiego się nie
stanie”. Wraca. I co? Ta stacja nazywa się Miechów. Kilkoro ludzi siedzi w
poczekalni. Naszych strażników jednak nie widać. Panowie polecieli w
poszukiwaniu bufetu. Noc. Bufet zamknięty. Dyżurny dał swoją manierkę z gorącą
kawą i pozwolił przyjść ugotować coś dla dzieci. I już wszystko wiedzieliśmy.
Rano przyjechać mają w Ra-mach szarwarku podwody i będą nas rozwozić po wsiach
w całym miechowskim powiecie. Ulokowani zostaniemy u gospodarzy. I co dalej z
nami będzie – nikt niczego nie wiedział.
Podwody
przyjechały i zaczęto nas ładować na nie w kolejności wagonów. Gołcza.
Wielkanoc. Rzerzuśnia. Do tych wsi zawieziono rodziny z naszego wagonu. Droga
złączyła nas i nawiązała się przyjaźń wynikająca z sytuacji i potrzeby opieki
nad dziećmi. Chcieliśmy być w jednym miejscu i pomagać sobie wzajemnie tak, jak
pomagano sobie i ustępowano w czasie podróży w zimnie, a raczej mrozie, bez
możliwości przygotowania gorącego posiłku.
Podwoda – wóz
dwukonny, zawiózł nas do wsi gminnej, jaką była Gołcza. Wójt miał swoją
siedzibę w solidnym, kamiennym budynku, parterowym, na górce, naprzeciwko
kościoła i szkoły. Po krótkiej rozmowie z ojcem, który już w Poznaniu przy
wsiadaniu do pociągu stał się „przewodnikiem” naszej grupy, zostaliśmy
skierowani do wsi Rzerzuśnia. Oczywiście każda rodzina do innego gospodarza.
Kiedy już mieliśmy ruszyć okazało się, że do tej wsi może jechać tylko jedna
rodzina, a pozostałe do innych: Wielkanocy, Zagórki, Kamiennej i Jaksic.
Przesiedliśmy się i przeniesiono toboły na wóz gospodarza, do którego nas
skierowano. Bartłomiej Rolka, bo takie było nazwisko gospodarza, przyjął nas –
co tu ukrywać – chłodno. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby sprawiało komuś
zadowolenie przyjęcie z obowiązku czterech ludzi, danie im oddzielnej izby i
żywienie ich. Wprawdzie utrzymywani winniśmy być przez całą wieś, jednak
wiadomo, że obowiązek taki trudno byłoby wyegzekwować.
Państwo Rolkowie
byli – jak na tamtejsze warunki i czasy – bogatymi gospodarzami. Kilkupoko-jowy
dom zbudowany z kamienia wapiennego, jakiego kamieniołomy znajdowały się
opodal, miał duże pomieszczenie przewidziane na sklep. Osobne wejście, dwa okna
i przejście do sporej kuchni właś-cicieli. Dwie stodoły. W stajni dwa dobrze
utrzymane konie, kilka krów, kilkanaście świń, sad, ogród.
Napalono w
„naszym” pokoju, rozpalono w kuchni pod płytą, dano nam jeść. Wszyscy się
porządnie wymyli. Mama wyprała bieliznę. Następnego dnia obudzono nas na…
obiad. I wtenczas dopiero rozpoczęła się rozmowa. Co dalej? Przy stole z
dobrym, mięsnym obiadem usiedliśmy wszyscy. Obie rodziny. Pan Rolka Bartłomiej,
jego żona Maria, syn Tadeusz w wieku około lat dwudziestu, córka Marylka w 17
roku i Staszek, dziewięcioletni, a więc mój rówieśnik. Zelżała po tym obiedzie
atmosfera, kiedy dowiedzieli się, że ojciec jest oficerem Wojska Polskiego – co
zresztą musiał udowodnić. A my, nasza rodzina wydaliśmy się im możliwi do
polubienia. Ustalono co kto z nas będzie w gospodarstwie wykonywał i jak długo
zamierzamy siedzieć im na karku.
Z czasem okazało
się, że byli to ludzie wyjątkowi. Ich serce, pomoc i dobre słowo pozwoliły nam
przetrwać bardzo ciężki dla naszej rodziny czas, a także bardzo mroźną zimę.
Mama gotowała, a że było z czego, wymyślała rolady, rolmopsy, gołąbki i sto
pięć innych obiadowych potraw. Inaczej zaczęły wyglądać i smakować śniadania i
kolacje. Z mięsa, którego połcie wisiały w chłodnej piwnicy zrobiono kiełbasy:
białe, wędzone, pasztety, no i – co było rewelacją na skalę całej wsi – torty i
placki z kruszonką. Mama nie tylko gotowała i piekła dla naszych dwóch rodzin,
ale dla prawie połowy wsi. Każdy zapraszał ją do pieczenia. A kiedy u sąsiadów
szykowało się wesele, to mama spędziła tam dwie doby na przygotowywaniu uczty.
Każdy coś dał. Starano się wynagrodzić Mamy pracę przy przygoto-wywaniu tak
„dziwnych” potraw. Było więc – choć częściowo – za co się utrzymać. Wszystko
to, co zarobiła dawała gospodyni, bowiem oddzielnej kuchni nie prowadzono. Mama
w dalszym ciągu była „nadworną kucharką” i nauczycielką kulinarnego kunsztu ich
córki – Marylki.
Ojciec z bratem
i Tadeuszem (ich synem) jeździli do kamieniołomów i zwozili kamienie, bowiem
mieliśmy wybrukować podwórze. Naprawiali drzwi i wrota dotychczas zamykane
podpartym drągiem, okna, żłoby, ogrodzenia i przede wszystkim cięto drewno na
opał, rąbano i układano je w takie zgrabne, okrągłe „domki”. Zresztą ojciec
wynajdywał sobie pracę nie tylko u naszych gospodarzy, ale i u innych, w całej
wsi. Też coś zarobił. To przyniósł kilka jaj, to kawał boczku, to zgrabną
siekierkę – od kowala. A i pieniądze także, chociaż w czasie naszego tam pobytu
wieś ich prawie nie miała.
Brat albo
pomagał ojcu w tych pracach albo z Tadkiem jeździł do lasu po drzewo. Była to
ciężka praca. Drewno trzeba było już w lesie pociąć na metrowe kawałki i tak
poukładać, aby gajowy mógł zmierzyć, wrzucić to na wóz, związać łańcuchami,
żeby w czasie jazdy po podgórskim terenie nie spadło i jechać. Jechać? Iść koło
wozu i cały czas albo pomagać koniom przy jeździe pod górę albo drągiem
hamować, blokować koła przy zjeździe w dół.
Za to w
niedzielę do Rolków schodziła się młodzież z całej Rzerzuśni i wsi okolicznych.
Brat miał aparat fotograficzny. Dostał go od ojca za dobre wyniki na
świadectwie w drugiej klasie gimnazjum. Był to mieszkowy Voiglender, którym
każdą niedzielę robiono 3 do 4 rolek filmu. Wtenczas można było jeszcze kupić
film w Miechowie. Za wszystkie posiadane oszczędności, z zarobionych tam
pieniędzy kupiono cały karton niemieckich filmów. Ta czynność brata była – jak
przypuszczam – jedynym źródłem dostarczania gotówki.
Tak więc
jedzenie mieliśmy, bo mama gotowała i dla nich i dla nas. Pokój i opał był
zapracowany przez ojca i brata w robotach gospodarczych i pieniądze zarobione
przez brata fotografowaniem. Można było zimę przeżyć, tym bardziej, że jak
Anglia i Francja zadadzą Niemcom druzgocące uderzenia, to wojna się skończy.
Wrócimy do Poznania i kto wie, czy nie dostaniemy jeszcze odszko-dowania za
straty poniesione przy wysiedleniu. Wielkość czy wartość odszkodowania, jaką
winniśmy otrzymać była (w dyskusjach) największym problemem. Bo to, że wojna na
wiosnę się skończy i Niemiec dostanie po łbie, to było oczywiste i pewne.
W niedzielę
rodzice szli do znajomych poznaniaków mieszkających w innych wsiach, albo oni
przychodzili do nas. Użalano się na brak opieki przez tych, którzy mieli ich
żywić (rzadko o pracy jaką należy wykonać). Zastanawiano się co robić dalej.
Radzono się, doradzano, wyciągano rękę po żebra-ninę. I tak dotrwano do wiosny.
Zaczęły się prace polowe, wywożenie obornika, ciężka praca z pługiem,
brukowanie podwórza uprzednio przywiezionymi kamieniami. I co dalej? Jak i za
co żyć?
Mama uzbierała
trochę jaj, mięsa, mąki i pojechała do swojej kuzynki do Warszawy. Pracy tam
nie było, a zamieszkać tam było niemożliwością. Znalazło się wielu chętnych na
przywiezione towary.
Pojechała kilka razy. Znała perfekt niemiecki. Wsiadała w
Miechowie do warszawskiego pociągu, do przedziału dla Niemców i zawsze
szczęśliwie dojeżdżała. Raz tylko, kiedy zabrała ze sobą córkę gospodarzy,
Marylkę i jechały w normalnym, dla ludzi, czyli dla Polaków wagonie, gdzieś za
Tunelem weszli „granatowi” i zabrali jeden pakunek. Pokazała Marysi Warszawę i
od tego czasu Marysia chciała stale z Mamą jeździć. A i pół wioskowych
dziewczyn także.
W Rzerzuśni
zobaczyłem po raz pierwszy w życiu prawdziwych Żydów. Mieszkało tam zaledwie
kilka rodzin żydowskich. Szewc, sklepikarz, handlarz bydłem, taki co skórki
kupował, może jeszcze ktoś, czego nie wiem i najważniejszy – jeden z grona
najbogatszych we wsi – młynarz Silberkranz (lub podobnie). W sobotę chłopacy
wiejscy mieli już „swoje” żydowskie rodziny, u których palili w piecu, poili
bydło, dawali zwierzętom siano, owies – karmili je. W zamian za to dostawali od
świętujących szabas kilka groszy lub coś słodkiego. Rodziny polskie i żydowskie
żyły ze sobą w zgodzie przez wieki, wzajemnie się uznawały i szanowały każde
święta sąsiada. W tej wsi rasizm powstał chyba dopiero wówczas, gdy powiedziano
ludziom, co to takiego jest. Dopóki nie wiedzieli, to nawet żydowskie dzieci
nie wychodziły z klasy na lekcjach religii.
Z tym to właścicielem
dużego murowanego młyna wodnego nawiązał kontakt ojciec. Silberkranz był w
społeczności żydowskiej osobą znaczącą, bowiem jego współwyznawcy tytułowali go
rebe. Kiedy pewnego razu przyjechał do wsi szochet (rezak) i w wielu rodzinach
żydowskich zabijano drób, pan Silberkranz zaprosił rodziców na kolację. Przy
kieliszku ambitu, stole pełnym cymesów, mecyji i bajgeli trwała opowieść o tym,
co Niemcy zrobili z nami i co czeka naród żydowski. O Hitlerze mówiono, że:
„Łoj jaale wełoj jawoj”, co znaczy „Nie wzejdzie i nie wejdzie”. Obecni na
kolacji także inni Żydzi z Miechowa i Słomnik uważali – „idą dla nas Idów Jamim
Noraim” (Żydów ciężkie dni). Takich spot-kań było kilka w czasie naszego w
Rzeszuśni pobytu. Żona młynarza przychodziła do nas, moja mama chodziła do
nich. Spotkania te poza towarzyską wymianą poglądów były dla nas korzystne z
racji otrzymywania od nich zawsze woreczka mąki, kaszy, jaj, drobiu. Kiedy
wyjeżdżaliśmy z Rzerzuśni, gościnni Żydzi żegnali nas po żydowsku „Mazltow”
(szczęścia). Nigdy już nie spotkaliśmy się, nie wymieniliśmy korespondencji.
Wiem, że zginęli. Gdzie i jak – pozostanie pewnie tajemnicą grobu. Rodzice
usiłowali jeszcze nawiązać kontakty z właścicielami folwarku, jaki znajdował
się na końcu wsi, przy drodze do Gołczy. O ile pamiętam spełzło to na niczym.
Powodem było podobno nasze „skumanie się” z Żydami. Niemniej jednak ojciec
rozmawiał w folwarku z ludźmi, których właściciel przebierał z mundurów w
cywilne rzeczy. Uzyskiwał jakieś dokumenty dla nich i wysyłał do Nowego Sącza
do swojego brata. Stamtąd droga prowadziła już na Słowację i dalej na Węgry.
Przyjaciel ojca
z lat pierwszej wojny światowej, kiedy to razem służyli w „Kaczmarek-Regiment”,
o tym samym nazwisku, Bronisław, mieszkał w Mielcu. W czasie I wojny razem
siedzieli w okopach pod Verdun. Razem zabijali tysiące szczurów, wspólnie
opatrywali sobie rany i wspólnie przyjechali na urlop. Traf chciał, że w tym
czasie wybuchło Powstanie Wielkopolskie. Razem w nim walczyli. Razem zdobywali
Ławicę i razem zostali później w wojsku w lotniczej bazie – Ławica. Kiedy
powstała Polska ojciec ukończył kursy oficerskie, a pan Bronisław uzyskał
patent mechanika lotniczego. Z czasem prze-niósł się do Warszawy do LOT-u, a
później, gdy rozpoczęto budowę COP-u, do Mielca. Korespondowali ze sobą przed
wojną, spotykali się prywatnie i na zjazdach Peowiaków. Ostatni raz widzieli
się wiosną 1939 roku. Po wyrzuceniu nas z Poznania i przyjeździe do Rzerzuśni
ojciec napisał do przyjaciela. Otrzymał bardzo zachęcającą odpowiedź i latem 1940
roku pojechał do Mielca. Pogadali, pozałatwiali ze starymi Peowiakami i
żołnierzami. Znaleźli dla nas mieszkanie we wsi Cyranka, leżącej pomiędzy
osiedlem bloków fabrycznych Mielca a Werkiem. Ostatecznie ustalono, że pracę
trzeba załatwić przez Arbeitsamt w Miechowie i w Mielcu i jesienią – bo do tego
czasu należało to wszystko załatwić – sprowadzimy się do Mielca. Po powrocie
ojca zaczęło się przygotowywanie do wyjazdu. Wprawdzie czasu było jeszcze
bardzo dużo, ale i roboty sporo, bo podwórze nie wybrukowane na całej
powierzchni, nie dokończone prace murarskie w świniami, u Kowala nie
przestawiony piec. Najważniejsze jednak to żniwa. Pracowaliśmy dużo. Ustalono z
gospodarzem, panem Rolką, że wyjedziemy po wybierkach. Dostaniemy wtenczas
jakąś część pieniędzy za pracę w gospodarstwie, a i zabije się świniaka to i
bo-czek, smalec i rąbanka nas nie ominą.
Na przejazd
potrzebny był jakiś dokument, który w Miechowie dostaliśmy po uiszczeniu dosyć
wysokiej opłaty i po daniu temu, który ten dokument sporządzał sporej ilości
jaj, masła i rąbanki. Jedzenia w domu pp. Rolków nie brakowało. Ich chęć pomocy
nam otwierała spiżarnie i zasobną piwnicę. Nasz ślad w Rzerzuśni i w
gospodarstwie państwa Rolków pozostał trwały i zauważalny. Kiedy kilka lat po
wojnie pojechaliśmy tam w odwiedziny, poznawaliśmy to, co ojciec z bratem
zrobili, wybrukowali, wymurowali, a i ludzie pokazywali nam fotografie przez
brata zrobione. W Rzerzuśni ukończyłem trzecią klasę szkoły powszechnej i w
końcu czerwca 1940 roku przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej.
W dniu 12
października przyjechaliśmy do Mielca. Wcześniej już ojciec z bratem zawieźli
tam znaczną część naszych bambetli. Przyjechaliśmy późnym popołudniem D-Zugiem
z Krakowa. Mała stacja, przed nią podwoda, ładujemy się i jedziemy.
Przyjechaliśmy do miasta, w którym działo się będzie dużo, pełnego konspiracji
i walki z okupantem.
Furką jechaliśmy
dosyć długo, obok bloków fabrycznych, dużej, piaskowej góry, do wsi Cyranka, do
chaty z drewna. Czysta, solidna, pusta i zimna – czekała na nas. Wynajęliśmy
jedną dużą izbę z piecem kuchennym, takim typowym dla tamtych stron, z
przyległą do niego komórką. W „kuchni” spali Rodzice i tam spędzaliśmy cały
dzień. W komórce na zbitym z desek piętrowym łóżku spałem ja z bra-tem. Było to
malutkie pomieszczenie z małym uchylanym pod sufitem oknem.
Zarówno w
Rzerzuśni, jak i tu w Cyrance (mówiło się na Cyrance) ludzie nam bardzo dużo
pomaga-li. W Rzerzuśni podarły się buty. Natychmiast dostałem po moim
rówieśniku, Staszku, buty z cholewa-mi. Z Poznania zabraliśmy wszystko z
wyjątkiem prześcieradeł, ale zaraz po przyjeździe gospodyni dała nam. A
utrzymanie, wyżywienie, opał, ubranie do robót w gospodarstwie. Wtenczas
nieznane były gumiaki, więc do pracy w polu zakładano cholewy, jakich gospodarze
mieli pod dostatkiem. A i tu w Mielcu, na Cyrance, na każdym kroku ktoś z czymś
przychodził do nas. Nikt z nas, naszej rodziny nie odczuwał tego jako
żebraninę, jałmużnę. To było dzielenie się Polaka z Polakiem, aby każdemu z nas
ułatwić przeżycie tego „krótkiego” okresu wojennego. Byliśmy bez mebli, bez
sprzętów do spania, się-dzenia, gotowania, jedzenia. Wszystko zrobiono z desek,
darmowo nam danych, garnki wypożyczono. Talerze kupiono. Nawet firanki i
zasłony na okna, obrus i wycieraczkę dobrzy ludzie, Polacy, dali Polakom.
Ojciec i brat
natychmiast rozpoczęli pracę w Werku. Fabryka, nasze Polskie Zakłady Lotnicze,
nazywała się teraz „Flugzeigwerk-Mielec” – „Heikelwerke”. Ojciec dostał pracę w
Zespole magazynów, a brat w hali „Rep A” (Reperatur Abteilung) w
Radio-Funk-Stelle. Ja biegałem do miasta do szkoły, która mieściła się obok
kościoła przy ulicy Kościuszki. Tam ukończyłem klasę czwartą i piątą. Na tym
moja edukacja wojenna zakończyła się. Ta w szkole pobierana. Uczyłem się
jeszcze, ale o tym później.
Po
przemarzniętej w drewnianej chatce zimie, dobrzy ludzie z kręgu ojca załatwiają
nam mieszkanie w blokach na osiedlu fabrycznym. Mieszkamy teraz pod adresem
Mielec, Werksiedlung Block 16 m 5. Są to dwa pokoje, kuchnia i łazienka. My
dostajemy jeden (większy w kształcie litery „L”), a w drugim zakwaterowała się
duża, gruba pani, której nie lubiłem i trochę bałem się z racji jej zawodu.
Była to nauczycielka ze Żnina. Też tak jak i my wysiedlona. Teraz, tutaj w
Mielcu, pracowała w księgowości. Nazwiska ani imienia już nie pamiętam. Z
relacji Mamy wiem, że była to wyjątkowej czułości kobieta, bardzo nam
pomagająca, z którą zżyliśmy się tworząc jedną rodzinę. Mielec był pełen
wysiedlonych z Poznania i całego Wartegau. Miejscem zamieszkania większości
poznaniaków było duże, ładne gimnazjum. Po wojnie wmurowano w nim nawet tablicę
upamiętniającą pobyt w nim bezdomnych, wyrzuconych i okradzionych z mienia
poznaniaków.
Flugzeugwerk
zatrudniał bardzo dużą liczbę ludzi. Byli to mieszkańcy bloków, okolicznych
wsi, baraków hotelowych, obozu żydowskiego i jakaś część mieszkańców miasta
(Mielca). Z Werku do bloków było około 3 kilometrów. Z bloków do miasta, dalsze
trzy kilometry. Stąd, z racji odległości, mieszkańcy „miasta”, starali się o
pracę w różnego rodzaju „Amtach”, „Werkaustelach”, sklepach, na poczcie, stacji
kolejowej czy w „Soldatenhausie”. Poza Werkiem innej fabryki czy zakładu
przemysło-wego w Mielcu nie było. Taki układ powodował, że mieszkający w
„mieście” poznaniacy integrowali się z rdzennymi mielczanami. Natomiast my
„blokowi” z tymi, którzy „na blokach mieszkali”. A mieszkali tam przede
wszystkim ci, którzy przyjechali przed wojną w latach 1936-1939 budować Polskie
Zakłady Lotnicze. Byli to ludzie z całej dosłownie Polski.
I jeszcze jedno.
W „mieście” mieszkali Żydzi. Było ich bardzo dużo. „Na blokach” ich nie było.
Werksiedlung był „aryjski”, jak to wtenczas określano. W mieście każdy Polak
otrzymywał z Landrat-samtu tekturową kartkę z pieczątką gapy i napisem „Arische
Haus”. Zobowiązany był ten dokument umieścić albo w oknie albo na drzwiach.
Było to pierwsze, wstępne przygotowanie organizacyjne Niemców do wyrzucenia
wszystkich Żydów do getta. „Na blokach” takie kartoniki nie obowiązywały. To
wszystko funkcjonowało do marca 1943 roku, kiedy to w Mielcu, w „mieście”
zaczęto wysiedlać Żydów. Moje wspomnienia piszę z poziomu i obserwacji wówczas
10-letniego dzieciaka. Pomimo, że teraz wiem dużo więcej szczegółów z tamtego
okresu. Pomimo że niektóre wydarzenia miały inny przebieg, to w mojej relacji
jest to co widział, czuł i zapamiętywał 10-12 letni chłopak.
O likwidacji
Żydów w Mielcu u nas „na blokach” różnie mówiono. A to, że Polacy dużo od Żydów
przyjęli na przechowanie, a to, że ich – to znaczy Żydów – mieszkania przejęli
Polacy z meblami, poś-cielami i… wszami. W każdym bądź razie mało
(przypuszczalnie) było takich Polaków, stałych mieszkańców Mielca, jak i
wysiedlonych, których eksmisja Żydów bardzo by bolała. Może tych z gimnazjum?
Budynek był usytuowany trochę z boku i nie widzieli oni bezpośrednio i
bezpośrednio nie korzystali z żydowskiego „spadku”.
Taki był Mielec.
Jakby dwumiastowy. Inny „na blokach” i inny w „mieście”. Inne grupy
towarzyskie, przyjacielskie tworzyły dzieciaki, inne dorośli. Takie tworzono
też pozory. Mielec to silny ośrodek partyzancki. To prężny wywiad Armii
Krajowej, grupy dywersyjne, podchorążówka, oddział leśny „Stalowego”. Rejon
działania „Jędrusia”. Hufiec harcerski, męski i żeński, tajne nauczanie. To
także BCh i trochę – po wojnie rozdmuchanego działania lewicowej Armii Ludowej.
Mielec to także fabryka samolotów, to duże wojskowe lotnisko, to także bardzo
ważna „Blizna”, fabryka „Lignoza”, dużo wojska, Flaków i spore transporty
kołowe przewalające się przez to miasto.
Przywieziono
tutaj kilka transportów myślących ludzi z Poznania, Wielkopolski, Bydgoszczy i
Pomorza. Nauczycieli, kupców, wojskowych, lekarzy, księży. Cały ten
Untermenschen Volk wymagał nadzoru, inwigilacji, kapusiów. Rozbudowano siły
policyjne. Sztucznie zrobiono podział na „miasto” i „bloki”. Chodziło o
stwarzanie antagonizmów między mieszkańcami i pracującymi w fabryce.
Flugzeugwerk miał największą ze wszystkich fabryk w GG liczbę niemieckiego
personelu.
