Urywek z
mojej niepublikowanej książki pt. „Żyłem jak umiałem”
Mój okupacyjny dowód osobisty zwany Kennkarte, Był używany jeszcze kilka lat po wyzwoleniu |
Kennkarte mojego Tatusia |
--- Uciekać, Niemcy jadą!
To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka,
powtarzając krzykiem.
--- Niemcy jadą, uciekać!
Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i
ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mama wracała właśnie ze
szwagrem z pola. Krzyknąłem więc do niego żeby uciekał, ale nie musiałem już
tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych
świadczyły same o tym, co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a
szwagier za mną. Strzały i krzyki były już całkiem blisko. Wpadłem więc w
tyczną fasolę i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie.
Nagle usłyszałem krzyk Niemca.
--- Koma heja!
Krzyk dochodził z odległości
nie większej jak 10 metrów
od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło ścieżką