Wokół Mielca
lotnisko fabryczne zamienione zostało na wojskowe z dużą liczbą samolotów,
personelu latającego, obsługi i wartowniczego. Niedaleko od miasta SS-Trupen
Ubung Platz, Artilerii Truppen-Ubung Platz, Fabryka Chemiczna. Cały zresztą
Centralny Okręg Przemysłowy, skupiony w widłach Wisły i Sanu, pełen jest
fabryk, Niemców i Polaków i tych, których trzeba pilnować. Potrzeb-ne do tego
są duże siły policyjno-porządkowe, środki szybkiego przenoszenia tych grup
agresyjnego reagowania.
W tych to
warunkach działa i odnosi znaczące wyniki wywiadowcze, sabotażowe i zdobywcze
Armia Krajowa, jej pomocnik jakim była zakonspirowana drużyna, a później hufiec
harcerzy, a także Narodowe Siły Zbrojne, Bataliony Chłopskie i zawodowy wywiad
angielski. Do naszego domu coraz częściej przychodzą różni ludzie, którzy są
znajomymi ojca z pracy. Nas, raczej mnie i o ile byli u mnie koledzy – wygania
się do zabawy na dworze (mówiło się „idź na pole”). Często ojca nie ma w domu.
Brat po pracy biegnie do miasta (później dopiero dowiedziałem się, że spieszył
się zawsze na kurs podchorążówki). W naszym domu, w mieszkaniu w „dużym”
pokoju, przez nas zajmowanym, wieczora-mi wysuwało się parapet spod okna i
wyjmowało gruz. Tworzono w ten sposób skrytkę na dokumenty i broń. Skrytka
miała takie zmyślne zamknięcie, a jej otwarcie możliwe było jedynie po otwarciu
okna i wyciągnięciu dwóch bolców spod parapetu zewnętrznego. Wyjmowany gruz
wkładano do dużych, papierowych toreb (tytek) i zabierano do Werku. Jedną mama
wynosiła do lasku, znajdującego się tuż przy naszym bloku, a jedną ja idąc do
szkoły. To była także moja praca na rzecz Polski. Moja pierwsza czynność.
Początek drogi jaką będę przebywał aż do wejścia Rosjan.
Praca w Werku
trwała od 7.00 do 17.05. Te ostatnie pięć minut przeznaczone było rzekomo na
uporządkowanie miejsca pracy i mycie. Przebranie się następowało dopiero po tym
czasie. Oczywiście urzędnicy byli przy bramie wcześniej. Robotnicy dopiero
20-30 minut po syrenie. Odległość z Werku do bloków wynosiła około trzech
kilometrów. Po piątej, mamy, żony, dzieci wypatrywały bliskich. Pierwsze
pokazywały się pojedyncze rowery. To była elita urzędnicza. Dalej rowery już w
większej liczbie i pojedyncze piesze osoby. Za nimi dopiero maszerował główny
nurt pracowników. Każda z wy-patrujących swoich wiedziała, w jakiej grupie
winien być ten, na którego czeka się ponad dziesięć godzin. A jak minęła ta
grupa, w której winien przyjść i nie było go to, znaczyło to, że coś się stało.
Wypadek albo aresztowanie!
Tak było i u nas
w domu. Już powinni być. Brat na rowerze, a ojciec pieszo. Ale nie ma ich!
Pukanie do drzwi. Mama biegnie, otwiera. Stoi jeden z licznych znajomych. Niech
pani tylko nie płacze. To być może pomyłka. Przyjechali z Gestapo do Werku. Był
ich pełen autobus i dwie ciężarówki. Wybrali około 60 osób, tuż przed przerwą
obiadową. Zawieźli ich do Zimmermmanna (szef mieleckiego Gestapo). Aresztowano
dużą grupę ludzi. Kto zdradził? Gestapo szaleje. Rewizje po domach.
Przesłuchania na terenie Werku w pomieszczeniach Werkschutzleiterungu. Bicie.
Gotthold Stein – szef Werkschutschu zadowolony, że wykrył spisek polskich
bandytów. W domu rewizja. Szukają, przewracają cały dom „do góry nogami”. Nie
znaleziono niczego. Niczego także nie można podać do więzienia na ulicy Piusa.
Mama drżała, aby
w czasie rewizji nie wpadł im pomysł odsunięcia parapetu. Tam bowiem była
skrytka z dokumentacją i bronią. Ale nie, wprawdzie oglądali parapet, nawet od
spodu, jednak zakute w stalowe hełmy łby nie były aż tak bystre. Zresztą gdyby
nawet parapet odsunęli do wnętrza pokoju to gruz przykrywający właściwy schowek
był tak „naturalny”, że nie mógł wzbudzić podejrzenia.
W fabryce
dokładniejsze sprawdzanie Ausweisów. Zegar wybierający do rewizji pracowników
usta-wiony na częstsze dzwonienie. Przesłuchania. Docierają do nas jakieś
fragmenty, jakieś niesprawdzone wiadomości z więzienia, z Gestapo. Kapuś podobno
nazywał się Pollak i mieszkał w Chorzelowie. Już tam nasi pojechali. Już wiedzą
jak wygląda. Leśni prawdopodobnie wezmą go jako zakładnika. Kto jednak będzie
chciał wymienić kapusia na prawdziwych Polaków?
Tymczasem w
więzieniu na jedną noc dostają się do jednej celi ojciec i brat. Rozmawiają
całą noc, przekazują sobie to wszystko co wiedzą. Być może któryś z nich
wyjdzie. Czy to przypadek czy specjal-nie, czy też któryś z klawiszy wiedząc,
że to ojciec i syn, powodują takie przemieszczenia więźniów, aby ojciec mógł
pożegnać się z synem. Nie mógł widzieć żony, uścisnąć Jej, pożegnać, niech więc
przekaże to pożegnanie synowi. Rano rozdzielają ich. Ojciec przeznaczony jest
do transportu do Tarnowa, a brat do Dębicy.
Pierwsza partia
odjeżdżała rano. Bardzo wcześnie. Skąd mama dowiedziała się o godzinie wywózki
– nie wiem. Jechali ulicami: Kościuszki, przez Rynek, Legionów, na most na
Wisłoce i na szosę Tarnowską. Plandeki szczelnie zasznurowane, samochody
wiozące więźniów w licznej eskorcie żandarmów. Około południa wyjechali.
Wywieziono drugą część tych kierowanych do Tarnowa.
Po drodze, na
około 20 kilometrze od Mielca, drugi transport dostaje silny ostrzał
partyzantów, co zmusza kolumnę do zatrzymania się. Więźniów uwalniają. Część z
nich idzie do lasu. Bardziej przepłoszeni, bojaźliwi, wracają razem z
eskortującymi ich przed chwilą żandarmami – teraz w gaciach i bez broni – do
Mielca. Ojca wywieziono rano. W tej kolumnie nie było go. Jak należało
przypuszczać, to ich obciąża się za ten „bandycki” napad, wywozi za miasto i
rozstrzeliwuje. Minęły lata, pamięć ze sprawnej staje się, jeszcze dobra”.
Dlatego nie potrafię powiedzieć, ilu było w grupie pierwszej, ilu w drugiej.
Ilu uwolniono i poszło do lasu, a ilu z żandarmami wróciło do Mielca. Gdzieś mgliście
świta mi, że wróciło siedmiu żandarmów i sześciu wywożonych.
Brat w Dębicy
przesiedział ponad miesiąc i puścili go. Nie był wmieszany w działalność
konspira-cyjną, a jedynie to samo nazwisko stało się powodem aresztowania. Do
uwolnienia brata przyczynił się – za finansowym poparciem Mamy – jego majster z
Radio-Funk-Abteilungu. Był to na tyle „porządny Niemiec” z Bawarii, że pozwalał
na słuchanie radia w czasie godzin pracy. Naprawiając we wcale nie uszkodzonych
radioodbiornikach części, takie czy inne, „jeżdżono” po skali, wybierając to,
co Polaka interesowało. Także wieczorem pozwalał przychodzić do swojego
mieszkania w bloku nr 3 na I piętrze, gdzie przy Volksempferngenie zbierała się
grupka chętnych słuchania BBC. Rewanżowano się temu „dobremu” szkopowi
zabieraniem go w sobotę po pracy rowerami na wieś.
Brakowało
jedzenia. Gospodarzom po wsiach brak było odzieży, gwoździ, blachy, młotka,
siekierki i wielu, wielu innych przedmiotów jakie „skombinować” można było w
Werku. Młodzi i starzy posia-dający rowery umawiali się przed bramą w każdą
możliwą do jazdy sobotę i jechali. Rodziny przycho-dziły przed bramę i z domu
przynosiły to, co uzbierano do handlowania. Byliśmy w trochę lepszej sytuacji
od innych, bowiem od czasu do czasu nasza rodzina pozostawiona w Poznaniu
przysyłała nam paczki odzieżowe. To co w nich było zamieniano na jedzenie. Po
skompletowaniu ekipy, odebraniu od żon, matek przyniesionych bagaży jechano
przez las o nazwie Czekaj w rejon gminy Trześni. Dzisiaj już nie pamiętam nazw
wsi przez jakie przejeżdżano.
Wtenczas, kiedy
zabrano tego Januszowego Niemca ledwo minęliśmy las, a tu w polu stoją w
pols-kich mundurach, z karabinami i schmeiserami. Kto, kim jesteśmy,
sprawdzanie bagaży, wyrywkowo ausweisów. Jedziemy dalej. „Nasz” Niemiec pierwszy
raz sobaczył tych, o których nie mówiono w jego gronie inaczej jak Banditen. A
byli to młodzi, porządnie ubrani, czyści i zadbani, a na dodatek dobrze
uzbrojeni ludzie.
Każdy, czy każda
grupa miała już „swoje” wsie, a w nich „swoich” gospodarzy. I my mieliśmy
takich. Pamiętam, że w tym dniu był straszny upał. Przyjechaliśmy, napiliśmy
się mleka czy maślanki, rozłoży-liśmy „nasz towar” i sprzedajemy jak ci z
czasów przedfenickich. Najdroższe były zawsze i najwięcej można było otrzymać
za strzelające nity, gwoździe i oczywiście narzędzia, takie jak piła do drewna,
duża siekiera, zapałki, nafta, karbid (do karbidówek – lamp oświetleniowych),
no i najważniejsze – odzież.
Wszystko co
otrzymano z żywności trzeba było zapakować, a najwięcej kłopotu było z jajami.
Wracaliśmy natychmiast do domu. Przejechać trzeba było w drodze powrotnej koło
fabryki. W tej części, obok której przejeżdżaliśmy, mieścił się obóz żydowski i
kręcenie się o zmroku w jego pobliżu było bardzo niebezpieczne. Pilnujący Żydów
Ukraińcy strzelali bez ostrzeżenia do każdego, kto ich zdaniem był zbyt blisko
parkanu. I to obojętnie, czy z tej czy z tamtej jego strony.
„Nasz” Niemiec
kupił gęś, co było szczytem marzeń każdego szwaba w GG. Jechał do Reichu na
urlop i chciał coś zabrać familii. Dzisiaj już nie potrafię powiedzieć dlaczego
był on dla nas, dla sporej grupki Polaków taki przyjazny. Dlaczego nie był w
Wehrmachcie i jak się nazywał. W każdym bądź razie na pewno przyczynił się do
tego, że brata wypuścili z Dębickiego Kriminal Zughausu. Od dnia wyjazdu „nasz”
Niemiec już nigdy nie używał słowa „Banditen” i przypuszczalnie zrozumiał, że
przeka-zywany mu przez niemiecką propagandę obraz „lasu” jest zupełnie inny i
że Polska tam właśnie żyje!
Po aresztowaniu
ojca i jego przewiezieniu do Tarnowa mama dostaje Benachtrichtigung, że zgodnie
z Rundlauf Nr 41/42-G.Z.Il 5770 der Regierung des
Generalgouvernements-Hauptabteilung Arbeit – doprowadzić ma syna Richarda do
Arbeitsamtu in Mielec. Syn tego Polnische Banditen skierowany zostaje do pracy
na roli. Landarbeiteaktion 1942: hier: Einsatz vom Jugendlischen in der
deutschen Landwirtschaft.
Matka,
przerażona tragicznym rozstaniem z trzecią osobą w rodzinie, uruchamia
wszystkich znajomych ludzi z AK, sąsiadów, u których mieszkał szef
Mielecko-fabrycznego S.A., Muller, obcych, wszystkich którzy mogą nam pomóc.
Udaje się! Nie pojadę do żadnego bauera, do żadnego Reichu, pozostaję w Mielcu
z Mamą. Muszę jednak rozpocząć pracę w Werku, w Flugzeugwerk Mielec. Jakby tego
nieszczęścia jeszcze było mało, otrzymujemy wiadomość, że przebywający w
tarnowskim więzieniu Polacy, a wśród nich i mój ojciec, któregoś tam dnia
prowadzeni będą na rampę dworca towarowego, ładowani do wagonów i wywiezieni do
Oświęcimia. Co to jest Oświęcim to już wiedzieliśmy. „Gazetki” informowały
społeczeństwo polskie o tym obozie zagłady. Mniej i niedokładnie mówiło o nim
BBC, którego słuchanie było wieczornym rytuałem.
Mama sprzedaje
srebrną cukiernicę, odpruwa z płaszcza guziki robione z „markówek”
obciągnię-tych materiałem i jeszcze to i tamto. Mnie daje pod opiekę pani ze
Żnina i jedzie do Tarnowa. Tam wynajmuje pokoik, a właściwie okno w domku, przy
ulicy w pobliżu więzienia z widokiem na trasę do dworca towarowego. Tam to
otrzymuje pewną już informację, że pojutrze skoro świt wyprowadzać będą naszych
na stację.
Idą. Z
tarnowskiego więzienia maszerują do Oświęcimia Polacy! Silna eskorta z psami
nie pozwala na zbliżenie się kogokolwiek. Strzały do okien, w których pojawia
się ludzka twarz lub, co nie daj Boże, jest otwarte. Maszeruje kolumna
zniszczonych, skatowanych, chudych, bez płaszczy. Maszerują do bydlęcych
wagonów, gdzie ubici, zgnieceni, pod silną eskortą pojadą do miejsca stracenia.
Gdzieś tam na
trasie tego marszu, w jakimś oknie w domu dobrych ludzi, za firanką, stoi
matka. Zza firanki żegna męża, ojca ich dzieci, człowieka z którym utworzyła
szczęśliwą rodzinę i przeżyła tyle wspólnych lat. Żegna kolumnę, a w niej
Stacha. Trudno było rozróżnić wśród tych zniszczonych ludzi kogokolwiek. Trudno
byłoby doszukać się jego. Ona jednak widziała go. To był na pewno on. Tak mogą
spotkać się tylko ludzie wielkiej miłości. Czy była to miłość? To był nawet
kryształ miłości!
W czasie, kiedy
Mamy nie było w domu, kiedy żegnała ojca w Tarnowie, kiedy już go opłakiwała i
zbolała, zrozpaczona jechała do tego, który jeszcze jej został – do mnie, ja
rozpocząłem pracę zawo-dową. Mając dwanaście lat poszedłem sam do Werku, do
Personalabteilundu fur Pole, którego kierownikiem był pan Kania. Wypisywałem,
podpisywałem, dawałem i dostawałem i sam już nie wiem co. Zostałem pracownikiem.
Było to 20 marca 1943 roku. Otrzymałem Ausweis i Kennmarke o nume-rze 6960. Od
tej chwili we wszystkich ewidencjach tak zwanej Adremastehle byłem już nie
Rysiem Ratajczakiem, ale Bote 6960. Zatrudniony zostałem w Botenmeisterei,
którego kierownikiem był pan Wiśniewski. Centrala gońców mieściła się w
Verwaltungsgebaute, na parterze, na wprost głównego wejścia. Szklana, przednia
ściana nie pozwalała na ukrycie się i chwilę odpoczynku. Spiralnie prowadzące
schody na piętro, były platformą widokową na naszą bodenmajsterówkę. Mieliśmy
jeszcze jeden pokój – szatnię. Wolno było jednak tam wchodzić tylko rano, aby
pozostawić śniadanie, w czasie jego spożywania i na fajrant. Pan Wiśniewski
zamykał pomieszczenie na klucz i nawet jeżeli ktoś z nas musiał tam wejść w
czasie dnia, to tylko z nim. Korytarz na lewo zajmował Werkschutleitung i SD, a
także centrala telefoniczna. Korytarz po prawej stronie budynku – z początku
Wekaufabteilung z szefem – Niemcem Grosmannem. Pierwsze piętro na lewo to
dyrektorzy, na prawo Eikaufabt. i Technischeabt.
Do moich
obowiązków należało obnoszenie dużej, zielonej, ciężkiej torby pełnej
przegródek po wszystkich oddziałach fabryki. Jeden raz szedł ze mną, po raz
pierwszy i ostatni, starszy „bot”. Pokazał mi, gdzie trzeba wejść, co z torby
wyjąć i położyć w pojemniku Post-Ein oraz gdzie wkładać, w jakie przegródki w
torbie tę korespondencję, jaką wyjmę z pojemnika Post-Aus. Przeszkolenie to
obejmowało też informację, gdzie trzeba powiedzieć Guten Tag, gdzie dzień
dobry, ile razy dziennie i komu. Nieprzestrzeganie tego obowiązku groziło
otrzymaniem w pysk i koniecznością kilkakrotnego wejścia do tego samego pokoju.
Niestety dotyczyło to pomieszczeń, gdzie trzeba było mówić Guten Tag, ale i
dzień dobry.
Pracę
rozpoczynałem o 7.00, a kończyłem o 17.05. W tym czasie obejść musiałem sześć
razy Werk. Dwa razy do śniadania, dwa przed i dwa po obiedzie. Przed fajerantem
musieliśmy zamiatać hall i schody przed budynkiem. Zimą odgarnąć śnieg, a w
każdą sobotę, zamiast 6 tur z tą przeklętą torbą, robiliśmy tylko 5, ale
musieliśmy za to szorować kamienną posadzkę hallu. Była to bardzo ciężka praca,
jak na 12-letniego chłopca. Ciężka torba, wiele kilometrów po fabrycznych
drogach i korytarzach. Nazwy poszczególnych abteilungów tak wbiły mi się w pamięć,
że do dnia dzisiejszego znam ich nazwy, skróty, symbole po polsku i po
niemiecku. Ostatnią turę kończyliśmy szybciej. Już było mniej kores-pondencji.
Już niemieckim kancelistkom, sekretarkom nie chciało się pisać, a nasze panie
to już od obiadu w biurach w zasadzie nic nie robiły. Po zdaniu poczty w
sekretariacie, oczyszczeniu torby, sprawdzeniu jej czystości przez Botemajstra
pana Wiśniewskiego lub przez najstarszego z nas, Tadka (nazwiska nie pamiętam),
siadaliśmy na ławeczkach naprzeciwko botenmeisterówki i czekaliśmy aż na
zegarze wskazówki pokażą 17.04. Wstawaliśmy wtenczas z ławki i jak zawodnicy do
biegu przygotowani byliśmy do startu na sygnał syreny. Jej ryk o 17.05 był
początkiem biegu do zegara, odbicie karty i jak najszybciej do bramy. Biegliśmy
jak wystrzeleni z procy po to, aby nie tłoczyć się przy wybierakach do rewizji,
jaki każdy z pracowników musiał nadusić. Wachtmani znali nas i często, a raczej
zawsze, tę najmłodszą w Werku grupkę pracowników przepuszczali bez konieczności
duszenia na przycisk wybieraka rewizyjnego. Jeśli nic i nikt mnie nie
zatrzymał, biegłem z chłopakami na bloki, do domu. Kiedy musiałem posprzątać
botenmajsternię, to czekałem na brata, który wychodził później – pracował w
hali Repa oddalonej od bramy o około 500 m. Czekałem kiedy wyprowadzi rower i
„na rurze” pojadę do domu.
Od ojca z Oświęcimia dostaliśmy tylko cztery listy. Te
dziwnie składane listy – koperty przecho-wujemy w rodzinnym skarbczyku jak
najdroższy skarb. Pisane kopiowym ołówkiem. Pierwszy czytelny, trzeci już
mniej, a czwarty przez kogoś innego pisany. Nie było już więcej listów dziwnie
składanych z pieczątką „Gepriift-4” K.L. Auschwitz. Kilka dni po ostatnim
liście ojca dostaliśmy Vorladung na Gestapo. Pełna strachu i obaw o mnie,
poszła mama w piątek 7 lub 9 lipca 1943 roku do tego przed-piekła na ziemi. W
wartowni sprawdzono wezwanie z personalausweisem i wydano kopertę zaklejoną,
którą kazano otworzyć dopiero w domu.
Kopertę
otworzyliśmy u znajomych w mieście. Sterbeuhrkunde… Na ulicy obozowej w mieście
Oświęcimiu, na zapalenie płuc zmarł więzień Stanisław Ratajczak rocznik 1896.
Zapomnieli dopisać ci bandyci XX wieku, że to oni go zabili. Oni – ci
Kulturtregerzy z napisem „Got mit Uns” na kopelklamrze.
Kilka dnia
później wrócił z więzienia w Dębicy brat. W tym czasie odwiedzało nas wielu
znajomych, obcych, panów z lasu i z bloków. Każdy coś przyniósł, coś ofiarował.
Będę zresztą dalej o tej pomocy mówił, o pomocy, jaką wszyscy okazywali
rodzinie zamordowanego przez Niemców. Ileż to razy w czasie wojny, w sytuacjach
beznadziejnych, ktoś nas wspomagał, podał przyjacielską dłoń. Pomógł coś
załatwić, kupił drewna na opał, węgla, mydła. A ja, a my nawet nie pamiętamy,
kto to był, jak się nazywał, gdzie mieszkał…
Smutne to były
dni. Każdego dnia rano o 6.00 pobudka. Z zaspanymi jeszcze oczyma na „rurę”
roweru brata, trochę jeszcze drzemki na tej „rurze” i do Werku. Pracę
rozpoczynaliśmy o 7.00. Do tej godziny trzeba było być przebranym i w szeregu z
torbą stać w hallu, przed botenmaisternią do przeglądu. Rozdzielenie prac i z
chwilą buczka syreny marsz w turę. Ileż to razy nosząc ciężką zieloną torbę
chlipałem, popłakiwałem. Zazdrościłem tym chłopakom, którzy nie muszą chodzić
do pracy. Śpią sobie długo, chodzą do szkoły, grają w palanta, zgwizdują się na
zbiórki niby konspiracyjne. Starsi ode mnie chodzą na komplety. Latem po pracy
biegliśmy jeszcze nad Wisłokę wykąpać się, pobawić w „policjantów i złodziei”.
Ale zimą?!
Myśląc tak
niosłem od działu do działu ciężką zieloną torbę i tam, gdzie trzeba było mówić
Guten Tag mówiłem dzień dobry i na odwrót. Tu dostałem w papę, tam u Polaków
kromę chleba, jabłko, które było rarytasem, często kawał cukrówki (buraka
cukrowego). I tak płacząc, zazdroszcząc chodziłem i nosiłem, roznosiłem te
papiery. Zimą przychodziła do nas mieszkająca na parterze pani Ossowska.
Opowiadała kto to był Jagiełło, kto walczył i z kim. Pisz ładnie, nie śpij,
skup się przy lekcjach, brzydko piszesz, znowu nie umiesz ułamków. Boże, jak ja
tej pani Ossowskiej nie lubiłem. Zamiast pisać, czytać, myślałem o kolegach, o
chłopakach, bawiących się. Tak jednak musiało być. Teraz wiem, że przed nią za
jej pracę nade mną powinienem chylić czoła! Chylę!
Odwiedzali nas
różni ludzie, życzliwi, pomocni, zainteresowani tym, jak żyje rodzina tego
wspólnie z nimi działającego w konspiracji. Byli jednak i tacy, którzy mówili
„i po co wam to było”. Najgorsze było to, że takie wypowiedzi padały z ust
stosunkowo bliskich nam i niestety także rodziny.
Kiedy po latach
rozważam ten czas, to przekonany jestem, że nie było chwili, okresu, kiedy
byłbym bez opieki. Kiedy nie miałbym się w co ubrać czy nie mieliśmy co włożyć
do ust. Wszyscy ci dobrzy ludzie uważali za swój obowiązek podzielić się swoją
„miernotą” z nami, z rodziną partyzanta zamor-dowanego przez Niemców. Były to
Lebensmitelkarte, Bekleidunkskarte, a nawet Reisenkarty, za jakie w osiedlowej
Werkaustehle Fur Polen otrzymać można było jedzenie i odzież. Bardzo
interesowało odwiedzających nas, co robię. Wprost drobiazgowo musiałem im
opowiadać co noszę, z jakiego działu do jakiego, że także Personalabtteilung
fur Deutsche korzysta z poczty wewnętrznej, Werkschutz leitung, obóz żydowski.
Pytali czy koperty są zaklejane, teczki plombowane. Czy istnieje możliwość
wyjęcia takiej koperty czy teczki i ominięcie jednej czy dwóch tur.
Zaproponowani mi, abym jedną, dowolną kopertę pozostawił w torbie przez kilka
tur. Jeśli uda się, to może nawet do następnego dnia. Chodzi o to, czy ktoś
zainteresuje się, że nastąpiło opóźnienie w dostarczeniu korespondencji.
Postąpiłem tak
jak mi polecono. Pies z kulawą nogą nie zainteresował się, że coś tam nie
dotarło gdzie dotrzeć miało. Niemki aż takie pracowite nie były, aby czekać na
robotę. Im później dostaną jakiś papierek, tym więcej teraz będą miały czasu na
opowiadanie sobie nawzajem o swoich bohaterskich chłopcach, przeganiających
Rosjan po stepach Rosji. Zresztą Ostfront był tematem stale poruszanym. W
każdym szwabskim pokoju była mapa Grossdeutschlandu z „przyległościami”.
Wbijano tam szpileczki z kolorowymi łebkami, przeciągano różnobarwne nitki,
tasiemki. Zaznaczano pola naftowe…
Próba udała się.
Moją pracą, noszeniem przeklętej, ciężkiej torby nikt się nie zainteresował.
Znajo-my brata zaproponował, abym w czasie przedobiadowej tury przyszedł do
Personalabteilungu dla Polaków, którego kierownikiem był pan Kania. Oddział ten
mieścił się w baraku, przy bramie głównej. Wchodziło się do niego z tzw.
szczytu, tuż przy wartowni i z boku od strony straży pożarnej. Po lewej stronie
(od szczytu) mieścił się w długiej, kiszkowatej części, oddział personalny dla
Polaków. Po stronie prawej dla Niemców. Był on jednak o połowę mniejszy. Ta
część miała dwa pokoje, jeden za drugim. W pierwszym siedziały dwie Niemry, a w
drugim bezręki Leiter. Oddział Polski nazywał się w skrócie Pepo, a niemiecki
Pede. W polskim biurze siedziało kilku panów, wszyscy twarzą skierowani na
kierownika (pana Kanię). Ostatnie biurko stało na podwyższeniu, coś jakby
scenka małych rozmiarów. Siedział tam zastępca kierownika. Jego rolą było
patrzenie na pracowników z tyłu. Obok jego „narzędzia pracy” były drugie drzwi,
prowadzące na korytarz. Pierwsze drzwi (przy panu Kani) otwierały się do
wnętrza pokoju, a drugie, te na podwyższeniu, na zewnątrz. Miało to tę dobrą
stronę, że widząc przez okno zbliżającego się szkopa, stawało się przy dalszych
drzwiach. Kiedy on otwierał drzwi, zasłaniał nimi salę – widział kierownika. W
tym momencie można było otworzyć drugie drzwi i wyjść. Następne drzwi, na
korytarzu prowadziły do WC. Układ drzwi powodował, że stojąc przy wejściu do
baraku, dzięki zasłonie jaką tworzyły drzwi, nie było widać kto wychodzi z
Pepo.
I jeszcze jeden
szczegół. Biurka były potężne. Przed siedzącym znajdowała się wieloprzegródkowa
półka-gablota. Cała górna część zamykana była żaluzjową zasłoną. Boczne
szuflady w kilku biurkach były skrócone po to, aby za nimi stworzyć skrytkę do
przechowywania „trefnych” materiałów.
Tam to, w tym
czysto polskim pokoju, nakarmiono mnie, położono pod biurkiem i kazano przespać
się przez jedną turę. Moje „wypadnięcie” z kursu uzgodnione musiało być – tak
przypuszczam – z pa-nem Wiśniewskim. Po moim powrocie udał, że nie zauważył
mojej jednej nieobecności. W czasie tego odpoczynku, przeglądano to wszystko co
miałem w torbie. Z pewnością uznano, że warto mnie nakarmić i pozwolić na
odpoczynek. Przenoszone dokumenty warte były przeczytania, może nawet
skopiowania lub sfotografowania. To ostatnie trzeba by jednak zrobić na blokach
(w domu) przy zasłoniętych oknach piwnicy. Przynoszenie aparatu fotograficznego
do Werku, do fabryki samolotów i to w czasie wojny, było nadzwyczaj
niebezpieczne. Korzystniejszym było wyniesienie dokumentu poza teren fabryczny.
Pomimo młodego
wieku, tych zaledwie dwunastu lat jakie miałem, zdawałem sobie sprawę po co
mnie karmią i pozwalają odpocząć. Wiedziałem, że korespondencja interesuje tych
co ją przeglądają. A więc są to konspiratorzy, akowcy, Jędrusie. Proszę mi
jednak wierzyć, że pomimo bardzo wzniosłych celów, dla jakich używano „mojej”
torby i znajdującej się w niej korespondencji, dla mnie dużo ważniejsza była
możliwość zrzucenia jej, zjedzenie pajdy chleba ze smalcem i spanie. Spanie i
jeszcze raz spanie, którego zawsze miałem za mało. Pomimo aż tak „materialnego”
zainteresowania się konspiracją, byłem świadomy tego, że jest to pierwszy krok
w moim nowym teraz życiu.
Trudno mi z tak
dalekiej perspektywy czasu powiedzieć, czy często przebywałem w Pepo. Nie
posiadam kalendarza z tamtych lat i nie potrafię obliczyć dni świątecznych. Na
pewno natomiast wiem, że w Boże Ciało chodziłem z tym moim ciężarem. Lato
natomiast pamiętam już na innym „stano-wisku”. To nie był żaden wielki awans. Z
pewnością za sprawą tych, którzy grzebali w mojej torbie, przeniesiony zostałem
do sekretariatu dyrektora Kleinmeiera jako Ausenbote. A było to tak. Rano jak zwykle
pan Wiśniewski ustawiał nas w szeregu i wyznaczał „tury”. Tego dnia zamiast
wyznaczyć mi numer tury, tzn. kolejność i czas, a także kierunek wyjścia
(chodziliśmy jednego dnia wzdłuż fabryki, a następnego w poprzek), kazał biec
na pierwsze piętro do skrzydła dyrekcyjnego i zgłosić się do Fraulein Trudi w
sekretariacie dyrektora Kleinemeiera. Poszedłem pełen obaw, że zamiast noszenia
torby, od której na ramieniu miałem już zdrapaną skórę, będę wykonywał jeszcze
gorszą pracę.
Przed
sekretariatem stał podobny do mnie, młody chłopak, Żydek z obozu żydowskiego,
który mieścił się na terenie Werku. Ubrany był w czyste, niebieskie ubranie.
Dalszych szczegółów jego ubioru już nie pamiętam. Ty też do Fraulein Trudi? –
zapytałem. Nie. Ja tu pracuję. Ładna mi praca, jak stoi na korytarzu i nic nie
robi. Zapukałem. Herein – usłyszałem. Dotychczasowy mój niemiecki ograniczał
się do „Guten Morgen” „Mahlzeit”, „Guten Tag”, ja, nein, danke i kilku jeszcze
innych podstawowych słów. Wszedłem. Ze zdenerwowania zamiast Guten Morgen
powiedziałem „Mahlzeit”. Ach to ty jesteś der Blonde Pole! Also, pójdziesz do
Judenlagru do Schneiderei, oni już wiedzą, że tam się zgłosisz. Uszyją ci Blaue
Anzug i komd du zurik. Czyś du hast ales verstand? Rozumiałem o co jej chodzi.
Dlaczego ona jednak tak dziwnie mówi? Czy to jest po polsku czy po niemiecku?
Później okazało się, że jest to dziewucha z Konigshute – miasta na Śląsku. Po
„takiemu” zresztą z nią później zawsze rozma-wiałem, jak byliśmy sami.
Poszedłem do
tego Juden Lagru. „Posta” już mnie znała, bo w moich turach każdego dnia sześć
razy dziennie tam przychodziłem. Klein Richard wo hast du Ichre Tasche
Verlieren. Ich bin heute als Kunde an gegomment! Majster krawiecki wiedział
już, kto jestem i po co przyszedłem. Wziął mi miarę i powiedział, żebym
przyszedł około fejerantu. Uszyli mi anzul podobny do tego, jaki miał żydowski
chłopak stojący przed sekretariatem.
Cały dzień nic
nie robiłem, siedziałem w sekretariacie i przeglądałem ilustracje „Adler”, „Für
Diech” i jeszcze jakieś. To było takie nudne, że już sam nie wiedziałem, czy
nie lepiej było chodzić w tury. Zawsze coś do jedzenia „skapło”. Z kolegami
mogłem pogadać. W Pepo przespać się. No, ale dzień minął.
Nic z tych
„materialnych” rzeczy jednak nie straciłem. Jadąc do domu „na rurze” z bratem
przysłuchiwałem się rozmowie, jaką prowadził z jadącym równolegle z nami
kolegą. Zrozumiałem z niej, że jak będę głodny lub jak będę przechodził w
pobliżu domku ogrodnika, mam tam wejść i zawsze jakieś pożywienie dla mnie się
znajdzie. Wnioskowałem z tego, że moje przeniesienie z botenmaisterni do
dyrekcji było bardzo starannie przygotowane.
Będąc na tzw.
przesłuchaniu u sekretarki Trudi miałem czyste spodnie (oczywiście krótkie, bo
wtenczas chłopcy tylko krótkie nosili), czyste kolanówki i czystą koszulkę.
Umiałem kilka słów po niemiecku, wiedziałem z której strony podać szklankę
wody, o którą mnie prosiła, podałem papierosy, zapaliłem zapałki i wykonałem
jeszcze kilka kontrolnych testów, które wykazały, że mam tzw. kindersztubę. No
i przyjęto mnie! Jestem Aussenbote. Będę woził, czy nosił pocztę do „miasta” i
poza miasto. Innenbotem był ten młody Żydek, który dotychczas stał na
korytarzu, przed drzwiami. Nie wolno mu było siadać. Zresztą nie miał na czym.
Jak bolały go nogi, to kucał. Musiał jednak uważać, żeby w tej „kucance” żaden
Niemiec go nie zobaczył. Natychmiast było lanie. Co gorsza, to „pozwalał” sobie
nawet usiąść na podłodze i drzemać. Takie naruszenie niemieckich porządków
karane było z całą surowością hitlerowskiego zwyczaju.
Ten dyrektor,
chociaż Niemiec, nie był ostatecznie tak jak znacząca większość Niemców,
ostatnią świnią. Za sekretariatem było małe pomieszczenie, malutki pokoik z
oknem, służący za szatnię i lumpenkamer. Tam składowano to, co dyrektorom i
sekretarkom udało się kupić „na pasku” i co cze-kało na możliwość wywiezienia
do Reichu. A że samoloty często kursowały do Ukerminde, więc kombinowane żarcie
długo nie leżało. Tam to od następnego dnia po moim przyjściu do sekretariatu,
otrzymał lokum nasz Żydek, a także i ja. Mnie wolno było przyjść do
sekretariatu, usiąść na krześle i przejrzeć gazety i ilustracje. Tam też, kiedy
nigdzie nie wychodziłem, rozmawiałem z Trudi po śląsku, a później już tylko po
niemiecku. W przerwie obiadowej Żydek szedł na obiad do Lagru, a ja do stołówki
dla Polaków. Często, czy to dyrektorowi nie chciało się iść na obiad czy to
sekretarce, po moim obiedzie musiałem z kokusierkiem maszerować przez pół Werku
i przynosić im obiady. Miało to tę dobrą stronę – dla Żydka – że on mył te
trojaczki. Zawsze w nich coś pozostawiali. Więcej jednak zosta-wiał dyrektor
Kleinemeier aniżeli Trudi. Żydek pękał z przejedzenia, kiedy jedno z nich
wyjechało służbowo czy też na urlop. Przynosiłem wtedy jak zawsze dwa obiady.
Nie tylko nasz Żydek jadł. To co można było, pakował w gazetę i zanosił po
pracy do obozu. Posty na bramie Lagru nie kontrolowały go, więc mógł dożywiać
jeszcze kogoś. W każdą sobotę musiał maszerować do ambulansu, gdzie spraw-dzano
jego czystość, czy wszy go nie „napadły”, czy paznokcie czyste, uszy, szyja. W
tym dniu w ambu-lansie kąpał się w wannie.
Jaki był mój
stosunek do tego Żydka? Ano taki jak chłopaka do chłopaka. Bez sentymentu, bez
nienawiści. Oczywiście uważałem się za „lepszego”. No bo i do miasta jeździłem
i z Trudi i jej koleżan-kami paplałem niby to po niemiecku i po pysku mnie nikt
nie bił i sto było innych powodów, a wśród nich i ten, że nie byłem Żydem.
Dzień
rozpoczynaliśmy o 6.55 przed drzwiami sekretariatu. Czekaliśmy aż przyjdzie
Trudi. Mówiliśmy oddzielnie Guten Morgen (najpierw ja, a po mnie on).
Sekretarka otwierała drzwi, wchodziła, a my za nią. On szedł do pokoiku i tam
otwierał okno, a ja otwierałem w sekretariacie. W gabinecie dyrektora okno
otwierała Trudi. Tam wchodzić nam nie było wolno. W czasie dnia pracy jak
dyrektor wołał mnie to wchodziłem. Żydek jednak nigdy. Po otwarciu okien
stawaliśmy w szeregu w sekretariacie i czekaliśmy na przyjście pana dyrektora.
Guten Morgen!
Guten Morgen Herr Direktor. Podał sekretarce rękę. Na nas untermanschów nawet
nie spojrzał.
Pracę mieliśmy
lekką, a właściwie to nie była praca tylko siedzenie. Nosiłem od pokoju do
pokoju papierki i to tylko w budynku dyrekcyjnym, gazety, Ein Woche Romany.
Biegłem na lotnisko. Tam już mojemu Żydkowi nie wolno było chodzić. Lotnisko
było już bowiem poza fabryką. Komendant Judenlagru nie tolerował gońca – Żydka
u siebie, więc ja tam chodziłem. Wypytywał mnie jak tam sprawuje się die Junge
Jude. Kann Sein, odpowiadałem. Kiedy Oberscharffuhrer Hering był w dobrym
humorze wypytywał mnie, czy biję tego verfluchte Jude au der Schnauze. Ty mosz
pierunie taki niemiecki aufziecht, to czymu twój fater był bandytą? Takie i
podobne zadawał pytania, na które 12-13 letni chłopak nie potrafił
odpowiedzieć.Ten cały Hering pochodził gdzieś spod Tarnowa i jak zrobił się
volksdeutschem dostał się do SS i starał się „zasłużyć” na takie wyróżnienie.
Po latach, czytając książkę Tadeusza Pankiewicza Apteka w Getcie Krakowskim,
spotkałem to nazwisko. Jego „zasługi” w nisz-czeniu narodu żydowskiego i
„honory”, jakie go za tę posłuszną służbę spotkały, szeroko tam opisano.
Wróćmy jeszcze
raz do mojego stosunku do Żydka. Rano dawałem mu paczkę ze śniadaniem. Mama
szykowała każdego dnia, przez wszystkie dni w jakie chodziłem do Werku, po dwie
paczki. Jedną dla mnie, drugą dla… No właśnie, dlaczego stale mówię „Żydek”, a
nie po imieniu. Miał na imię Jurek, pochodził prawdopodobnie z Wieliczki. Jego
ojciec był nauczycielem, ale czego uczył to nie wiem. Uczył w gimnazium, chyba
w Krakowie. Zresztą czy takie dzieciaki interesowały się kim był ojciec, matka,
babka. Najważniejsze było, żeby pobiegać, pogonić się, zrobić komuś jakiegoś
psikusa, zrobić procę (sznajderę). On biegał po fabryce, ja poza nią. Jak była
chwila wolna, to on uczył mnie grać w szachy albo niemieckiego, bo umiał i
uczył się tego języka także wieczorami w Lagrze. Na obiad ja szedłem, a on
biegł, bo Żydom nie wolno było po Werku chodzić. Musieli biegać! Po obiedzie
trochę kimaliśmy.
Później on sprzątał sekretariat, wynosił śmieci, które
przedtem segregował na makulaturę i Abfahle. Ja znosiłem do piwnicy maszynę do
pisania i szedłem do chłopaków z botenmajsterówki i tam czekałem na
najpiękniejszy sygnał dnia. Na syrenę ogłaszającą fajerant. A zatem sumując,
ani Jurka specjalnie nie lubiłem ani nie nienawidziłem. Nie znałem co to
rasizm, więc jak mogłem „stosować” go w życiu. Imię Jurek było dla Trudi
możliwe do wymówienia. Natomiast inne szkopy miały z tym spore kłopoty. A
ponieważ Jurek i Jude jakoś się zlewały, więc nasz Jurek został Judek.
Przypuszczam, że Jerzy to nie było jego prawdziwe imię. Takie mu nadano, aby w
przypadku wyjścia z obozu miał chociaż imię nie żydowskie. Jak się nazywał tego
nie wiem. Być może mówił mi. Dzieciaki wolą jednak posługiwać się imieniem i to
właśnie imię pozostaje w pamięci, a nie nazwisko. Tak jest i ze mną.
Wysyłano mnie do
miasta: na pocztę Deutsche Ost Post, do Landratsamtu do Żandarmerii, na
Gestapo, Stację kolejową. Jechałem wtenczas takim śmiesznym trójkołowym
samochodem, o nazwie Trümpf lub Tempo, a kierowcą był pan Stasek (nie Staszek).
Pochodził z gór i do Mielca przyjechał, kiedy zaczęto budować COP. I przed
wojną i w czasie wojny był kierowcą. Wiele lat po wojnie, kiedy odwiedziłem
Mielec i tamtejszą WSK-PZL dowiedziałem się, że ten pan nie miał na imię
Stasek, a Henryk.
W połowie
sierpnia 1943 roku sekretarka dała mi teczkę zamkniętą na kłódkę i zamek.
Zawiesiła mi ją na szyję i odprowadziła mnie przed budynek Verwaltungsgebolde.
Potem wsadziła do tego śmiesznego „pyrtka” i ruszyliśmy w dalszą aniżeli do
miasta, drogę. W czasie jazdy pan Stasek, swoim śpiewnym góralskim akcentem
mówił gdzie jedziemy i co tam możemy zobaczyć. Wyjechaliśmy z Mielca drogą koło
kościoła na Dębicę W Pustkowie skręciliśmy w lewo i dowiedziałem się, że zaraz
będziemy w Truppen Ubungs Platz SS-Debica. Po paru zaledwie minutach stanęliśmy
przed bramą, która przypominała poznański pomnik Chrystusa Króla. Potężna brama
o trzech łukowych wjazdach-sklepieniach. W części środkowej jako element
pomnika stał czołg (atrapa?) lufą skierowany w naszą stronę. Zatrzymano nas i
teraz już nie pamiętam, czy kierowca pokazywał jakiś dokument czy ja miałem w
ogóle coś poza swoim Werkausweisem i czy pokazywałem. Wydaje mi się, że
wiedzieli o naszym przyjeździe i stanęliśmy tylko po to, aby mogli sprawdzić,
czy wisi mi na szyi duża, skórzana torba. Kierowca znał teren z czego wnoszę,
że był tu już wielokrotnie. Swobodnie rozmawiał z warto-wnikami. Sprawdzono,
czy moja teczka jest i ruszyliśmy. Jechaliśmy drogą podobną do takiej, jakie w
Mielcu były na osiedlu i w Werku. Wyłożona była sześciokątnymi bloczkami
betonowymi zwanymi trylinką. Minęliśmy stację benzynową i tuż za tą Tankstehlą
były barakowe budynki. Na drzwiach, przed którymi zatrzymał się nasz pojazd,
widniał napis Komandantus des SS Ubungsplatzes. W parterowym pomieszczeniu
zdjęto mi z szyi teczkę, sprawdzono zamknięcia i ten, ktory zdejmował, poszedł
z nią do sąsiedniego pokoju. Warten! No to czekałem. Co w tym czasie robił
kierowca nie wiem. Wydaje mi się jednak, że stał przy samochodziku i na jego
temat rozmawiał z żołnierzami z Waffen SS o twarzach raczej kałmuckich, a nie
Kristall-Deutsch. Po kilku minutach oddano mi teczkę, też pozamykaną na
dziesięć spustów. Abb!
Teren poligonu
SS mieścił się przy lub na terenie przedwojennej fabryki chemiczno-wojskowej
„Lignoza”, którą wybudowano w ramach COP. Jak stamtąd wyjechaliśmy, naprawdę
nie potrafię sobie przypomnieć.
W tej
Komandanturze byłem trzy albo cztery razy. Zawsze z panem Staskiem i zawsze tym
trójkołowcem. Jadąc kiedyś – to była już jesień, na stacji kolejowej
Kochanówka, gdzie tor kolejowy przecina drogę, zatrzymaliśmy się przed
szlabanem. Mijał nas pociąg platform. Każdy z budką hamul-cową, a w niej
wartownik z MP. Na stopniach wagonu osobowego stało kilku z Wafenn SS z bronią
gotową do strzału. Na wagonach leżały długie cygara, nakryte opończami
brezentowymi. Co oni wiozą? Pytałem pana Staszka. Kto to wie! Tu jest też
poligon artyleryjski i może to są nowe bomby do armat.
Innym razem –
ale to było już zimą. Kojarzy mi się ten okres ze słomianymi buciorami jakie z
warkoczy słomianych zakładali niemieccy żołnierze stojący na warcie. Innym więc
razem z Heide-lageru, jechać mieliśmy do Artileriiezielfefdu w Bliźnie.
Jechaliśmy przez wieś zrobioną jakby z teatralnych makiet. Domy miały dachy ze
słomy, a ściany z plandek lub szperówki (dykty). Wieś była na dużej polanie, na
pewno bardzo dobrze widziana z góry. Przed nią i za nią były tablice z jej
nazwą. Ociepka, Osiepka, Osika… lub podobna, jednak na pewno początkowe
brzmienie jest prawidłowe. Jedyne co wydawało się nam prawdziwe to bardzo biały
kościółek. Ta biel rzucała się w oczy. Przy nim zatrzymano nas. Halt! Links
Fahren und Fest halten! No to kierowca skręcił w lewo i zatrzymał się przed
betonową ścianą, świeżo wykończoną, mającą jeszcze drewniane szalunki.
Wyszliśmy z
samochodu. Kręciło się koło nas kilku żołnierzy Wehrmachtu, zatrzymanych tak
jak i my koło tej betonowej ściany. Nagle gdzieś niedaleko, tak nam się
wydawało, zaczęło szumieć głośno. Za chwilę jeszcze głośniej. Ryk o wiele
mocniejszy aniżeli wydawany przez silniki samolotów stojących na fabrycznej
hamowni. Jakby takich silników czy samolotów ryczących było kilkadziesiąt. Ale
był do tego jeszcze inny dźwięk, jakby muzycznie powiedzieć inna ryku tonacja.
Bardziej basowa. Był to listopad w godzinach późno popołudniowych. Po
opóźnionym powrocie do Mielca, a raczej dopiero następnego dnia dowiedzieliśmy
się, że z Blizny wystrzelono pierwszą rakietę z bardzo dużym ładunkiem
wybuchowym.
Wracając do dnia
poprzedniego. Jadąc tym trójkołowcem z Blizny do Kolbuszowej widziałem na
terenie poligonu ułożone na kozłach rakiety, cygara. To co widziałem jeżdżąc do
Blizny, Pustkowia, Kolbuszowej, Dęby opowiadałem moim „chlebodawcom” w
Personalabteilungu lub po przyjeździe do domu z pracy koledze mojego brata, z
którym spotykałem się na stopniach rozdzielni gazu „na blokach” (tuż przy
kortach tenisowych). Odnosiłem, tak opowiadając, wrażenie, że to wszystko mało
ich interesuje. Pytali się czy byłem w kantynie. Co można po drodze we wioskach
kupić, czy tylko żołnierze tam są czy także dziewczyny w mundurach
Fleiegerkorpusu czy BDM-u.
Aha! Był tam
jeszcze Judenlager, bo widziałem Żydów sprzątających ulice, drogi trylinkowe na
terenie poligonów. Widziałem także te same rakiety, mówiłem o nich samoloty bez
kół, na przyczepach, których przednie koła były blisko siebie ustawione, a
tylne bardzo szeroko. Przyczepy te ciągnione były przez olbrzymie
samochody-ciągniki, takie same jakimi do Werku ciągnięto przyczepy, na których
wożono wagony towarowe z Mielca do Borka Brzezińskiego. I tam jeździłem także i
widziałem, że są tam magazyny amunicji artyleryjskiej. W Dębie papiery z mojej
torby wyjmowała dyrekcja czy komen-da budowy lotniska i głębokich szybów (co
później okazało się magazynami amunicyjnymi). Tam też widziałem olbrzymią
liczbę baraków i szkolących się żołnierzy, dla uproszczenia nazwijmy ich
niemiec-kich. Byli to Tatarzy, Ormianie, Kałmucy, Ukraińcy, Rosjanie z ROA i
wszelka inna wschodnia swołocz.
Niby ich to nie
interesowało, ale jednak o każdej z tych miejscowości chcieli wiedzieć jak
najwięcej. A ja zamiast opowiadać wolałem położyć się pod biurkiem w Pepo i
spać lub „na blokach” iść do kolegów i grać w palanta. Nie imponowało mi żadne
bohaterstwo. Nie chciałem być ani partyzantem, ani wielkim konspiratorem, tak
jak ci chłopacy z miasta, którzy chodzili na „komplety” i nosili biało-czerwone
szlufki przy pasku. Był to konspiracyjny szpan.
Praca gońca
dyrekcyjnego nie zwalniała mnie jednak od najcięższej dla mnie robota, jaką
było noszenie maszyn do pisania. Każda maszyna miała z dykty wykonane pudło,
odpowiednio opisane, wyłożone filcem. Do niego należało przed zakończeniem
włożyć maszynę, pudło zamknąć i zanieść je do piwnicy. Parciane pasy zakładało
się na ramiona, tak jak plecak i pochylony do przodu maszero-wałem korytarzem
do bocznych schodów i nimi do piwnicy. W tym czasie wszyscy gońcy znosili
maszyny do pisania ze wszystkich Abteilungów. Niektórzy musieli po dwa, a nawet
trzy razy obrócić. Taki pośpiech tworzył tłok w piwnicy i przy zdejmowaniu maszyn-pudeł
z ramion spadały one na posadzkę. Oby tylko nikt tego nie widział. Awantura z
biciem była wtenczas murowana. Tę samą pracę wykonywało się rano wnosząc
maszyny do sekretariatów i pokoi biurowych. Aby takie ciężkie pudło nie
przegięło mnie do tyłu, co powodowało upadek na schody, szedłem prawie na
czworakach. Było to, jak na nasz dziecięcy wiek, ponad siły. Dlatego czasami
pudło ciągnąłem po posadzce korytarza. A kiedy miałem pewność, że nikt mnie nie
zobaczy to i po schodach. Niby nigdy nikogo na korytarzach nie było, ale
czasami jakiś szkop wyszedł z pokoju, by zobaczyć co powoduje taki rumor. No i
wtenczas to nasze usprawnienie było konsekwentnie wybijane nam z tyłka i buzi.
To, że przy tym gardłował, to nic strasznego. I tak większości jego przekleństw
nie rozumieliśmy, więc gadać mógł bez końca i do lampy. Gorsze było to amen, bo
czuło się na twarzy i na tyłku. Spieszyliśmy się z tymi maszynami szczególnie
przed fajerantem. Niemki udawały, że pracują do ostatniego momentu i dosłownie
na chwilę przed buczkiem dawały nam zgodę na pakowanie maszyny. A my chcieliśmy
uciekać do domu! Poza tym była między nami pewnego rodzaju konkurencja. Kto
pierwszy minie bramę.
Po latach
starałem się przypomnieć sobie, dlaczego mój Jurek-Judek-Żydek nie nosił maszyny.
Ani rano, ani wieczorem nie widzę, sięgając wstecz, Jurka z maszyną.
Ileż to razy ja
dostałem od Niemca po buzi! Te nasze usprawnienia powodowały, że czasami
maszyna przyniesiona rano z piwnicy schronu, nie chciała pisać. Popsuła się od
tego skakania po schodach. Niemra była zadowolona, bo nie pisała i czekała na
mechanika. Nie każdy mechanik mógł wejść do Verwaltungsgebilde. A zatem zanim
maszynę naprawiono trwało to czasami parę godzin. Tyle czasu stałem przodem do
ściany, stillgestanden, z rękoma do tyłu. Co chwilę głupia Trudi biła mnie po
nogach linijką albo witką i cały czas gadała po śląsku, polsku, niemiecku, jaką
to waleczne Niemcy przeze mnie ponoszą stratę. Ileż to taka szwabska Trudi
miała satysfakcji, że mogła polskie dziecko bić i wymyślać bez miary. Taką
metodą starała się nauczyć tego polskiego rojbra niemieckiego ordnungu.
Z racji częstych
wyjść i wyjazdów, znany byłem prawie wszystkim Werkschutzom na bramie głównej i
tej do lotniska. Wychodząc, a raczej wybiegając po pracy przez bramę, mówiłem
grzecznie auf Wider-sehen i omijając sygnalizator wybierający ludzi do rewizji
osobistej, wybiegałem poza teren Werku. Czekałem na brata z rowerem, na rurę i
do domu. Chciałbym jeszcze na moment powrócić do mojej pracy w Botenmeisterei.
Pracę w Werku rozpocząłem krótko po klęsce stalingradzkiej. Pamiętam, że
wszyscy Niemcy swoje Hakenkreize nosili na czarnych podkładkach, a wielu nawet
czarne opaski na rękawach. Atmosfera była poważna, smutna i pełna mściwości, bo
oni tę klęskę spowodowaną nieumiejętnym dowodzeniem przez Paulusa pomszczą. Już
wtenczas mówiono Wunderwe. Krótko po tym na mieleckich Niemców spadło kolejne
nieszczęście. Ostatniego dnia marca do Mielca przyjechał legendarny Jędruś ze
swoim oddziałem i zaatakował tutejsze więzienie. Uwolnił aż 126 więźniów. Nie
wszyscy poszli do lasu. Sporo było pośród nich różnej maści handlarzy i
kapusiów, którzy w celach podsłuchiwali rozmowy. Wie ist das moglisch? Dziwili
się szwaby. W mieście, gdzie tyle jest wojska, gdzie w pobliżu aż cztery
poligony pełne Wehrmahtu i Waffen SS, żeby „banditen” przyjechało na
drabiniastych wozach, rozbroiło wartowników i wypuściło die alle
krimminalisten!
Ano, zapomnieli,
że to oni byli w Polsce! I to znienawidzeni. Padł wtenczas „blady strach” na
wszystkich V-mannów, V-personów, Gewahos i Auskunft Persony (łącznie =
szpicle).
Moje przejście
jako gońca do dyrekcji, zbiegło się w tym czasie z bardzo interesującymi
pracami w jednej z hal Werku. Do hali Repa przyciągano uszkodzone na
Ost-froncie samoloty. Tam je wpierw rozbrajano, reperowano, wymieniano co było
trzeba, montowano. Potem na hamownie i jak pohałasowały kilka godzin ponownie
wracały do walki o Gross Deutschland. Któregoś dnia fabryczny ciągnik przywlókł
potężnego, jak na one czasy „Condora”. Było co oglądać! Przecież był to samolot
przygotowywany do nalotów na Amerykę. Tego to już nasi fachowcy specjalnie
obmierzyli i zdokumen-towali. Był też i płócienny „Gigant” i to nie jeden.
Przeważały jednak Stukasy i Heinkle 111. Nie przypominam sobie, aby
kiedykolwiek przyholowano Messerschmitta.
Kiedy nawalił
rower brata i czekał mnie kilkukilometrowy marsz do domu „na bloki”, zaoferował
się podwieźć mnie na rurze jeden z kolegów brata. Znałem go z terenu Werku.
Widywałem go często w Personalabt, a także z mojego nowego „Verpflegungs Amtu”
w domu państwa Jana i Marii Tarontów, ogrodników fabrycznych mieszkających na
terenie Werku. W czasie jazdy wypytywał mnie o różne rzeczy związane z moim
„gońcowaniem”, gdzie ostatnio byłem, że chyba takie przejażdżki są przyjemne i
pożyteczne. Na pewno dużo widzę, a że mam dobrą pamięć to mogę szczegóły
zapamiętać, jakby moje oko było aparatem fotograficznym. Pytał także, czy wiem
co było przyczyną aresztowania i zamor-dowania mojego ojca. Kto to spowodował.
Kto niszczy Polaków, cały naród polski poniża. Była to „pytająca” lekcja,
przypominająca mi kim jestem i co winienem czynić, aby pozostać Polakiem i
Polsce służyć. Jak dojeżdżaliśmy do bloku, w którym mieszkałem zapytał, czy
chciałbym pomóc tym co walczą o utrzymanie polskości, co walczą różnymi
sposobami z okupującymi nasz kraj Niemcami. Z tymi co czynią wszystko, aby
Polska nie zginęła. Pamiętaj jednak, że w naszym Werku jest dużo szpicli, którzy
czekają tylko na to, żeby kogoś za pieniądze wsadzić na Gestapo. Są także w
Botemeisterei, wśród starszych gońców i portierów dyrekcyjnych. Muszę bardzo
uważać i nikomu, ale to nikomu o naszej dotychczasowej rozmowie nic a nic nie
mówić. A o tym, że chodzę do Pepo, że do państwa Tarontów to nawet nie wolno mi
myśleć. Oni z myśli nawet mogą odczytać moje zamiary. Z wrogiem musimy walczyć.
Każdy! Dorosły i dziecko i taki „młodzieniec” już jak i ja. Każdy Polak winien
czynić to co może i tam gdzie może. Wtenczas tylko oczekiwać będziemy mogli
wolnej Polski! Niemców nie trzeba się bać. Jednak są oni silni i trzeba być
bardzo ostrożnym w obcowaniu z nimi. To tak jak ja, który cały dzień widziałem
i gadałem tylko z nimi i w ich języku. W końcu, kiedy już zasiadłem z rury
roweru i podziękowałem za przywiezienie, zapytał czy i ja chciałbym tym
walczącym z Niemcami pomóc. Co za pytanie? Jak on może się w ogóle o coś
takiego pytać. To było i jest moim najskrytszym marzeniem! I to nie tylko
pomóc, ale przede wszystkim walczyć i to w partyzantce. Który z chłopaków o tym
nie marzył? Który nie chciał być w lesie i strzelać z prawdziwego karabinu.
Takie były marzenia wojenne polskiego dzieciaka. Takie miałem sny przez kilka
nocy. Po przyjeździe z pracy biegłem do piwnicy – a piwnicę mieliśmy dużą i
widną i tam strugałem sobie karabin.
Po kilku dniach
sprowadzony zostałem „na ziemię”. W czasie przerwy obiadowej, jeden z tych,
których znałem z Pepo, powiedział mi, że mają dla mnie pewną małą,
„nieszkodliwą” propozycję. Co to znaczy „nieszkodliwą”? Pewnie nie będę w lesie
partyzantem tylko z pewnością jakimś uczniem partyzanckim. No trudno. Jak będę
się starał, a będę na pewno, to w krótkim czasie awansuję do „prawdziwych”
żołnierzy. Takie były moje marzenia. Tak marzyła większość polskich dzieciaków.
No wreszcie! Nie
był to żaden las, żadna partyzantka. Żaden karabin i strzelanie. Ci, którzy
wzbudzili we mnie takie nadzieje, tyle pięknych snów i marzeń, zaproponowali mi
wynoszenie kilku papierków, kopert. Wyjeżdżałem do miasta z różnymi papierami,
kopertami i dołożenie do tego pakietu korespondencji jeszcze jednej koperty nie
będzie żadnym niebezpieczeństwem. Jaki ja byłem zawiedziony. Takie nadzieje,
tyle strugania w piwnicy karabinu i teraz mam przewozić przez bramę papierki?
Na bramie znałem
wszystkich Werschutzów, Werschutzleitorow. Steina Patzek, szefów fabrycznego
Gestapo, SD i prawie każdego Niemca pracującego w biurach. Nikomu z nich nie
przyszło by do głowy kontrolować tego kleine Kluge Richarda. Wyjazd był pewny,
przejście przez bramę musiało odbyć się bez jakiejkolwiek trudności. Pomimo to
pierwszą wywożoną korespondencję mocniej ściskałem w ręce i chyba troszeczkę
szybciej biło mi serce. Widziałem, że z okna mojego przychylnego
Personalabtei-lungu patrzyły dwie, a może trzy pary oczu. Cóż by oni zrobili,
gdyby Wachtman sprawdził liczbę kopert z listą podawczą. Nic! Może szukaliby
dla siebie alibi. Może usiłowaliby mnie jakoś wyciągnąć. Wątpię jednak, czy
taka sytuacja była przed faktem tematem ich rozważań. Co stałoby się z bratem,
mamą… Kto by mnie opłakiwał? Może natychmiast by mnie rozstrzelali, tak jak
tego Żyda, który uciekał przez lotnisko wprost na Posty rozstawione wokół
niego?
Kopertę
dostarczyłem tam, gdzie mi wskazano i tej osobie, której wygląd znałem z opisu.
Wjechaliśmy – trójkołowcem oczywiście – na mielecki rynek. Pan Stasek poszedł
do Landratsamtu, a ja w tym czasie biegłem do sklepu z cukierkami pani
Lubomskiej i za kilka groszy kupowałem „tytkę” okruchów. Były to zmiotki z
talerzy, pojemników na cukierki itp. Sklep pani Lubomskiej, tak jak i my
wysiedlonej z Poznania, mieścił się przy ulicy Kościuszki, bardzo blisko Rynku.
Wchodziło się do niego po kilku schodkach. Był to typowy pożydowski sklepik.
Pani Lubomska w Poznaniu miała duży sklep cukierków przy ulicy św. Marcina,
naprzeciwko naszego domu. W tym dniu jednak nie pobiegłem do sklepu po
„okruchy”, ale wszedłem do bramy domu, w którym mieścił się sklep „Bata”. Był
to drugi dom w prawo, przy wjeździe na Rynek. W bramie stać miała pani ubrana tak
jak mi to opisano. Miałem ją przy wchodzeniu do bramy potrącić, przeprosić, a
ona miała mi odpowiedzieć „nic nie szkodzi Ryśku”. Po tym Ryśku miałem poznać,
że ona to ona. To co miałem oddać, oddałem. Żadnych emocji nie odczuwałem przy
tym. No bo co to za partyzantka, która każe oddawać koperty. Dopóki nie pozwolą
strzelać, dopóki nie dostanę prawdziwego karabinu, to takie pocztowe zabawy nie
będę traktował jako konspirację partyzancką.
Wróciłem do
samochodu. Usiadłem i czekałem, kiedy wróci pan Stasek. Okruchów nie kupiłeś?
Nie. Nie mam pieniędzy. Tyle razy dawała ci na „kryche”, a dziś dać ci nie
może? Ano nie! Wróciliśmy do Werku. Powiedziałem tym z Pepo, że była ta pani i
co miałem jej dać to oddałem. Już więcej poczciarzem nie będę i koniec!
Znałem w
zasadzie wszystkich Werkschutzów. Jednak warunki „planowego opuszczania terenu”
i branie batów na wszystkich odcinkach Ost-Frontu powodowało, że jednak tych
„dziadków-wartow-ników” od czasu do czasu wymieniano. Przychodzili odmrożeni
stalingradczycy, podreperowywali trochę nogi i ręce, stojąc na „spokojnej
Wache” w GG, w jakimś tam Werku, w mieścinie, której nawet na „dobrych” mapach
nie ma. Podreperowani szli ponownie na Ost Front walczyć za Führera, a ich
miejsce zajmowali następni rekonwalescenci. Była też i stała obsada. Ci
obsadzali bramy. Tam bowiem trzeba było się ruszać, rewidować, otwierać i
zamykać wrota bramy… Die Ostfront Inwaliden siedzieli na „Postach” na
wieżyczkach, jakie wokół fabryki wybudowano. Były to murowane wieże, oszklone i
czego nie wolno im było robić, a robili, to ogrzewane elektrycznymi piecykami.
I znów potrzebny
tutaj był Polak. Taki grzejnik trzeba było zrobić ze „skombinowanego”
materiału, drutu oporowego i podłączyć do gniazda reflektora, który był
podstawowym „uzbrojeniem” każdej wieży. Czasami zmieniano też wartowników na
bramie. Taki nowy, który nie znał mnie, żądał Werkasweisu. Wtenczas skóra lekko
pociła mi się na plecach, a silniejszy rumieniec wskazywał, że nie jest ze mną
wszystko „git”.
Wiedzieliśmy
dokładnie, kim jest „nowy”. Jego akta personalne ja przenosiłem z Dep. E
(Personalabttelung fur Deutsche) do dyrekcji, a później do Werkschutzleitera. A
jak ja wiedziałem to i ci moi też!
Z racji obozu
żydowskiego nawiedzały fabrykę różne kontrole z Gestapo, z SD, z Ristungs
Komando-Krakau. Wszyscy oni sprawdzali, jak jest zabezpieczony obóz żydowski,
fabryka. Jak kontrolują Wachtmani ludzi wchodzących do Werku i co chyba było
najważniejsze jaka jest kontrola wycho-dzących.
W tej sytuacji
uznano, że moje wywożenie „listów” samochodzikiem jest zbyt niebezpieczne. Poza
tym pan Stasek nie zawsze szedł do Landratsamtu, gdzie „Flama” (dziewczyna) z
którą „kramował” przestała już pracować lub dała mu kosza. W takiej sytuacji
moje wchodzenie do bramy w domu Bata było zbyt ryzykowne. Co miałem odpowiadać
na jego pytania, po co tam chodzę. Siusiu? Tak! Tam na podwórzu można się
odlać! Poszedłem kiedyś sprawdzić. Gdzie ty tam sikasz? W bramie? Przecież na
podwórzu zawsze kręcą się ludzie ze sklepu. Czy tobie nie wstyd? Pojedziemy,
stanę na szosie i tam możesz siurać do woli!
Niebezpieczne
było także spotykanie stale tej samej odbiorczyni, która zimą marzła czekając
na mnie. Przecież moje wyjazdy nie były ani stałe, ani regularne. To były
przypadki wynikające z potrzeby. Może były też i inne przyczyny. Z pewnością
samochód fabryczny, który staje w miejscach, gdzie nie ma żadnego „Amtu”,
wzbudzać musiał zainteresowanie jakiegoś „rejonowego” kapusia. Było jeszcze
przysłowiowych „sto pięć” powodów i dlatego przestałem wywozić firmowym samochodem
„koperty” – jak ja je nazywałem. Korzystniejsze było wynoszenie ich po
fajerancie. Nosiłem do podpisu plany wacht i postów i odnosiłem je „na bramę”.
A zatem zrozumiałe jest, że ci co mieli wiedzieć wiedzieli, kiedy Emil ma
„lejek” (wybierak do rewizji), kiedy Hans (też Ślązak), a kiedy berlińczyk –
Kulas. Mnie zresztą żaden nie sprawdzał. Żaden, ze starych i stałych
Werkschutzów. Jednak do pomocy dawali czasami frontowych kuśtyków, a ci nie
byli objęci grafikiem i byli gorliwsi od stałych.
Kiedyś
przyklejono mi kawałek plastra na kolano (chłopcy chodzili latem i zimą w
krótkich portkach) i gdyby mnie zapytano, co zrobiłem, miałem odpowiedzieć, że
spadłem z tankietki, bawiąc się w wojsko. A tak naprawdę, to wysmarowali pastą
schody i biegłem zbyt szybko po nich i oto skutek. No i spytali się! Na ja.
Feldhase has Du ertappen lassen! Nein! Nur eine Spatz! I już byłem za bramą.
Nowy sposób udał
się. Od teraz będę miał co jakiś czas gdzieś przyklejony plaster lub założony
bandaż. To też nie była taka prosta sprawa. Kiedy pani Tarantowa lub jej mąż
Jan „oklejali” mnie plastrem lub bandażowali, ja w tym czasie pałaszowałem
kromę chleba, marchew i piłem kozie mleko. Hodowali bowiem kilka kóz. Ale co
powie Trudi. Co powie pan Stasek! Ale z ciebie cielok! Same bóle mosz i strupy.
Trza cie dać do lazaretu na zbadanie cy to nie jaki świrzb!
Wyniosłem kilka
przesyłek pod plastrami i bandażami, ale nie mogłem być stale oblepiony. Co i
jak więc dalej? Zaczęto mi plastry przylepiać na plecy. Żeby to jednak nie wyglądało
zbyt podejrzanie, były to plastry przeciwreumatyczne, tak jednak spreparowane,
że brudziły jak prawdziwe, ale łatwo się odlepiały. Bez bólu. To przyklejanie
to też był cały rytuał. Raz działo się to w Pepo, innym razem w toalecie.
Jeszcze inny przypadek w Ambulansie (przychodni lekarskiej), a także w domu
państwa Tarantów. Ostatni raz wynosiłem w lipcu 1944 roku i wtenczas pan Zyga
(nazwiska nie pamiętam) przykleił mi duży plaster w czasie śniadania, kiedy
siedzieliśmy przed halą nr 2 – mechaniczną. Działo się to w dosyć prosty
sposób. Siedzieliśmy na murku pod oknem działu mechanicznego. Był upał. Zdjąłem
koszulę i kiedy zabuczała syrena on mając przygotowany „plaster” o małym
wymiarze, pomagając założyć (przełożyć) koszulkę przez głowę, przykleił mi to
co miałem wynieść poza bramę. Było to tak zgrabnie zrobione, że pozostali
pracownicy siedzący razem z nami na tym samym murku niczego nie zauważyli.
Na sygnał syreny
kończącej śniadanie lub obiad, biegiem musiałem lecieć do mojego
botenmei-teraja lub później przed sekretariat dyrekcyjny. Sygnałem, że za
chwilę będzie koniec przerwy obiadowej, był zawsze przemarsz Żydów z obozu do
hal lub miejsc, gdzie pracowali. Po terenie fabrycznym prowadzili ich tylko
policjanci żydowscy. Była to straszna grupa podludzi-potworów. Żydzi mieli na
głowie wycięty we włosach pas od czoła do potylicy. Jeżeli był łysy lub
częściowo łysy to malowali mu taki pas farbą (niebieską). Policjanci prowadzący
komando – chyba to nazywało się Abteilung Gruppe – bardzo pilnowali, aby ich
grupa szła w równym szeregu i aby rzędy były wyrów-nane. Każdy z nich miał
krótki batog z długim rzemieniem, na końcu którego przymocowany była śruba.
Umieli tak celnie posługiwać się swoim „narzędziem”, że jeżeli któryś wysunął
się z szeregu lub rzędu, otrzymywał uderzenie tą właśnie śrubą. Jeżeli w głowę,
to albo padał albo tracił rytm marszu. Wtenczas wyciągano go z szeregu i bito
pałką. Pozostali dreptali w marszu w miejscu tak długo, aż bity wstał i
maszerował z nimi na oddział lub jeżli nie mógł to nieśli go.
Dużo czytałem o
tamtym okresie, o Żydach w obozach pracy w GG, ale nigdzie nie doczytałem się
nawet wzmianki o mieleckim Judenlagrze. Jest w mieście na miejscu spalonej
przez Niemców synagogi głaz-pomnik, wzniesiony sumptem jednego z mielczan
religii mojżeszowej, który teraz mieszka w Ameryce. Na terenie fabryki brak
jakiegokolwiek znaku, tablicy pamiątkowej, czy nawet notatki w kronice miasta
Mielca.
Niewiele wiem o
tym obozie. Jednak żyją jeszcze ludzie, którzy mogą dużo o nim powiedzieć, o
wartownikach z SS-Ukraina, SS-Galizien no i przede wszystkim o
wpółżydach-policjantach w grana-towych uniformach, którzy własnych
współwyznawców bili, maltretowali i mordowali.
Jeżeli któryś z
tych więźniów przeżył, to tylko i wyłącznie dzięki Polakom, którzy przynosili
im coś do jedzenia. Którzy pozwalali w kątach spać, wymyć się w „polskich”
umywalniach, którzy osłaniali ich przed własną – żydowską policją i którzy pod
koniec, w ostatnich dniach dali im schronienie w kana-łach wentylacyjnych i
podpodłogowych.
Przyklejanki
moje zdejmował mi zawsze ten sam człowiek (dla mnie stary, bo prawie 19-letni),
przyjaciel brata. Z Werku wracałem na „rurze” rowerem brata. I kiedy on znosił
„kuftę” do piwnicy, ten który z nami jechał (oczywiście drugim rowerem) wchodził
do klatki schodowej i odrywał mi z pleców, kolan, łokci, to co sam lub ktoś
inny przykleił.
Bywały i takie
„przesyłki”, które rano odbierałem w bramie naszych „schodów” i zawoziłem do
Werku. Tam musiałem tak manipulować, aby włożyć ją we właściwą przegródkę
pocztową. Nikt tego nie mógł zauważyć. Raz tylko Tadek, zastępca Botenmajstra,
widział, że trzymam w ręce kopertę. Co tak się jej przyglądasz? Bo taka
pognieciona. A do diabła! Kto to mógł tak pognieść? Odebrał mi ją i zabrał się
do „zaprasowania”. Był to jeden z nielicznych momentów w tym moim „wynoszeniu”,
kiedy ścierpła mi skóra, kiedy przestraszyłem się. Musiałem zaczerwienić się,
bo Tadeusz starał się uspokoić mnie. Przecież ty tego nie mogłeś zrobić! Ty
poczty („torbowej”) nie nosisz (pracowałem już w sekre-tariacie).
Przypuszczalnie burę dostał któryś z chłopaków, który po mnie tą straszną torbę
teraz dźwiga.
Ile wynosiłem
tych „kopert”? Trudno to teraz policzyć. Ile przeglądano w Pepo korespondencji,
za którą „płacono” mi chlebem i spaniem? Kto to policzy i po co to teraz komu
potrzebne?
Przyzwyczaiłem
się do tego wynoszenia do tego stopnia, że kiedy wychodziłem z fabryki bez
„plastra”, to jakoś dziwnie się czułem. Tak jak każdego dnia mówiłem
Werschutzom na bramie „czis” panie Emil! Był to lekko kulejący wartownik,
Ślązak, który na Ost Froncie dostał postrzał w piętę. Ty pieroński Rotzbube.
Kaj ta laufratujesz? W klipa bydziesz szpilował? Ja, panie Emil. Do dom jade.
Mój „niemiecki” wygląd, blond włosy, przedziałek, na niemiecki
przekręcone imię – Richard i atut wieku, dwunastoletniego, trzynastoletniego
dzieciaka, dawał gwarancję, o ile w czasie okupacji niemieckiej można było
spodziewać się jakiejkolwiek gwarancji, bezpieczeństwa „kopertom” i mnie. Była
to także gwarancja dla Organizacji, że taki dzieciak nie może być przedmiotem
inwigilacji miejscowego SD, Gestapo czy Werkschutzleitungu.
Ale! Ale! Ja
przecież do żadnej organizacji nie należałem. Chociaż zdawałem sobie sprawę, że
wynoszę przedmioty, wiadomości, informacje, jakie są gdzieś i komuś potrzebne,
że to co robię to jest praca konspiracyjna, o której nikomu z kolegów, nikomu w
Werku i nawet w domu nie wolno mi było mówić. W Werku, w mieście co jakiś czas
kogoś aresztowano. Ten słuchał Londynu, tamten czytał w pracy „gazetki”, bibułę
i dawał do poczytania innym, ten „zginął” na kilkudniowe przeszkolenie i
głuptas chwalił się. Aresztowanych w Werku zawsze doprowadzano do
Werkschutschleitera, który swoje biuro miał w Verwaltungsgebade na parterze, po
lewej stronie. Tam ich bito, zakuwano w kaj-danki i wywożono do więzienia w
mieście. Każdego takiego aresztanta prowadzono przed naszą Botenmeisternią.
Stąd pan Wesołowski wiedział kogo aresztowano. Był więc jedynym, który widział
i wiedział i mógł powiadomić rodzinę. Powiadamiał także i innych, których
powiadomić należało. Było to bardzo ważne. Od szybkości przekazania takiej
informacji zależało czy ktoś „spalony” mógł usunąć się spod łap gestapowskich.
Szefem
Werkschutzu w czasie mojej pracy w Werku był wpierw niejaki Stein, którego
imienia nie znam, ale którego wątpliwej jakości autograf mam na Werkausweisie.
Po nim „rządy” przejął Patzek. Był to podobno jakiś sudecki Czech. Było to
wyjątkowo niemieckie bydlę. Cieszył się i śmiał, jak abiturient domu dla
psychicznie chorych, kiedy idąc korytarzem mógł kogoś zawrócić za to, że nie
powiedział mu „dzień dobry” i dać parę razy po twarzy. Jeżeli nie zdjęto przed
nim czapki, zawracał, brał do swojego pokoju i bykowcem strącał czapkę, a kiedy
uderzony pochylał się, bił po plecach. I tak mógł powtarzać tę „naukę” po kilka
razy dziennie.
Moje
„wynoszenie” ubrane winno być jednak w jakąś formę organizacyjną. Tak
zadecydowali ci, którzy z przynoszonych przeze mnie materiałów korzystali.
Zbiegło się to ze śmiercią ojca zamor-dowanego przez Niemców w KL Auschwitz.
Któregoś dnia wezwano Mamę i wręczono jej w portierni mieleckiego Gestapo
zawiadomienie o zamordowaniu ojca. Pisałem już o tym, więc nie będę powtarzał
tego zdarzenia. Miało ono jednak istotny wpływ na moje dalsze życie dziecka-konspiratora.
W czasie jednej z licznych śniadaniowych przerw, kiedy rozmawiałem z tym moim
„przyklejaczem”, ten spytał się mnie czy wiem, że na terenie powiatu
mieleckiego istnieje drużyna harcerska. Przypuszczając, że jest to sprawdzian,
czy umiem dochowywać tajemnicy, o czym ciągle mi mówiono, powiedziałem, że
wiem, że chłopacy chodzą na komplety, gdzie się uczą przedmiotów, jakich nie ma
w szkole. A zatem historia, trochę wyższa matematyka z ułamkami, które to
niemieckie władze uznały za absolutnie niepotrzebne polskim, przyszłym
robotnikom, no i może religia, śpiew (pieśni patriotyczne). Ale o harcerstwie
to nic a nic nie wiedziałem. Po tej mojej niby szczerej odpowiedzi, zrobił mi
„wykład”, co to jest harcerstwo okresu wojny, po co jest, dlaczego młodzież
polska powinna do niego należeć. W końcu, kiedy już po syrenie ogłaszającej
koniec śniadania czy obiadu rozchodziliśmy się, spytał niby od niechcenia, „a
czy chciałbyś być harcerzem?” Pytanie! I znów, jak poprzednio, leżąc w łóżku
wyobrażałem sobie, że idę w ładnym zielonym mundurku, w równym szeregu i
wszyscy podziwiają tylko tego, nowego harcerza.
W kolejnej
rozmowie śniadaniowej dowiedziałem się, że na czas wojny harcerstwo przyjęło
nazwę „Szarych Szeregów”. Jest to organizacja, której mój zastęp – o ile mnie
do niego przyjmą – przygoto-wuje dzieciaki do tego harcerstwa, do tych
warunków, jakie będą już po wojnie, kiedy Niemców wygoni się z naszej ojczyzny.
Dotychczasowa moja praca konspiracyjna miała tę „zaletę”, że znałem tylko
czterech-pięciu, którzy dawali mi śniadanie, pozwalali się przespać,
„przyklejali”, „odklejali”. Było to dla wszystkich korzystne. Gdyby nastąpiła
„wpadka”, to nie znając innych, nawet gdyby mnie bito i katowano, nie mógłbym
wskazać wielu, wielu Polaków, walczących w różny sposób z Niemcami. Teraz, jako
harcerz znać będę większą grupę ludzi dorosłych i chłopaków. O żadnym jednak
nie wolno mi nikomu mówić. Taka duża grupa znających się nawzajem stwarza
podstawy bardzo dużego niebezpieczeństwa, tym bardziej, że jesteśmy jeszcze
bardzo młodzi i czasem świerzbi nas język, aby przed innymi kolegami z bloków
czy Werku pochwalić się. Dlatego trzymanie języka za zębami jest bardzo ważne.
Wierzy jednak, że o ile dotychczas nikomu nic nie mówiłem o „wynoszeniu”, to i
teraz będę milczał jak grób. Po tej tyradzie przestróg i uwag spytał, czy zdaję
sobie z tego wszystkiego sprawę. Czy pomimo tych ostrzeżeń zgadzam się, czy
chcę być harcerzem? Szarym harcerzem! Oczywiście! Cóż za pytanie! Przecież ja
mam już 12 lat. Niedługo we wrześniu będę miał nawet trzynaście!
W czasie wojny,
w warunkach życia takich jak moje, bez ojca, „wplątany” w wynoszenie
dokumentów, przez wczesne wstawanie, brak zabaw dziecięcych, niedożywienie,
szybciej dojrzewałem. Nie kalendarz dyktował rozsądek. Zdarzenia jakie dziecko
przeżyło, warunki, tworzyły atmosferę, klarowały kierunek myślenia, sprawność
fizyczną w konieczności „zdobywania” wielu podstawowych rzeczy do jedzenia,
ubrania, dla rodziny, przyjaciół i Żydów. Tak „dorosłe” dziecko, po takich
tragicznych przeżyciach nie mogło dać innej odpowiedzi, jak tylko tak. Chcę być
harcerzem!
Pierwsze zbiórki
odbywały się w mieszkaniu zastępowego. Nazywał się Malinowski. Było to gdzieś
blisko Soldatenheimu w mieście. Boczna ulica, polna, nie wybrukowana. Co na tej
pierwszej zbiórce było już nie pamiętam. Musiało to być jednak coś ciekawego,
wzniosłego. Wiem, że byłem bardzo przejęty, że słuchałem z otwartą buzią tego
co mówił zastępowy. To było zupełnie coś innego, nowego i strasznie
rozbudzającego mój patriotyzm, patriotyzm chłopaka, któremu Niemcy zabili ojca.
Do domu biegłem
jak niesiony na skrzydłach. Byłem jedynym chłopakiem z bloków. Reszta była z
miasta i nie znałem z nich nikogo. Byli bardziej wzniośli, bo przecież już byli
harcerzami. Jak mogli patrzeć inaczej na „blokowca”, który wysługuje się
Niemcom, pracując w tej ich fabryce. Oni nic nie robili, chodzili najwyżej na
komplety, a więc byli ważniejszymi ode mnie. Całą noc nie spałem po tej
zbiórce. A może wydawało mi się, że nie spałem. Tak ten fakt pierwszej zbiórki
harcerskiej, przeży-wałem. Pierwszy raz powiedziałem „czuwaj”.
Najgorsze było
to, że o mojej tajemnicy nikomu nie mogłem powiedzieć! Ani Mamie, ani bratu,
ani dwom moim przyjaciołom, dwóm Włodkom: Lisiakowi i Sosińskiemu. Był jeszcze
trzeci Włodek, Zabrzejewski, który tak jak i ci dwaj poprzedni nie pracował
jeszcze. Mogli dłużej spać, chodzić nad Wisłokę, kąpać się, na „komplety” – na
religię i historię. Jak ja im zazdrościłem! Ale mimo to byli to przyjaciele do
wieczornych zabaw w „kryto”, „policjantów i złodziei” i w najważniejszą zabawę,
w pa-lanta. Tworzyliśmy „manę”. Tak nazywało się grupę kolegów (z poznańska).
Kolejna zbiórka,
a może jedna z dalszych, byla w mieszkaniu drużynowego, Zbyszka
Maziarzew-skiego. Mieszkał w narożnym domu przy ulicy Kościuszki. Po wojnie pan
Maziarzewski, druh drużyno-wy, był aż do emerytury dyrektorem Zespołu Szkół
Ekonomicznych w Katowicach.
Pracowałem i nie
mogłem opuścić żadnego dnia. Coś takiego nie było wówczas, w czasie okupacji
znane. Chyba, że zabrali do szpitala. Z tej też przyczyny nie mogłem
uczestniczyć w zbiórkach, które odbywały się w tygodniu. Chodziłem na nie tylko
w niedzielę po kościele. Przygotowywaliśmy się do przyrzeczenia i do pierwszego
„biegu” na młodzika. W harcerstwie stopnie zdawało się wtenczas i po wojnie
jeszcze też, w czasie tak zwanych biegów. Był to marszobieg od punktu
egzaminacyjnego do punktów kolejnych. Punkty takie należało odszukać i to w
określonym czasie. Biegi miały swoje poziomy trudności w zależności od stopnia
na jaki się zdawało, czy też od sprawności jaką chciano uzyskać. Okazało się,
że te wszystkie mądrale z zastępu, którzy z taką wyższością przyjęli mnie na
pierwszej zbiórce, to były takie same „gapy” jak ja. Zaledwie o kilka zbiórek
starsi.
Co na tych
zbiórkach robiliśmy? Przede wszystkim mówiono nam o naszych pradziejach.
Wpajano w nas wiarę, że Polska była i będzie. Chwilowo, czasowo tylko Niemcy
nas okupują, jednak wygonimy ich. Wyrzucą Niemców z Polski partyzanci tacy jak
nasi „Jędrusie”. My harcerze, mali i ci starsi, w miarę swoich możliwości i
umiejętności – pomożemy. Trzeba więc uczyć się tego wszystkiego, co zastępowy
pokazuje, o czym mówi i co sami praktycznie musimy ćwiczyć.
Nie przypominam
sobie, aby w czasie okupacji ktokolwiek mówił: faszyści, naziści. Wątpię nawet,
czy terminy te znane były i to nie tylko powszechnie, ale i w kręgach ludzi o
większej wiedzy encyklopedycznej. To byli Niemcy i tylko Niemcy. Czasami,
jeżeli jakiś szwab nie był aż taką świnią, mówiono o nim „dobry Niemiec”. Czy
któryś z nich, nawet z tych tzw. dobrych Niemców był przeciwny Hitlerowi? To co
Hitler i jego współzbrodniarze powiedzieli to było święte! Przecież ci idioci
nawet słuchając Hitlera czy Gebelsa przez radio, co chwilę wstawali, podnosili
łapy i krzyczeli „Heil”. I czy wśród takiej bandy mogli być „dobrzy Niemcy”?
Dopiero po wojnie okazało się, że prawie każdy był antyfaszystą i że nie
wierzył w Hitlera! Przecież oni ten zwrot „antyfaszysta” wymyślili dopiero po
wojnie. Byli Niemcy i tylko Niemcy. Wprawdzie byli jeszcze: Kałmucy, Węgrzy,
Azerbejdżanie, Rosjanie (ROA), Łotysze, Litwini, Ukraińcy i inne tałatajstwo
zalewające naszą ojczyznę, jednak wszys-tkie te bandy zwane były Niemcami.
Chodzili w niemieckich mundurach, więc kim mogli być jak nie szkopami?
Kiedy stwierdzono,
że moja znajomość harcerskich powinności jest już na tyle wystarczająca, że
dorównuje tym „mądralińskim” z mojego zastępu, poinformowano nas (ich też), że
w najbliższym czasie złożymy uroczyste przyrzeczenie. Po nim dopiero będziemy
prawdziwymi harcerzami. Czego do tego czasu nauczyliśmy się? Poznaliśmy znaki
topograficzne, umieliśmy czytać mapę o małej skali, jednak co jest oczywiste, w
zakresie umiejętności dziecka. Uczyliśmy się bandażować rękę, łokieć, nogę i
głowę. A to nie jest wcale takie łatwe i proste przy potrzebie posługiwania się
przez dzieciaka dwoma bandażami. Umieliśmy opatrzyć „prostą” ranę itp. Znaliśmy
ileś tam piosenek harcerskich i Patrio-tycznych, a także kolęd. Byliśmy sprawni
przy grze w „kima”. Umieliśmy przyszyć guzik i zacerować dziurę. Potrafiliśmy
jeszcze sto innych rzeczy, ale nie wszystko do dzisiaj pozostało w pamięci.
Trzeba było np. idąc ulicą czy drogą patrzeć na dosłownie wszystko. Po takim
spacerze zastępowy pytał się o takie rzeczy, na jakie na ogół nie zwraca się w
czasie spaceru uwagi. No na przykład: jaką numerację miały przejeżdżające
niemieckie samochody. Czy były to samochody Wehrmachtu czy Waffen SS, czy
administracji niemieckiej. Wiedziałem także niektóre szczegóły z historii. Nie
wiem już, czy to co pamiętam jeszcze o hetmanie Czarnieckim to pozostało ze
zbiórek harcerskich czy też z tego, czego wieczorami uczyła mnie „ta nudna”
pani ze Żnina, mama, czy pani Ossowska. W okresie od września 1943 roku, kiedy
to pierwszy raz usłyszałem i wymówiłem harcerskie „czuwaj” do Gwiazdki tegoż
roku nauczyłem się dużo, a że dochodziła do tego praca i nauka w domu, uznaję
teraz, że czas mój był całkowicie zajęty.
Aż tu nastała
Gwiazdka 1943 roku. Kończył się czwarty już rok niemieckiej okupacji. Na
pierwsze święto, po południu wyznaczono nam zbiórkę gdzieś koło stacji
kolejowej. Stamtąd ruszyliśmy spiesz-nym marszem do lasu zwanego
Chyjki-Dębiaki. Tam ustawiono nas na skraju polanki, ale w zagajniku i
czekaliśmy. Z ruszających się gałązek i dochodzących głosów wiedzieliśmy, że
obok z prawej i z lewej strony też stoją chłopcy. Jednak nie widzieliśmy się
wzajemnie. Tam to w lesie chajeckim spotkały się wszystkie zastępy drugiej,
zakonspirowanej drużyny harcerzy im. Bolesława Chrobrego. Po wojnie
dowiedziałem się, że przyszła też tam pierwsza drużyna im. W. Sikorskiego. Byli
to jednak starsi już chłopacy-harcerze i ich miejsce było przy tej polanie
bardziej schowane.
Przy zapalonym
maleńkim ognisku, symbolicznym harcerskim zniczu złożyliśmy, my młodzicy,
przyrzeczenie harcerskie na ręce podharcmistrza Władysława Talagi. To, że
zaledwie kilku nas składało przyrzeczenie, świadczyło o tym, że drużyna jest
„stara”, zorganizowana, silna osobowo i nie przyjmowano do niej wszystkich,
każdego. Czas przeznaczony na sprawdzenie kandydata na harcerza był
dostatecznie długi, aby można było poznać jego wszystkie wady i zaletę jedną,
jedyną, jaką była dyskrecja i umiejętność jej utrzymania. Podharcmistrz
Władysław Talaga po wojnie był harcmistrzem, organizatorem życia harcerskiego w
Głogowie. Był nauczycielem, przyjacielem młodzieży, odznaczo-nym krzyżem za
zasługi dla ZHP z mieczami (z rozetą). Zmarł w pierwszych dniach lipca 1986
roku w Głogowie. A przywędrował tam z Jarocina, skąd wywodzi się wielki ród
działaczy harcerskich tej rodziny.
Przy ognisku
była jeszcze gawęda druha „Krajana” – podkomendanta hufca chłopięcego. Mówił o
tym, że stając się harcerzami znaleźliśmy się w najmłodszej grupie Zawiszaków.
Jeżeli zdamy ten trudny wojenny egzamin w kraju czasowo okupowanym przez
Niemców, to z harcerzy Zawiszy stanie-my się harcerzami Szkoły Bojowej –
następnego „wiekowego” etapu, na jakie harcerstwo było podzielone. Wieczorną
modlitwą zakończyliśmy zbiórkę – pierwszą w terenie, po której my młodzicy
byliśmy już prawdziwymi harcerzami.
Co teraz
będziemy przerabiali? W jaki sposób pomagać będziemy „Jędrusiom?”. Nie pamiętam
już szczegółów miejsca i czasu. Z pewnością na niedzielne zbiórki chodziłem.
Zaczęliśmy chodzić na zajęcia terenowe z terenoznawstwa, maskowania, poznawania
różnych pojazdów niemieckich. Pomimo, że zbiórki były ciekawe, były one jednak
dla mnie męczące. Brak było czasu na wyspanie się, na porządne jedzenie. Ciągle
podarte buty, mokre nogi i łażenie cały dzień po fabrycznych drogach. W efekcie
zachorowałem na zapalenie płuc.
W naszym bloku w
sąsiednim wejściu mieszkał lekarz fabryczny. Jeden, jedyny dla Polaków i
Niemców. Pan doktor Jan Petrykowski, też tak jak większość mieszkańców bloków
wysiedlony z Poznania, zajął się mną z prawdziwie samarytańską dobrocią.
Poleżałem kilka dni w szpitalu fabrycznym, jako chory suchotnik – chociaż nim
nie byłem. Wyspałem się, wypocząłem. Przynosili mi ci „przyklejacze” dużo
dobrego jedzenia, a wśród niego takie rarytasy jak śmietanę, gęstą jak masło,
orzechy, miód, który wtenczas pierwszy raz w czasie wojny jadłem. Dbała o mnie
mama. Spałem, jadłem i na odwrót, jadłem i spałem.
Po kilku dniach,
kiedy rozbisurmaniłem się jak dziadowski bicz, trzeba było tę sielankę przerwać
i natychmiast wracać do Werku. Och, jak mi się nie chciało! Po szpitalu
wróciłem do Werku, do mojego „sekretariatu” dyrektora Kleinemeiera i jego
sekretarki Trudi. Były jakieś komplikacje, czy można na tak „eksponowanym”
stanowisku gońca dyrekcyjnego zatrudniać chłopaka, który wyszedł ze szpitala
dla suchotników. Posłano mnie do zbadania przez lekarza zakładowego, którym
był… oczywiście pan doktor Jan Petrykowski. Napisał mi zaświadczenie, że to nie
była tuberkulose lecz Brustfellentzfuldung (zapalenie opłucnej). Jakiś czas
marudzono, wyzywano mnie od Simulanten i że pójdę do ciężkich robót i że ona –
Trudi – postara się o to. Ale po jakimś czasie i to minęło.
W czasie jednej
z kolejnych zbiórek, na których przygotowywaliśmy się do biegu na „wywiadowcę”,
kolejny stopień w harcerstwie, przyszedł drużynowy druh Maziarzewski. Po
zbiórce powiedział, że też idzie „na bloki” i że razem pójdziemy. Czy nasza
obecna młodzież byłaby w stanie zdać sobie sprawę, jakie to było wówczas
wyróżnienie dla takiego dzieciaka jakim ja byłem?! Iść razem ze swoim
przełożonym drużynowym?! W czasie przechadzki drużynowy powiedział mi, że
dobrze by było, gdybym w środę 2 lutego 1944 roku w imieniny Ignacego (pamiętam
bardzo dokładnie ten szczegół) mógł przyjść do niego do domu. Będzie tam jeden
pan z „lasu”, któremu na imię właśnie Ignac i chciałby ze mną porozmawiać.
Starsi i to z lasu chcą ze mną rozmawiać, to będzie albo jakiś egzamin albo
dodatkowe „wynoszenie”! Tymczasem nie. Był to pan starszy trochę od mojego
brata, w butach z cholewami, który kazał do siebie mówić porucznik Ignac.
Wypytywał mnie o Werk, co tam robię, jaka jest ta sekretarka Trudi, jaki
dyrektor Kleinemeier. Co wiem o Verkaufleiterze Grossmannie, o Einkaufleiterze
Voglu. Miał jeszcze sto innych pytań, ale wszystkie związane były z moją pracą,
a nie ze stopniem „wywiadowcy”, jaki miałem zdobywać. Czego on tak naprawdę ode
mnie chce?
Okazało się, że
dowództwo zgrupowania akowskiego uznało, że taki „wynoszacz” jakim byłem,
powinien stać się całą gębą akowcem i powinienem złożyć przysięgę. Znałem już
wielu ludzi po tej stronie, byłem „pożytecznym” dzieciakiem, a ponieważ zbliżam
się do granicy 14 lat, powinienem złożyć przysięgę. Przyniesiono krzyż.
Zapalono dwie świece. Weszło do pokoju jeszcze kilka osób (przypuszczam, że
była to rodzina drużynowego Maziarzewskiego), a także kilku jeszcze starszych
chłopaków, którzy czekali w sąsiednim pokoju. Stanęliśmy w szeregu i pan w
cholewach, porucznik Ignac, kazał nam powtarzać słowa przysięgi żołnierza Armii
Krajowej:
W obliczu Boga
Wszechmogącego,
Najświętszej
Marii Panny, Królowej Korony Polskiej
Kładę rękę na
ten święty krzyż
Znak męki i
zbawienia – i Przysięgam!
Być wiernym
ojczyźnie swej, Rzeczypospolitej Polskiej,
Stać nieugięcie
na straży Jej honoru,
a o wyzwolenie
Jej z niewoli, walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary z mego życia.
Prezydentowi
Rzeczypospolitej, Rozkazom Naczelnego Wodza i delegowanemu przez nich dowódcy
Armii Krajowej być posłusznym.
Powierzonej mi
tajemnicy niezłomnie dochować, cokolwiek mnie spotkać by miało.
Tak mi dopomóż
Bóg i święta jego męka!
Po tym długim
wierszu pan w butach z cholewami potwierdził przyjęcie naszej przysięgi,
mówiąc:
Przyjmuję Was w
szeregi Armii Krajowej, walczącej z wrogiem!
Obowiązkiem
Waszym będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie Waszą nagrodą. Zdrada
będzie karana śmiercią!
Żołnierze,
Cześć!
Odpowiedzieliśmy
– „cześć!” To znaczy, że już nie „czuwaj”, a „cześć”. Już nie jestem harcerzem,
ale żołnierzem. Że walczyć mam z bronią w ręku, a nie poprzez „wynoszenie”?
Ileż to pytań rodziło się w tej dziecięcej głowie. A dlaczego w rocie przysięgi
brak jest, że walczyć mamy z wrogiem? A dlaczego nie powiedziano, że z
Niemcami? Czy są jeszcze inni wrogowie?
Nikt takiemu
dzieciakowi niczego nie powiedział, a nie miałem kogo spytać. Pełen rozterki
biegłem koło żydowskiego boiska makabi do domu. Sam musiałem sobie na te
wszystkie dręczące mnie pytania odpowiedzieć. Odpowiadałem więc sobie tak jak
umiałem.
W dalszym ciągu
chodziłem na zbiórki. Wiedziałem, że jestem „harcerzem Zawiszy”, jak nazywano
najmłodszą grupę harcerskich dzieciaków. Wiedziałem, że mam walczyć z wrogiem.
Wytłumaczyłem sobie, że moja walka to zbieranie „ciekawych” kopert, wynoszenie tego
co mi każą z Werku i na powrót wnoszenie tego, co zostało już wykorzystane. Już
nie strugałem w piwnicy drewnianego karabinu. Karabin dostawało się do ręki po
ukończeniu 18 lat i dostawali go tylko ci, którzy siedzieli w lesie. A może
poślą mnie do „Jędrusiów”?
Kto miał mi na
te pytania odpowiedzieć? Kiedyś w czasie śniadaniowej przerwy weszliśmy z tym
moim starszym „śniadaniowo-przyklejanym” przyjacielem na temat partyzantki.
Powiedział, że teraz do Armii Krajowej to już nawet dzieciaków przyjmują. Czy
słyszałem coś o tym? Nic a nic!
Nic się nie
zmieniło. Nadal biegałem z dyrekcyjnymi teczkami po Werku. W dalszym ciągu
chodziłem na zbiórki, które coraz bardziej przybierały „walczący” wygląd.
Któregoś dnia tzw. alarmem wezwano mnie wieczorem do miasta na dodatkową
zbiórkę. Miejsce takiego spotkania było zawsze dużo wcześniej ustalone i za
każdym razem inne. Kiedy ściemniało się, podeszliśmy w okolice kościoła, a była
to sobota i tam ze zdziwieniem zobaczyłem grupę moich kolegów z bloków i z
miasta, należących do zastępu Jastrzębi. Ustalono, że my, smarkateria
harcerska, stać będziemy na skrzyżowaniu ulicy Kościuszki i Mickiewicza i
ostrzegać gwizdaniem jakieś znanej niemieckiej melodii, jeżeli zobaczymy
idącego przechodnia. Oni, z zastępu Jastrzębi, naklejali w tym czasie na
kościelnym murowanym parkanie duże arkusze papieru z rysunkami lub zdjęciami
panienek, które lubiły gościć Niemców. Plakaty takie zawierały imię, nazwisko,
adres i ostrzeżenie, że jeżeli nadal będą przyjmowały taką klientelę, zostaną
ostrzyżone „na glacę” (na pałę). Zastępowym tego rozklejającego zastępu był mój
przyjaciel mieszkający w mieście, Janusz Trenerowski. Jego ojciec, oficer
Wojska Polskiego, przebywał w oflagu.
Oto jeden z
przykładów naszych zbiórek. Było ich dużo. W niedzielne popołudnie jedyne
mieleckie kino wyświetlało filmy przeznaczone „Nür für Deutsche”. Jednak sporo
było Polaków, którzy chcieli iść do kina. Mieściło się ono w czerwonym, dużym
budynku Soldatenheimu. Bilety w kasie sprzedawała matka mojego kolegi, Romka
Ofierzyńskiego. W przerwach między seansami przykleić mieliśmy w hallu kina dwa
plakaty. Było to nasze już własne zadanie. Nie tak, jak przed kościołem, gdzie
byliśmy tylko na czacie, lecz sami, po raz pierwszy mieliśmy coś zrobić.
Wydawało nam się, a w każdym razie mnie, że to tak prosta czynność, iż nie ma
potrzeby tracić czasu na próby czy trening. Zastępowy był jednak innego zdania.
W komórce znajdującej się na podwórzu jego domu przeprowadziliśmy „generalną
próbę”. Jeden z nas posmarował ścianę klejem. Ja musiałem wyjąć zwinięty rulon
papieru pakowego spod, jupy” (kurtki) i przyłożyć w miejsce posmarowane klejem.
Trzeci z nas, mający w obu rękach szmaty, rozcierał plakat od środka w stronę
jego brzegów. Plakat nie był duży. Wydaje mi się teraz, że miał wymiar A3.
Zapomniałem powiedzieć, że wszystkie te czynności wykonywaliśmy przy wyłączonym
świetle. Palił się węgielek na łopatce, co imitować miało żarzący się papieros.
Harcerze nie palą, więc nawet na próbie nie wolno było łamać przyrzeczenia!
Sprawdzenie
naszej pracy przy świetle okazało się fatalne. Plakat przyklejony był dolną
częścią, a jego góra zwisała bezwładnie. Jeszcze raz, jeszcze raz. Wymierzone
ruchy rąk, wysokość górnej krawędzi, smarowanie, namacanie palcem kleju i
dopiero przyłożenie papieru. Widzicie druhowie – taka prosta czynność, a jak
trudno ją wykonać! Ile razy trzeba było powtarzać ćwiczenie, aby próba wypadła
zaledwie dobrze. A jak będzie tam w kinie? Zastępowy nie był z nas zadowolony.
Jeszcze tylko w podwórzu przećwiczenie szybkiego oddalenia się, zmiany miejsca.
Przed kinem przećwiczyliśmy ucieczkę, kto gdzie biegnie. Ustaliliśmy gdzie się
spotykamy i kiedy.
Poszliśmy. Był
to zimowy, niedzielny dzień, po południu. Weszliśmy do hallu kina, a tu pusto.
Kasa zamknięta. Na ławce w kącie siedzi parka sobą zajęta i na nas nie zwraca
uwagi. Jedna żarówka ledwie oświetla niezbyt duży korytarzyk, którym szło się
do kasy. Tam właśnie Jurek Dębic, niosący puszkę z klejem mącznym, wyjął ją
spod płaszcza (oczywiście usmarowanego tym klejem), Julek Woźniak niosący
pędzel umoczył go w tym kleju, maznął ścianę i w nogi. Ja wyjąłem plakat,
przyłożyłem, ręką przydusiłem do ściany i chodu. Za mną, chyba Józek Górecki,
wyjął szmatę i wycierał tak dokładnie, że plakat podarł się. Dopiero nasz zastępowy
spokojnie jeszcze raz posmarował ścianę pozostawionym pędzlem, rozprostował
pomięty plakat. Przykleił go i spokojnie opuścił kino.
Och! Jacy
byliśmy dumni, że wreszcie coś zrobiliśmy. To nasze zadufanie rozwiał przed
bramą cmentarną – bo tam wyznaczono nam zbiórkę po wyjściu z kina – zastępowy i
drużynowy, którzy czekali już na nas. Każdemu z nas powiedzieli, kto jaki błąd
popełnił. Skąd oni wiedzieli, co tam robiliśmy? Tą zakochaną parą w kącie na
ławeczce był właśnie drużynowy z Mizią Łakomą – harcerką (zastępową z drużyny
dziewcząt)!
Jaką treść
zawierał ten plakat nie wiem. Wiem natomiast, że był to dla nas, dla naszego
zastępu generalny trening-sprawdzian przed czynnością, którą miano nam
powierzyć. Wydaje mi się, że tamten, kinowy to był nawet plakat filmowy.
Świadczy to jednak o takim przygotowaniu dzieciaków, którzy w ramach „harcerzy
Zawiszy” wykonywać mieli czynności „małego sabotażu”, jednak w bez-względnie
bezpiecznych warunkach. Przećwiczeni, ochrzanieni, dostaliśmy teraz już
prawdziwe plakaty. Przykleiliśmy je w sześciu miejscach. Na blokach w
Geffoheimie, na drzwiach wejściowych, w klatkach schodowych trzech bloków
niemieckich i na drzwiach wejściowych do Verkaufstehle für Deutsche w bloku nr
2. Przyklejanie to wypadło trochę lepiej, niż to ćwiczebne w kinie. Tak tu jak
i tam szedł za nami zastępowy ze słoikiem kleju i pędzlem i nasze „niedoróbki”
(fuszerki) poprawiał. My, „bohaterowie wieczoru”, byliśmy już w tym czasie
daleko i byliśmy bezpieczni. Pamiętam, że najdłużej zachował się plakat na
drzwiach Vekaufstehli. Naklejony w sobotni wieczór wisiał jeszcze w
poniedzia-łek rano, do czasu otwarcia sklepu.
Bardzo ciekawa i
pomysłowa była treść tego ogłoszenia. Gotowe już, porządnie wydrukowane plakaty
otrzymaliśmy prawdopodobnie z krakowskiego „Nie”. Była to oferta niemieckiego
biura podróży. Tourist-Angebot zachęcał do Ausflugu do różnych miejscowości w GG
i Reichu. Początkowe zdania mówiły o niskich cenach, warunkach wyjazdu itp.,
jak to zazwyczaj się podaje. Tylko miejsce przyjęcia zgłoszeń było „dziwne”.
Była to siedziba Gestapo w Mielcu. Dopiero dalsze wiersze plakatu objaśniały
szczegółowo, co za „atrakcje” do zobaczenia oferuje Auschwitz, Majdanek,
Pustków i kilka innych jeszcze obozów masowej zagłady. Mówił on także, że
oprowadzać będą po obozach, komorach gazowych i krematoriach tacy specjaliści
jak… i tu wymieniano nazwiska, adresy i inne dane najwięk-szych hitlerowskich
oprawców.
W dniach, kiedy
nasze plakaty informowały Niemców co robią ich rodacy w Swarchrzuniformach,
rozpoczęto też i drugi etap „informacji”. Było to już w czasie, kiedy każdy
szkop pod Hackenkreuzem nosił czarną podkładkę, a więc po klęsce
stalingradzkiej. Polecono nam chodzić po wszystkich klatkach schodowych w
„blokach niemieckich” i ze spisu lokatorów odpisywać nazwiska i numery
mieszkań. Chodziliśmy wieczorami we dwójkę. Na klatkach świateł nie było. Z
racji Verdunkelungu w ogóle wyłączano światła na schodach. Jeden z nas świecił
„tachą” (latarką) na spis lokatorów, drugi opierając kartkę papieru na ścianie
pisał to, co ten oświetlający mu mówił. A że mówił niewyraźnie i same obce
nazwiska, a ten co pisał z kaligrafią był więcej jak „na bakier”, więc z tego
nic nie wyszło. Na dodatek, któregoś z kolegów nakrył Niemiec wracający do domu
i skończyło się na kopniaku.
Wysłano nas
teraz trzech. Jeden stał przed blokiem i jeżeli widział kogoś „podejrzanego”
wołał „Heindrich”. Było to imię jednego ze szkopskich dzieciaków mieszkających
w tym bloku. Drugi świecił i po jednej literce sylabizował nazwisko ternu,
który najładniej pisał. Pomimo to odczytanie nazwiska przekraczało nasze
możliwości.
Takie
odczytywanie nazwisk, co równało się zdobywaniu adresów Niemców i różnej innej
swołoczy, będącej na ich usługach, odbywało się nie tylko u nas na blokach, ale
w całym mieście i jego okolicach. Kiedy już je odcyfrowano, tak jak w naszym
przypadku, harcerki mające dostęp do maszyn do pisania wypisywały na kopertach
adresy. Wkładały do tych kopert jakieś kartki pisane w języku niemieckim,
naklejały znaczki, zaklejały i… przekazywały nam – harcerzom. Naszą czynnością
było wkładanie ta-kich kopert do skrzynek pocztowych umieszczonych w różnych punktach
miasta i bloków, a także we wsiach leżących wokół Mielca. Dopiero po wojnie, na
jednym ze zjazdów, spotkań byłych harcerzy szaroszeregowych dowiedziałem się,
że był to list, w którym Auswechsel Amt przesyła bardzo korzystną ofertę
zamiany mieszkania. Jego treść była prawdopodobnie taka: „Wobec tego, że
dostajemy strasznie po d… i w najbliższym czasie będziemy musieli uciekać z
terenów, na których dokonaliśmy morderstw i innych czynów, za jakie grozi nam
kula w łeb, oferujemy mieszkania w gruzach Hamburga, Berlina, Kolonii itd. Była
tam jeszcze propozycja pozostania na naszych terenach, tych tzw. „dobrych
Niem-ców”, którzy nie mordowali, ale bili i upodlali naród polski. Proponowano
im przeniesienie się do baracken w byłych KZ-lagrach i pracę jako Aufwartsfrau
– pucybutów, świniopasów itp. Listów takich wysłano sporo. Przypuszczam, że
taką informację dostała każda niemiecka rodzina zamieszkująca w tym czasie w
Mielcu i okolicy. Dostały ją także urzędy Landrat, Gestapo, Żandarmeria i
wszelkiej maści Amty. Była to duża praca o wyjątkowym znaczeniu
psychologicznym, która wywarła na Niemcach spore wrażenie.
Kiedyś po pracy,
siedząc przy obiedzie, brat opowiadał, że „jego” Niemiec dostał taki list i nie
zgłosił tego na Gestapo. Miał z tego powodu duże nieprzyjemności. Całe
szczęście, że pokazał ten list swojemu przełożonemu, kierownikowi hali, który
był jednocześnie grupowym w SA. List ten poza powiadomie-niem Niemców, co ich
czeka w najbliższym czasie, dawał im informacje, że podziemna Polska wie o
każdym szwabie. Dla Gestapo zaś był miernikiem lojalności Niemców wobec władzy.
Ci, którzy tego faktu nie zgłosili, otrzymali partyjne upomnienie.
Stopniały śniegi
i nasze niedzielne zbiórki odbywaliśmy w terenie. W któreś niedzielne
popołudnie nasze spotkanie z ćwiczeniem maskowania mieliśmy na cmentarzu. Za
cmentarzem były rowy i pola i tam rozpoczęły się zajęcia. Przesuwaliśmy się w
stronę cmentarza, a później po jego terenie. Kiedy byliśmy już blisko parkanu
murowanego z czerwonej cegły (przy ulicy Długosza), zobaczyliśmy się-dzących na
nim znajomych z bloków „Hajotków”, którzy strzelali ze sznajder (proc) w stronę
tej właśnie ulicy. Drużynowy, bo były to ćwiczenia drużynowe, wycofał nas na
szosę (ul. Sienkiewicza), a na zwiad posłał naszego starszego kolegę. Po jego
powrocie okazało się, że hajoty strzelały z proc do ruskich żołnierzy, których
obóz urządzono po tej właśnie stronie cmentarza i który ciągnął się w kierunku
stacji. Był to ogrodzony drutem kolczastym i siatką teren, bez jakiegokolwiek
zadaszenia, gdzie przetrzymywano sporą grupę jeńców rosyjskich.
Wróćmy do
cmentarza. Jeżeli wartownicy nie odganiają niemieckich HJ-tów, to być może i
nas nie odgonią. Ubiorem nie różnimy się. W tej sytuacji do domów i każdy
przynosi co może: chleb, cebulę, marchew, kawałki słoniny, no i oczywiście
procę, przy pomocy której będziemy trafiali w ruskich. Po godzinie znów
spotkaliśmy się przy bramie. Wpierw poszło kilku „szybkobiegaczy”, to tak na
wszelki wypadek, gdyby wartownicy odganiali. Ale nie. Nikomu nie bronili śmiać
się i poniżać tych biedaków. Teraz na nas kolej. Jeden z nas patrzył na budkę
wartownika i gdyby ten zdejmował z ramienia karabin miał zagwizdać. Reszta, ci
co mieli proce, strzelali. To było już późne popołudnie i pomimo, że wiosna,
zapadał już zmierzch. Dlatego pewnie nie widzieli, kto i czym strzela. Wiem, że
chłopacy byli tam jeszcze ze dwa razy w tygodniu. Kiedy poszliśmy z „bagażem” w
następną niedzielę, plac był pusty.
Pamiętam twarze
tych jeńców. Stali przy parkanie. Rękoma trzymali się siatki i patrzyli jakimiś
mętnymi oczyma. Nie reagowali na nic. Ani na padające na nich kromki chleba ani
na nasze wołania. Zaledwie co któryś podniósł to co blisko niego spadło i
wówczas dopiero ożywiali się stojący blisko niego. Dzielili się tym
drobiazgiem, który nawet dla jednego był zaledwie kropelką życia. Nie wiem co
stało się z tymi ludźmi. Podobno po wojnie położono w tym miejscu symboliczny
kamień z odpo-wiednim napisem.
Niemcy ciągle
jeszcze nie mogli podnieść głowy po klęsce stalingradzkiej. Do mieleckiego –
fabrycznego szpitala przywożono wielu tych „szwabskich bohaterów”. Mieszkali
czy też leczyli się w szpitalu, ale całymi dniami łazili po Mielcu.
Rekonwalescenci ci sprawiali swoim opiekunom dużo kłopotu. Rozmawiali z
Polakami, pozwalali się zapraszać do domów, gdzie wyciągano z nich
najdokład-niejsze szczegóły wojennej tajemnicy. Alles Scheisse! Było to
powszechnie wypowiadana opinia o strategicznych marzeniach „Wodza”. Ci
rekonwalescenci to byli wyłącznie Niemcy. Inne narodowości „dzielnie” walczące
pod Stalingradem mieli gdzieś. Tych, a byli tacy w mieleckim szpitalu odsyłano
na Węgry, do Rumunii, do Jugosławii, do Włoch i Słowacji, a nawet do Francji.
Do tych krajów, gdzie obecnie kręci się najbardziej bohaterskie filmy o czasie
wojny i ich bohaterach, maszerujących na pasku „zwycięskiej armii”. Pociągiem
pospiesznym, który z Krakowa przychodził około godziny 17.00, przywożono
gazety. Już na długo przed tą godziną, przed jedynym kioskiem „na blokach”
ustawiała się kolejka Polaków i „stalingradczyków”. W takiej kolejce mówiono o
różnych rzeczach. A jak już któryś z nich umiał po polsku, bo był ze Śląska lub
z Pomorza, to rozmowy były bardzo ciekawe i pożyteczne dla obu rozmawiających.
Każdy dowiadywał się tego, czego dotychczas nie wiedział. W trakcie palenia
„Juno”, „R-6”, czy przeznaczonego dla Polaków „Hadjugena” czas tak szybko
mijał, że nie wyczerpywano tematu i umawiano się na dzień następny. Z gazet w
języku polskim sprzedawano wtenczas „Goniec Krakowski”, „Ilustrowany Kurier
Krakowski” i „Fala”. To ostatnie to było takie lekko pornograficzne piśmidełko,
którego dzieciakom nie sprzedawano, chociaż bardzo chcieliśmy je zobaczyć. Ci
wysiedleni, którzy znali język niemiecki, kupowali jeszcze „Krakauer Zeitung” i
„Volkischer Beobachter”.
Niemieckie dzieciaki,
chłopcy z HJ i dziewczęta z BDM chodziły do szpitala i porządkowały
rekonwalescentom stoliki, myły podłogi, okna, rozkładały gazety na stoły i
wykonywały inne drobne prace w salach, na korytarzach i w kuchni. Dowiedziałem
się o tym od sekretarki Trudi. Informację tę przekazałem na jednej ze zbiórek
zastępowemu. Krótko po tym zapytano mnie, czy istniałaby moż-liwość, abym razem
z tymi hajotami dostał się do szpitala. Oczywiście! Znałem sporo tych
niemieckich dzieciaków. Przecież nosiłem do ich domów wiadomości z Werku, np.
że pan Vogel pozostaje na noc. Przynosiłem kurę, szpek, Wurst, jaką kupili od
Polaków, mieszkańców pobliskich wsi pracujących w Werku. Poza tym te
volksdeutschowskie dzieciaki, które niezbyt dobrze, albo w ogóle nie mówiły po
niemiecku, wolały się z nami wieczorami bawić mówiąc po polsku.
Otrzymałem więc
zadanie: „dostaniesz ulotki i gazety w języku niemieckim i porozkładasz je tam
wszędzie, gdzie tylko to będzie możliwe”. No i poszedłem. Pod koszulą miałem
kilka czy kilkanaście papierków. Za paskiem kilka gazet w języku niemieckim.
Wejście nie stanowiło problemu, chodzenie po korytarzach też nie. A zatem do
roboty. To było niedzielne przedpołudnie. Rekonwalescenci byli w – nazwijmy to
– świetlicy na filmie, a hajotki porządkowały sale. Ja z nimi. Spotkałem
chłopaka, z którym w ubiegłym tygodniu grałem w palanta. Nie wiedziałem, że
jest Niemcem. I faktycznie Niemcem nie był, tylko Ukraińcem z niemieckim
Stadageherischkeitem. „Co tu robisz?” – zapytał. „To co i ty!” – i na tym rozmowa
się skończyła. Ja położyłem ulotki po jednej w każdej sali, na stoliku przy
łóżku, na który tu w Mielcu mówiono „nachtkaslik”. Gazety też po jednej w
każdym pokoju na stole. No i w nogi. Kiedy powiedziałem o spotkaniu z tym
niemiecko-ukraińskim, palantowym kolegą, to widziałem, że drużynowy
Maziarzewski poważnie się zmartwił. Już więcej nie chodziłem do szpitala. Z tym
(chyba mu było na imię Iwan-Janek) chłopakiem nie kazano mi się więcej
spotykać.
Pociągiem
przyjeżdżającym z Krakowa przywożono od czasu do czasu przesyłki, które nie
mogły dojechać do stacji i których z wagonu nie można było wynosić. Prawie
każdy wysiadający w Mielcu poddawany był rewizji. Mielec to był jednak poważny
ośrodek zbrojeniowy. Poligony wojskowe, nowa broń Wunderwaffe! No i lasy pełne
leśnego wojska. Kontrolowano więc dokładnie. Bo jeżeli nie znaleziono „bibuły”,
broni czy podobnego materiału, to taki rewidujący mógł trafić na szpek, jaja, a
czasem nawet na gęś. I kto ich wiedział, czego naprawdę szukali bardziej
zajadle. W Mielcu były dwa przejazdy przez tory kolejowe. Jeden przy szosie
wylotowej na Chorzelów, drugi „łączący” lub rozdzie-lający miasto od bloków. Od
strony miasta, pomiędzy tymi dwoma przejazdami było boisko żydow-skiego klubu
„Gymkhany” lub „Makabi”. Piszę te dwie nazwy, bo obie były w użyciu. Bliżej
przejazdu „miejskiego” były jeszcze tyły parku Wolności. Kiedy wieziono taką
paczkę, nazwijmy ją trefną, wtenczas w trybie alarmowym zwoływano drużynę i
rozstawiano ją przy torach, po stronie „Makabi” i parku Wolności. Jeden rząd
blisko torów, drugi przy parkanie, trzeci za płotem już na boisku lub w parku.
Następni to byli już najstarsi z rowerami. Ja stałem tuż przy parkanie boiska.
Był to z desek zbity płot, dużo wyższy ode mnie. Jedynym moim zmartwieniem było
to, czy będę aż tak silny, aby paczkę przerzucić za to ogrodzenie.
Każdy z nas
wiedział, gdzie ma rzucić paczkę i jak, w którą stronę uciekać. Trzy razy byłem
na takim przechwytywaniu i zawsze przy parkanie. Żeby choć raz ustawili mnie
przy samym torze. Chwyciłbym przesyłkę i sam przerzuciłbym przez opłotowanie.
Nie podałbym nikomu. Nic z tego. Zawsze przesyłkę rzucono bliżej „miejskiego”
przejazdu. Podobno nas ustawiano tylko dla treningu, ćwiczeń, a przesyłka
padała zawsze bardzo precyzyjnie pod nogi „ślabanowego” stojącego z chorągiewką
przy przejeździe. On ją kopnął pod swoją budkę i to był najbezpieczniejszy
sposób.
Zastępem,
drużyną, braliśmy udział w wielu jeszcze tego rodzaju czynnościach, które
dopiero po wojnie otrzymały nazwę „małego sabotażu”. Mnie jakby wycofano z tych
zbiórek. Polecono nawet, abym nie chodził na zbiórki, unikał kolegów z zastępu.
Prawdopodobnie któryś z chłopaków wypaplał coś o mnie w domu, a rodzic
przekazał tę wiadomość gdzie trzeba. Za dobrze znali mnie Werkschutze, zbyt
pewnym byłem „wynoszaczem”, abym miał tą czynność przerwać.
Wczesną wiosną
1944 roku zagoniono wszystkich pracowników do hali nr 2 na miting. Poszliśmy.
Przemawiał na tym wiecu człowiek w języku polskim i mówił o wykrytych
morderstwach na terenach, na których byli przed Niemcami Rosjanie. Zabito kilka
tysięcy polskich oficerów, którzy dostali się do sowieckiej niewoli we wrześniu
1939 roku. Pokazywano film, tłumaczono tekst na język polski. Nie mogę
przypomnieć sobie szczegółów z tego mitingu ani komentarzy. Wydaje mi się
jednak, że ludzie z pewnym niedowierzaniem to przyjęli. Powszechnie znane były
morderstwa dokonywane przez hitlerowców w obozach i poza nimi. Rozstrzeliwania
na ulicach Warszawy. Stosunek Niemców w Werku do Polaków. To wszystko
spowodowało, że słuchający tych rewelacji, biernie przyjmowali rze-komo
rewelacyjne dowody. Okazało się jednak – niestety dopiero po wielu latach – że
to była prawda.
Jeszcze jeden
wiec był w Werku. To jednak działo się dużo później, kiedy już było ciepło.
Mógł to być koniec maja, czerwiec. W tej samej hali, na przyczepie samochodowej
stało kilku mężczyzn i tu rewelacja – w polskich wojskowych mundurach! Z ich
wystąpień pamiętam, że byli to Polacy, którzy wyrwali się z rosyjskich obozów
koncentracyjnych, wstąpili do „niby” polskiego wojska i brali udział w bitwie
nad Miereją. Przeszli tam na stronę niemiecką, ponieważ stwierdzili, że jest to
wojsko stworzone przez komunistów i że oficerami są w nim Rosjanie. Komenda
jest polska, ale broń, umundurowanie, salutowanie i komendy wydawane prawie po
rosyjsku. No bo wydają Rosjanie. Tyle tych ruskich w tym wojsku jest, że nie
wiadomo po jakiemu mówić. Posłali ich nie przeszkolonych na front nad jakąś
rzeczkę, bagno i pod górkę, tak że Niemcy wystrzelali wszystkich tych, którzy
do nich nie przeszli. Sens tego mitingu był taki, że wreszcie są wolni, mogą
mówić po polsku i dążyć będą do stworzenia antykomunistycznego legionu, który
przy boku niezwyciężonej armii niemieckiej walczyć będzie z najazdem
bolszewików na Polskę.
Na blokach obowiązywała
godzina policyjna już od 21.00, więc ludzie nie mogąc chodzić siadali przed
domami i opowiadali sobie co kto słyszał w Werku, w mieście, w Bum-Bum czyli z
Londynu i co także mówiło radio rosyjskie po polsku. Ludzie jak się nagadali,
to śpiewali pieśni religijne i dzień kończyli nucąc: „Wszystkie nasze dzienne
sprawy”. Rozmowy dotyczyły przede wszystkim frontu. Gdzie są Anglicy, gdzie
Rosjanie, co z tego wynika. Jak tam Mrica-Korps, co słychać u makaroniarzy.
Jakoś mniej mówiono o Amerykanach, których uważano w tym czasie jedynie za
dostarczyciela sprzętu i żywności do Anglii. Bardzo mało mówiło się o
rosyjskich audycjach w języku polskim. Nie było w nich partyzantów, tylko
bojownicy. Nie było Wilna. Była Radziecka Republika Litewska i tak dalej. W treści
zawsze powoływano się na decyzje Biura Politycznego i batiuszkę Stalina. Był to
zupełnie inny język, chociaż polski. Nie uwzględniał sytuacji w GG. Nie
zachęcał do walki o wyzwolenie Polski, a tylko do bohaterskich czynów jakimi
szczycą się bojownicy komunistyczni i radziecka partyzantka na terenach
zachodniej Ukrainy, np. w okolicach Lwowa. Jaka to była zachodnia Ukraina?
Przecież to Polska! Nie była ta audycja lubiana i słuchana. Nawet przedwojenny
komunista czy socjalista pan Zabrzejewski, wyrzucony przed wojną z Warszawy za
sympatie do tego ruchu, z niesmakiem słuchał, mówił i komentował.
Wróćmy na moment
jeszcze do tego mitingu. Nie wywarł on dużego wrażenia. Wiedzieliśmy, że na
okrętach polskich w Anglii powiewać musi flaga brytyjska. Że na każdym statku,
w każdym samolocie jest Anglik, że salutują całą ręką – czyli po angielsku. I
tu i tam wykorzystują Polaków, żeby za nich, za ich kraj bili się i ginęli.
Jeżeli w Rosji jest jakieś niby polskie wojsko, to przyjdzie ono tu do nas
szybciej od tego „dżemojadowego”, a wtenczas zobaczymy jacy oni są! Takie i
temu podobne rozmowy prowadzono wiosną i latem 1944 roku przed blokami w
Mielcu.
W czasie jednego
z wieczorów, kiedy to czytano przyniesione przez panią Łakomą (lokatorkę z I
piętra) przepowiednie, nagle padł strzał. Wpierw jeden i za chwilę jeszcze dwa
albo trzy. Werks-chutze, którzy pilnowali porządku i przestrzegania godziny
policyjnej, biegiem popędzili do Geffo-Heimu i telefonowali po żandarmerię.
Sami zresztą nie wychylając z budynku nosa. Lotem błyskawicy rozeszła się
wieść, że w bloku 24 na I piętrze w środkowej klatce schodowej w mieszkaniu nr
6 zabito, no wiecie, tego zegarmistrza. Nie był ani volksdeutschem, ani nie
wchodził nikomu za skórę, więc dlaczego jego? Czyżby pomyłka?
Okazało się że
nie. Pominę jego nazwisko, chociaż je znam. Był Vp czyli Vertrausenpersonen.
Inaczej mówiąc był kapusiem. Za zdradę przysięgi, za zdradę kilku z
kierownictwa Polski Podziemnej, otrzymał wyrok. Przyszło dwóch. Zapytali, czy
mąż jest w domu. Weszli do korytarza, kiedy on wywołany przez żonę wyszedł z
pokoju, odczytali mu wyrok, zastrzelili, położyli wyrok na trupie. Dla pewności
oddali jeszcze po jednym strzale każdy i wyszli. Przed domem zrobili sobie
„skręta”, spokoj-nie przeszli około 50 metrów i już byli w lesie. Dopiero
wówczas ludzie rozpierzchli się do domów. Przyjechała żandarmeria (na rowerach)
i Gestapo (samochodem). Ciężarówka z żołnierzami z lotniska. Stanęli na brzegu
lasu, postrzelali w stronę drzew i koniec.
Jeszcze dwa
mieleckie, okupacyjne zdarzenia. Z obozu żydowskiego, a właściwie z terenu
fabryki, przez otwartą bramę wagonową uciekł Żyd, który pracował w transporcie.
Kiedy podstawiano wagony i „ranżerowano” nimi, brama „torowa” znajdująca się od
strony wsi Cyranka była otwarta. Pilnował jej wtedy jakiś Wachtman, a byli to
na ogół starsi ludzie – z pistoletem przy pasie. W czasie tego „ranżero-wania”
młodszy wiekiem Żydek rzucił się do ucieczki po torach bocznicy i biegł w
kierunku Cyranki. Nim ten starszy wiekiem Werkschutz otworzył kaburę, wyjął
swojego Waltera czy Parabelkę, chłopak był już w bezpiecznej dla siebie
odległości. Strzał jeden, drugi, zaalarmował wartownię i Judenlager. Nim ruszył
pościg on minął już wieś, która leżała równolegle do tego boku fabryki i biegł
w stronę linii kolejowej na Chorzelów. W tym czasie przez wieś przechodził
gorliwy kapuś, który widział jak Żyd schował się w przepuście pod torem
bocznicy. Wskazał to miejsce goniącym Ukraińcom z Judenlagru. Ci spokojnie
doszli do przepustu, kazali uciekinierowi wyjść i zastrzelili. Ot i wszystko.
Jeden człowiek mniej! Kto był tym kapusiem – „nasi” dowiedzieli się od któregoś
z Werkschutzów, który brał udział w pogoni. Jednak wiek i przeżycia przebyte na
Ost-froncie wyhamowały jego zapędy do strzelania do ludzi, choćby to byli nawet
Żydzi. Takie to pożytki Niemcy odnosili z pobytu na Ost-froncie, gdzie
wal-czyli o Lebensraum dla swojego Vaterlandu. Mieszkańcy Cyranki zwłoki Żyda
zakopali w polu, blisko zwłok kapusia.
W naszej klatce
schodowej mieszkali: na parterze panie Ossowskie i rodzina Ciemnoczołowskich
(obie z Poznania), na I piętrze pani Łakoma z dwoma córkami – też z Poznania.
Obok nich rodzina Neymanów z Bydgoszczy. Na naszym II piętrze państwo
Niestrawscy, u nich na pokoju Niemiec Müller, no i my z panią (tą nielubianą
przeze mnie) ze Żnina.
Któregoś dnia,
kiedy wszyscy byli w pracy, do pani Niestrawskiej (mąż był majstrem w stolarni
fabrycznej) przyszło kilku „leśnych”, zapakowali w koce to co warte było
zabrania – a więc pistolet Walter, sztucer, amunicję, lornetkę. Podziękowali,
kazali zawiadomić szybciutko sublokatora i poszli. Podobno z bloku nie wychodzili.
Schronem, który łączył dwie klatki schodowe, przeniesiono Müllerowe „zbroje”,
prawdopodobnie do jednej z piwnic, tam schowano i w dogodnym momencie
wyniesiono.
Powiadomiony
Müller natychmiast przyjechał z Werkschutzami. Z miasta przyjechało Gestapo z
psem. Pies wąchał, wyszedł przed blok, poszedł w kierunku śmietnika. Szwaby
myślały, że tam jest wyniesiona broń. Przewrócili kubeł, łapami wygarnęli
śmieci. Jeden z nich, ten psi przewodnik, wyjął parabelkę, strzelił do psa i
pojechali.
Właściwie na tym
skończyła się historia z Müllerową bronią. Miał on spore kłopoty z powodu
zamieszkiwania u tych verfluche Polacke. Po kilku dniach przyszli jego
Parteigenosse i przenieśli jego rzeczy do Gefolgschafstheimu (hotelu i klubu
dla Niemców).
W maju zmieniono
nazwę fabryki. Już nie nazywała się Flugzeugwerk Mielec, lecz Vereinigte
Ostwerke (Heinkel-Werke) G.m.b.H. Zmienił się Werkschutz Leiter. Odszedł Stein,
po nim Patzek i przyszedł nowy, którego podpis mam w ausweisie, jednak nazwiska
nie pamiętam.
W moim życiu
fabrycznym nic się nie zmieniało. Nadal siedziałem wiele godzin każdego dnia w
tej naszej dyrektorskiej szatni z moim kolegą Judkiem. Od czasu do czasu, kiedy
dyrektora nie było, Trudi włączała radio Stern mit Blaupunkt i słuchała muzyki.
My z nią. Jeżeli przyszły jej koleżanki z innych sekretariatów, wtenczas nas
wrzucały, a same kręciły gałkami szukając najładniejszych melodii. Było to na
ogół Radio Laksemberg, Berno, Roma… Takie stacje, jakich nawet im nie wolno
było słuchać.
Co myśmy w tym
czasie robili? Gadaliśmy! Wiedziałem (skąd?), że Żydzi do macek używają krwi
polskich dzieci, więc pytałem Judka, jak oni to robią. On nie lubił mac i nie
wiedział, że w nich jest ludzka krew. To co z ciebie za Żyd, że takich rzeczy
nie wiesz?
– O tym, że ja jestem
Żydem dowiedziałem się dopiero, kiedy przyszli po nas i kazali nam się
wyprowadzać do getta. Ja wiedziałem, że jestem Polakiem i że moje wyznanie jest
mojżeszowe. Ale że ja nie jestem Polakiem, to ja naprawdę nie wiedziałem! – Tak
mi Judek opowiadał o swoim żydostwie. Umiał kilka hebrajskich zwrotów.
Szczególnie tych, które potrzebne były mu przy wypełnianiu obrzędów
religijnych. Opowiadał mi o radosnych świętach żydowskich, w których udział
brała cała rodzina – i ta bliska i ta daleka, biedna i bogata. Znał także nasz
pacierz, bo z lekcji religii nie wycho-dził. Jak któryś z chłopaków w klasie
nie umiał siedmiu grzechów głównych – Jurek je recytował. Tak opowiadaliśmy
sobie o poważnych sprawach i o głupotach, np. o naszych sekretarkach. Nigdy nie
mówiłem mu co robię popołudniami i wieczorami. Gdzie i czy chodzę na niedzielne
zbiórki. Ciekawe, że to on mówił mi, co się stało w mieście czy na blokach.
Wiedział o „Jędrusiach”, którzy więzienie odbili. O zastrzeleniu na blokach
zegarmistrza. O tym, co w tym czy w przyszłym miesiącu dostaniemy na
Lebenskarty, co na Bekleidunks karty. Znał dużo lepiej ode mnie niemiecki i
prawdopodobnie, kiedy nosił jakieś papierzyska po fabryce, to trochę poczytał,
trochę posłuchał. Poza tym w Judenlagrze wiele mówiono na różne tematy.
Przecież Żydzi pracowali w różnych działach i komórkach fabryki. Zawsze jednak
był smutny. Nie trzymały się go żadne kawały. Nigdy nikomu nie chciał zrobić
psikusa. Był bardzo grzeczny i… czysty. Dużo czyściejszy ode mnie, którego
Trudi wielokrotnie wyganiała myć ręce.
Pamiętam, że
kiedy pytałem go dlaczego nie chce z nami, chłopakami fabrycznymi „grandzić”,
mówił, że naród żydowski – cały – musi być bardzo dobry albo bardzo niedobry.
Tak życzy sobie tego Bóg. A ponieważ musieli być niedobrzy, to cały naród
wyginie, więc dlaczego i z czego ma on się cieszyć?
Byliśmy razem
ponad pół roku, więc gadaliśmy ze sobą wiele. Graliśmy w damkę, w szachy, w
które nauczył mnie grać, czytaliśmy Adlera i inne ilustracje. Jak byliśmy sami
to i Trudi była rozmownym partnerem. Wypytywał się co matka i co brat myślą o
Stalingradzie, o tym co tu w GG się dzieje. Czy zadowoleni jesteśmy z pracy dla
Wielkich Niemiec. Te jej wypytywania to nie były pytania wywiadow-cze,
podchwytliwe. Coś tam w niej pozostało z tego Śląska. Jakiś kiełek polskości
chyba w niej tkwił, a rozbudził się szczególnie wtenczas, kiedy Niemcy zaczęli
dostawać po dupie. Była sama. Jedynymi koleżankami były takie jak ona
hitlerowskie smarkule, wysłane przez BDM do szerzenia niemieckiej wielkości temu
knechtenvolkowi (naród parobków). Wiedziała, że często w sobotnie popołudnia
jadę z bratem i kilkoma jeszcze jego kolegami z pracy i bloków na wieś po
„jedzenie”. Nie śmiała prosić Polaka, aby jej coś kupił czy zatałszował
(zamienił). Na ogół zamieniano odzież, mydło, garnki, gwoździe, kawałki prętów
metalowych, blachy, za masło, mięso, jaja. Nie śmiała powiedzieć, ale jak w
poniedziałek przyniosłem jej parę jajek stawała się rozmowniejsza,
grzeczniejsza i mniej wyzywała „ty pieruński ciuliku”. Kiedyś spytała, czy jak
tak jedziemy przez las, to czy spotykamy tych leśnych bandytów. Zdobyłem się
wtenczas na odwagę i powiedziałem, że bandytów w lasach nie ma. Partyzanci by
ich przepędzili, tak jak i… ugryzłem się w samą porę w język. Udała, że nie
zrozumiała lub nie chciała. A czy widziałeś tych bandytów? Jak oni są ubrani? W
jakie łachmany? Partyzanci polscy mają polskie mundury, czapki z orzełkiem.
Tylko nowi, ci co dopiero wstąpili do „Jędrusiów” noszą zdobycz-ne niemieckie
mundury z polskimi wypustkami na kołnierzach i biało-czerwone, szerokie opaski
na ramieniu. Są dobrze uzbrojeni i sprawdzają wszystkich wchodzących do lasu.
Po pracy miała
jeszcze w tej swojej hotelowej „barace” jakieś szkolenia, naukę, kończyła jakiś
kurs strzelania, samarytański. Kiedyś przyszła podekscytowana i opowiadała, że
teraz Niemcy na pewno wygrają tę wojnę, bo mają Vergeltungswaffe. Kto to
wiedział co to jest? Ona też nie wiedziała. Na wszelki wypadek powiedziałem o
tym w moim Pepo. Wiedzieli już o takiej broni. Powiedzieli mi, że są to te
rakiety, jakie widziałem w Heidelager w Pustkowiu. Z Niemką mam być jednak
bardzo ostrożny w rozmowie. Nigdy nie używać zwrotów: bo tak słyszałem, tak
mówią… i tym podobnych. Mam zawsze zachowywać się godnie, tak jak przystało na
Polaka-harcerza i tego, który składał przysięgę żołnierza Armii Krajowej.
To co teraz
działo się w Werku po zmianie nazwy bardzo interesowało tych moich „czytaczy”
korespondencji. Chcieli wiedzieć dosłownie wszystko. Dokąd wysyła się wagony,
skąd przychodzą Ele-menty do montażu. Jak i gdzie wychodzi korespondencja.
Jakie zmiany osobowe dokonuje się i na jakich stanowiskach. W tym czasie dużo
wysyłano do miejscowości Warnemünde, Swinemünde, Sasnitz, Baranovo, Budzyń.
Przesyłki przychodziły z Wieliczki, Berlina, Hirschberga i wielu słowackich i
węgierskich miejscowości. Wiele narodów produkowało sprzęt wojenny dla potrzeb
machiny wojennej Hitlera.
Teraz, po wielu
już latach, nie potrafię powiedzieć ile miała lat. Wydaje mi się, że około
18-19. Pracowała natomiast w sekretariacie stale. To znaczy, jak rozpoczynałem
pracę w Werku to Trudi już tam była. I jak Niemcy z Mielca wiali, to ona też
uciekała. A zatem od marca 1943 do sierpnia 1944 roku na pewno była sekretarką
dyrektora Kleinemeiera.
Przynosiłem od
czasu do czasu „Gońca Krakowskiego”. Czytał go wtenczas Judek, a i ona chętnie
poczytała. Wprawdzie był to niemiecki szmatławiec, jednak z wierszy i między
wierszami dowiedzieć się można było niejednych ważnych rzeczy. Gazety te Judek
zabierał skrzętnie do Judenlagru. Tam to już niczego nie dostawali. I tu
ciekawostka – Trudi swobodnie czytała po polsku treści artykułów. Widziałem, że
sprawiało jej przyjemność przypominanie sobie polskiego języka, który znała
albo z domu albo ze szkoły. A może i ze szkoły i z domu. Wprawdzie jej
komentarze były później pełne propagandy hitlerowskiej, ale to już odrębna
sprawa i czymś wobec nas musiała się popisać.
– No widzisz
Richard, Niemcy nie takie złe. Przecież gazetę po polsku wydają. Nicht war?
– Ja, natürlich
Fraulein Trudi!
– A czy wy
Poloki nie mocie jaki tajny gazyty? – Udałem, że nie rozumiem o co jej chodzi.
– No tako bibuła po waszymu.
Powiedziałem o
tym na jednej z kolejnych, niedzielnych zbiórek mojemu zastępowemu. Uszykowano
mi kilka gazet, takich jak „Ostwache”, „Deutschland Erwache”. Zapakowano je w
„Volkische Beobachtera” i kazano położyć wcześnie rano na parapecie okna w
pobliżu sekretariatu. Sam bocznymi schodami jak najszybciej miałem znaleźć się
w Botenmeisterni i tam – zresztą jak każdego dnia – czekać na sekretarkę. Kiedy
ja już z chłopakami przepychałem się w naszym kantorku, przyszedł Judek i
zgodnie z danym poleceniem stać miał przed drzwiami sekretariatu. Widział
gazety na oknie, ale bał się je ruszać. Myślał, że jest to jeden z licznych
testów sprawdzających naszą „uczciwość”. Kiedy Trudi przyszła, otworzyła drzwi,
wpuściła Judka, a sama poszła po gazetę, którą ktoś zostawił. A ponieważ
nudziła się całymi dniami jak przysłowiowy mops, więc wszystko co nadawa-ło się
do czytania zbierała. Po niej wszedłem ja, przywitałem się i wszedłem do naszej
szatni.
Po jakimś czasie
zawołała mnie i Judka i pytała się, czy nie wiem, kto mógł przynieść tę gazetę.
Pokazała nam oczywiście tylko „Volkischera”. Judek powiedział, że widział
gazetę jak przyszedł, ale nie jego. Ja nie mogłem wiedzieć, bo przyszedłem jak
Fraulein była już w sekretariacie.
Kazała mi iść do
Botenmeisterni i dowiedzieć się, kto przed nią wchodził do budynku na I i na II
piętro. Dowiedziałem się i powiedziałem. Teraz kazała mi obejść wszystkich
tych, którzy przed nią przyszli i powiedzieć, że Frau Trudi znalazła
„Volkischera” i czy ktoś pozostawił jego przypadkowo na oknie korytarza
dyrekcyjnego. Nikt, o ile sobie przypominam, nie przyznał się do zgubienia
gazety. Jeden z mężczyzn przejrzał ją, powiedział, że to jest Eine ganz alte
Zeitung. Smeiss das Weg (To jest bardzo stara gazeta. Wyrzuć ją). I z taką
informacją przyszedłem do sekretariatu. Jestem przekonany, że Trudi nigdzie nie
zgłosiła znalezienie takich dwóch antyniemieckich gazet i że przeczytała je z
wielką ciekawością. A że czytała – to zdradził ją cytat, jaki powiedziała
koleżance, a który znajdował się w każdej gazecie wydawanej przez krakowskie
„N”. Było to: „Herr Frank – sind Sie Krank?” Gazetę musiał też czytać dyrektor.
Tenże wierszyk cytował bowiem jakiemuś Niemcowi, którego żegnał na front w
sekretariacie. Znaczyło to, że albo Trudi musiała gazetkę pokazać dyrektorowi
albo Kleinemeier miał inne źródło na prasę „N”.
Kiedy te i inne
informacje przekazywałem mojemu zastępowemu i drużynowemu, kazali trzymać mi
się z dala od niej. Nie wchodzić w żadne konszachty z Niemcami. Od tego są
inni, specjalnie w tym kierunku wyszkoleni. Twoim zadaniem jest zbieranie i
wynoszenie z Werku tego co potrzebne jest Polsce.
Zbliżał się 3
Maja. We wszystkie poprzednie lata okupacyjne składaliśmy, my harcerze
szaroszere-gowi, kwiaty pod pomnikiem Wolności. Tak miało być i teraz – 3 maja
1944 roku. Cokół pomnika, bo właściwego pomnika od 1939 roku już nie było,
mieścił się w parku Wolności, przy zbiegu ulic Wolności i Kolejowej. Po jednej
stronie ulicy (Kolejowej), w ładnej i dużej willi urzędowała żandarmeria. Przy
jej bramie stale stał wartownik, który widział wejście do parku, a być może i
cokół pomnika. Po drugiej stronie ulicy (Wolności), tam gdzie obie schodziły
się w ulicę Mickiewicza, mieściła się restauracja pana Wydry. Druga restauracja
była już na Mickiewicza, w drugim lub trzecim domu za żandarmerią i po tej
samej stronie.
Tego dnia
różnymi drogami do obu restauracji zaczęli schodzić się „dorośli” harcerze i
jeszcze jacyś starsi. My, trzech „szaraków”: Julek Woźny, Wiesiek Krymski i ja,
mieliśmy od strony Makabi (boiska klubu żydowskiego) podejść w pobliże cokołu,
jednak na bezpieczną odległość, aby pozostać niewi-docznymi dla wartownika. Tam
mieliśmy czekać. Dwie „restauracyjne” grupy miały wywołać jakieś burdy, hałasy,
które powinny zwrócić uwagę żołnierza. W tym czasie od strony miasta jechać
miał rowerzysta. Jeżeli wartownik patrzyłby na restaurację, to on, ten
rowerzysta miał dzwonić. W tym czasie spokojnie, nie biegnąc tylko raczej w
pozycji bardzo pochylonej mieliśmy dojść do pomnika i położyć trzy duże
wiązanki kwiatów.
I tak jak
założono, tak się stało. Wartownik nawet swoją giwerę zdjął z ramienia, wezwał
jeszcze dwóch innych z budynku, którzy poszli zobaczyć co się tam dzieje. A my
spokojnie położyliśmy kwiaty i tą samą drogą wróciliśmy do „pierwszego
szlabanu” i potem każdy w swoją stronę udał się do domu.
Zimą z 1943 na
1944 rok koperty do wynoszenia otrzymywałem nie w Pepo, ale w czasie śniadania
przed halą nr 2 od takiego, z którym te śniadania spożywałem.
Często chodziłem
do fabrycznego ogrodnika pana Józefa Taronta, który z żoną i synem Zygmuntem
mieszkał w domku na terenie Werku. Dom ten mieścił się pomiędzy halami nr 2 i
Repa, bliżej budynku kotłowni i drukarni. Od niego przynosiłem dyrektorom
kwiaty, warzywa. Kiedy jechał któryś z nich do Reichu, biegłem zamówić to czy
tamto. Moja więc częsta obecność w tym domu nie mogła budzić żadnych podejrzeń.
I tak też było. Zygmunt, kolega mojego brata, pracował też w fabryce na jakimś
oddziale i wpadał do domu na śniadanie czy obiad. Tak się dziwnie składało, że
w tym czasie i ja tam przychodziłem. A że dom państwa Tarontów otwarty był dla
wszystkich młodych ludzi, przyjaciół syna, to i przychodził tam i „mój”
przyklejacz.
Zmienił się
także i ten, który na blokach odbierał ode mnie „koperty”. Już nie odklejał ich
ten, który z nami – tzn. z bratem i ze mną jeździł rowerem i przed domem, kiedy
brat znosił rower do piwnicy „zabierał co jego”. Teraz miał nim być porządkowy,
stróż czy zamiatający ulice. Po kilku udanych oddaniach i po kilkunastu
nieudanych, w czerwcu 1944 roku zakończyłem wynoszenia. Powodów było kilka. W
tym czasie bramę fabryczną obsadziło SS-Ukraina i później jeszcze Kałmucy w
niemieckich mundurach. Kontrole stały się plagą. Rzadko kogo przepuścili nie
rewidując. Kontrole były nie tylko przy wyjściu do pracy, ale także rano
sprawdzano kto, co, a szczególnie ile jedzenia wnosi. Nie chcieli, aby
cokolwiek podawać Żydom. Ja z racji „zajmowanego stanowiska” uprzywilejowanego
pod wzgl.-dem znajomościowym nie byłem nigdy kontrolowany. Chociaż przy
wyjazdach samochodem zaglądano pod „płatę” i kazano nam wychodzić. Patrzyli pod
siedzenia, ale nie odważono się zaglądać do mojej skórzanej, brązowej teczki, w
której przewoziłem dokumenty. Uznano jednak, że losu nie należy kusić i że
strzeżonego Pan Bóg strzeże. Podobno jeden ze znanych „nam” Wachtmanów
powiedział na wartowni: „trzeba by tego Richarda przestraszyć trochę i poddać
go szczegółowej rewizji. Jest Ganc Sicher, że ten mały rojber (Kluge – też na
mnie mówiono) przywozi Futer dla tego dyrekcyjnego Żydka. I kiedy już byłem
czysty i niczego nie miałem, ani rano ani po pracy, zawołali mnie do wartowni.
Kiedy Ukrainiec sprawdzał samochód, kazano mi się rozebrać. Chcieli podobno
zobaczyć, czy przypadkiem ja też nie jestem Żydem.
Dopiero po
przyjeździe z miasta dowiedziałem się od Judka, dlaczego tak sprawdzano czy
jestem aryjczykiem. Judek powiedział mi dopiero wtenczas, jaki to zabieg
przeprowadza się u nich zamiast naszego chrztu. Och, jaki jak byłem
„uświadomiony”. Zaraz po przyjeździe z fabryki pobiegłem do kolegów i
powiedziałem im o tej nowinie.
– Rysiek! Ale z
ciebie jeszcze dzieciak! To ty tego nie wiedziałeś? A wiesz, że Żydówki mają…?
Nie, nie
wiedziałem. Rano pierwsze moje pytanie do Judka było – czy to prawda, że
Żydówki mają…
– Rysiek – tak
na mnie mówił – nie bądź takim dzieckiem. A poza tym, czy ja się tymi sprawami
zajmuję? Ja też nie wpadłem dotychczas, żeby na takie tematy rozmawiać. Bo i z
kim?
Któregoś dnia na
teren Werku wjechały furmanki (podwody). Dużo ich było. Na każdej podwodzie
pełno desek. Składano je według jakiegoś przez Niemców ustalonego porządku,
przed każdym wejściem do hal. Podwody przyjeżdżały przez kilka dni. W tym
czasie zaczęły dziać się „na fabryce” różne dziwne rzeczy. Około 20 lipca
wywieziono wszystkich Żydów z Judenlagru. Rano na teren wje-chały wagony
kolejowe, towarowe, puste. Postawiono je tuż przy rampie magazynowej. Teren od
Judenlagru, drogę przed Verwaltungsgebaute (dyrekcją) i dalej do magazynu
obstawili Ukraińcy. Nikt z baraku personalnego, stolarni, magazynu, straży
pożarnej, no i wartowni nie mógł przejść na stronę, nazwijmy to fabryczną.
Około 12.00 w największym upale kolumna Żydów, poganiana przez tę ich policję w
granatowych uniformach i czapkach z żółtymi otokami, maszerowała – hałasując
drewnia-nymi okulakami – w stronę wagonów. Wagonów było sześć. To znaczy, że
nie mogło być w obozie trzech tysięcy Żydów, jak to podawały już powojenne
źródła. Mogło ich być około trzystu. Kiedy czoło kolumny było na wysokości
wartowni, koniec był przy naszym baraku A barak był usytuowany w prostej linii
z bramą Judenlagru. Jest to około 200 metrów. Do sześciu wagonów nie „ubito” by
trzy tysiące Żydów. Nawet nieboszczyków.
Załadowano ich
do tych gorących od słońca wagonów, zamknięto, na stopniach i w budkach
hamulcowych usadowili się Ukraińcy i pojechali. Z baraku warsztatów szkolnych
widziałem maszeru-jącą kolumnę, która przy nas pod kątem prostym skręcała w
drogę-ulicę przed budynek dyrekcji. O sześciu wagonach rozmawialiśmy przy
śniadaniu. Chłopacy wiedzieli, że przytoczono właśnie sześć towarowych i
pustych. Powszechnie już mówiono, że Niemcy będą wywozili fabrykę.
Na porannym
apelu pan majster oznajmił nam, że teraz fabryce potrzebni są stolarze. Od
dzisiaj będziemy uczyć się na Tischlerów. Dostaliśmy piły – młotki mieliśmy – i
duże, ciężkie pudła z gwoź-dźmi. Podzielono nas na kilkuosobowe grupy i pod
wodzą jednego ze starszych zaczęliśmy przycinać deski i zbijać skrzynie. Podobną
pracę do naszej wykonywano w całym Werku. Czyżby fabrykę samolotów zamieniono
na fabrykę skrzyń? Już wiedzieliśmy, że pakowane będą w nie narzędzia, maszyny,
dokumenty. Już pierwszy pociąg – jak go nazwano, ewakuacyjny – odjechał za
bramę Werku i stanął. Oddział „Stalowego” wysadził przepust pod torem bocznicy
kolejowej. Ten, w których schował się uciekający Żyd.
Na niedzielnej
zbiórce przeczytaliśmy naszą gazetkę powielaną „na ucho”, która podawała
najnowsze wiadomości z BBC. Rozpaczliwe były wiadomości z Wilna. Powstanie
jakie tam wybuchło właśnie w tych dniach, zostało stłumione przez ruskich.
Otrzymaliśmy – drużyna – rozkaz przygoto-wania się do pracy harcerskiej po
wkroczeniu Rosjan do Mielca. Informowano nas co to są Rosjanie, co zrobili z
Polakami w 1939 roku. Przestrzegano przed nimi. Przestrzegano przed rządem,
który Rosjanie powołali 22 lipca, a składającym się z samych komunistów
rosyjskich lub im podległych. Ludność w Mielcu rozważała możliwość wyjazdu, tym
bardziej, że Niemcy nawet wyrażali zgodę na powrót do Wartegau.
Spora grupa,
szczególnie Pomorzan, wyjechała. Wyjechała też ta nasza współlokatorka – pani
ze Żnina. Była to dla mnie – pomimo tragizmu czasu – radosna chwila. Wreszcie
przestanę się wieczora-mi uczyć (miałem 13 lat). Kiedy 26 lipca w upalne
południe staliśmy przed naszym szkolnym barakiem i udawaliśmy, że pracujemy,
zawyły syreny. Z ich dźwięku rozpoznaliśmy, że jest to Fliegealarm. Syrena
wyła, a myśmy stali nie wiedząc co robić. Od strony bramy, wzdłuż fabryki i
dalej na lotnisko, leciały bardzo nisko samoloty. Jeden za drugim. Leciały tak
nisko, że widzieliśmy siedzącego za sterem pilota. Każdy samolot miał dwa
silniki i jednego członka załogi. A może tak nam się wydawało?
Samoloty
ostrzelały lotnisko i stojące na nim maszyny. Zawróciły, przeleciały ponownie
nad lotniskiem, fabryką i w kierunku bloków. Zawróciły i trzeci raz przeleciały
nad nami na lotnisko. I kiedy już wszystkie pociski umieściły w stojących tam
niemieckich samolotach, popłynęły w „siną dal”. Była to eskadra amerykańska.
Większość z nas wyraźnie i po trzy razy przy trzech nalotach widziała białe
gwiazdy na niebieskim tle.
Jak już po tej
amerykańskiej eskadrze śladu nawet na niebie nie pozostało, dopiero wtedy
rozszczekały się karabiny maszynowe i Flaki jakie od dawna już miały stanowiska
wokoło Werku. Ani jeden pocisk z samolotu nie padł na teren fabryki. Wiedzieli,
że pracownikami Flugzeugwerku są Polacy. Gdyby to były rosyjskie samoloty to
czy liczyliby się, że załoga jest polska? W tym czasie otwarto wszystkie bramy
i ludzie zaczęli wychodzić z terenu. Byliśmy niedaleko bramy głównej. Rzuciłem
piłę czy młotek i biegiem do bramy. Z daleka widziałem łunę nad lotniskiem i
dobiegające stamtąd huki. To paliły się zbiorniki paliwa i magazyny amunicyjne.
Szkody spowodowane tym nalotem były podobno olbrzymie. Samoloty leciały z baz
we Włoszech w dużej grupie i nad Dębicą rozdzieliły się. Jedna grupa ostrzelała
Bliznę, a druga lotnisko w Mielcu.
Biegłem przez
wieś Cyranka z jakimś nowo poznanym w warsztatach kolegą. We wsi pod drzewami
stało kilka niemieckich samochodów, z których w pośpiechu zdejmowano sprzężone
karabiny Maszy-nowe i mocowano je na stojakach. Organizacja tego montażu była
wspaniała. Niemiecka! Tylko, że po czasie. Dzień 26 lipca 1944 roku był moim ostatnim
dniem przebywania czy raczej pracy w Flugzeug-werk-Mielec.
Już 2 sierpnia
nie było na blokach żadnego Niemca. Wszyscy wyjechali. To nie była bezładna
ucieczka, ale takie niemieckie Planmessiggeraum. Planowana zmiana stanowisk.
Także i fabryka, nie ograbiona, bo tor bocznicy był wysadzony, już nie była
czynna i opuszczało ją w bałaganie wojsko niemieckie czyli Kałmucy i Ukraińcy.
Władzę nad fabryką przejął „Stalowy” ze swoim prawie 200 ludzi liczącym
oddziałem AK.
Mieszkaliśmy w
tym czasie w schronach. Wiadomo, że jak Niemcy będą się cofać, to Rosjanie będą
strzelać, więc bezpieczniej będzie siedzieć w schronie. Tym bardziej, że były
one w każdym bloku. Do mieszkania szło się umyć (woda i prąd były) i ugotować
coś do zjedzenia. Wiedzieliśmy o wybuchu Powstania Warszawskiego. Spore grupy
młodzieży partyzanckiej wymaszerowały w kierunku stolicy. Na zbiórkach w tym
okresie ustalano, że nie wolno na się ujawniać. Wejście Rosjan nie rozwiązuje
sprawy niepodległości Polski i dlatego z jakąkolwiek decyzją „wolnościową”
musimy się wstrzymywać.
W zasadzie
byliśmy już wolni od Niemców. Już nie widać było na ulicach Mielca i bloków ani
Wehrmachtu, ani Kałmuków czy Ukraińców.
W czasie jednej
z takich marszowych zbiórek przyszedł do nas ksiądz, który był podobno przez
całą wojnę naszym kapelanem. Był to ksiądz Hałas. Przyszedł razem z księdzem
Rzepką, który od tej chwili przejąć miał nad nami opiekę duchową.
Były to pierwsze
dni sierpnia. Rosjanie dążyli do jak najszybszego zajęcia Blizny, która
opanowana była już przez polską Armię Krajową. Dążyli do linii Wisłoki, aby jak
najszybciej zająć COP, prze-dwojenny silny okręg przemysłowy, a w nim Dębicę,
Przemyśl, Sędziszów, Lignozę, Pustków. Weszli do Blizny i z zajmowanego
poligonu i wyrzutni zgarnęli przebywających już tam Polaków. To samo zrobili
zresztą po zajęciu Mielca z oddziałem majora Flis-Ruszczyca „Stalowego”.
Zakończył się
więc okres okupacji niemieckiej. Mieszkamy w schronach. Jest jednak cicho. Nikt
nie strzela. Nie ma władzy ani tej ani tamtej. Nie ma co jeść. I nie ma gdzie
tego jedzenia kupić. Co będzie dalej?
W Mielcu, do
którego Niemcy wyrzucili nas z Poznania, Rosjanie pojawili się w niedzielę 6
sierpnia 1944 roku. Około piątej rano słoneczko już grzało i zachciało się
naszemu „wartownikowi” spać. Wstał z murku i chciał iść do schronu zbudzić
swego następcę pana Ciemnoczołowskiego – też wysiedleńca z Poznania. Ledwie
wstał, gdy usłyszał szum ciężkiego silnika. Do dźwięków silników byliśmy
przyzwy-czajeni. Samoloty po remoncie hamowane były na pełnych obrotach przez
wiele godzin. Ten dźwięk był jednak inny. Ciężki. Potrafiliśmy w nocy odróżniać
dźwięk samolotów niemieckich od rosyjskich czy alianckich. Ten był jednak
dźwiękiem obcym, ciężko mruczącym. Zbiegł więc ten nasz wartownik kilka stopni
do piwnicy i alarmem obudził wszystkich.
– To zapewne
ciężkie czołgi idą. Znam ten pomruk spod Częstochowy z 39 roku, jak Niemcy szli
na nas. – To był głos pana Niestrawskiego z I piętra. Drzwi wejściowe do
budynku-bloku były zamknięte. Przez boczne małe szybki widać było, jak od
strony wsi Cyranka, od willi dyrektora (też uciekł) Kleinemeiera, jedzie czołg.
Olbrzym! Czort wie czy to ruski czy niemiecki? Stanął! Otworzyła się klapa
włazu kierowcy-mechanika. Pogadali i odjechali. Czołg zawrócił, wyrwał kilka kamieni
przy tym nawrocie i odjechał.
Gwiazdka 1944
roku. Smutna i bardzo skromna Wigilia, bez ojca, zamordowanego przed rokiem w
Oświęcimiu.
Front ruszył.
Wysiedleni zaczęli dokładniej słuchać komunikatów, czytać gazety w języku
polskim i śledzić posuwanie się wojsk rosyjskich. Któregoś dnia urządzono coś w
rodzaju zebrania poznaniaków i zadecydowano, że trzeba wracać. Rozpoczęto
masowe pędzenie bimbru, jako jedynego w tym czasie „efektywnego” środka
płatniczego. Pan Lisiak załatwiał – targował z ruskimi na stacji wykupienie
wagonu. Inny z panów zbierał butelki – bardzo ważny „portfel” do przechowywania
bimbru. Jeszcze ktoś postarał się o deski, słomę do wymoszczenia wagonu.
Załadowano to co pozostało po latach okupacji i czekaliśmy na stacji na
chętnych do podwiezienia nas do Dębicy. Mieliśmy dwie beczki bimbru i ileś tam
butelek. Byliśmy pewni, że połowy nie wydamy. Nasz wagon-chłodnia, bo takim
jechaliśmy, miał tę wadę, że nie można było go zamknąć. Był bez okna. Miał za
to budkę hamulcową i z niej przewiercono czy wycięto otwór do wnętrza. Był to
luty 1945 roku. Nocne mrozy i dzienne zimno porządnie dawało nam się we znaki.
I gdziekolwiek nasz wehikuł stanął, zaraz rozpalano ognisko i gotowano na
cegłach jakąś strawę.
O ironio! Kiedy
ostatni postój wypadł nam w Środzie, na jednym z bocznych torów odnaleziono
wagon pełen „kurierków” piecyków z rurą. Korzystaliśmy z niego przez jedną
tylko dobę. Do Poznania dojechaliśmy już bez „pieniędzy”. Dwie beczki i
kilkanaście butelek bimbru kosztował nasze cztery rodziny przejazd z Mielca do
Poznania.
Nasz wagon
podstawiono na tzw. wolne tory w dniu 22 lutego 1945 roku. Na sąsiednich torach
ładowano wtedy do otwartych węglarek jeńców niemieckich, których przyprowadzono
z cytadeli poznańskiej.
Zakończyła się
wojenna tułaczka! Byliśmy wreszcie w Poznaniu u swoich! Na znaleziony wózek
wsadziliśmy nasze tłumoki i jak najszybciej na Św. Marcin do naszego domu. Ale
domu już nie było! Wypalone rumowisko gruzów przyjęło nas płaczem Mamy.
Poszliśmy do krewnych. Brak miejsca: „Wiecie, tylu nas jest i tak ciasno mamy,
zaledwie kilka pokoi”. Poszliśmy do obcych: „Cieszymy się, że wróciliście. Domu
nie macie – będziecie mieszkali u nas tak długo, jak to będzie potrzebne. Aż
się jakiś własny kącik znajdzie”. I to już wszystko.
Co
było dalej ze mną i z moją rodziną, przemiany jakim trzeba było się poddać to
już inny rozdział mojego życia.
Ryszard
Ratajczak
Dopisek
autora blogu: Oby nigdy więcej nic takiego nas Polaków nie spotkało. Strzeżmy i
chuchajmy na swoją Ojczyznę wywalczoną przed 30 laty, aby zachowana została
praworządność, trójwładza i demokracja.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 9 maja 2020 roku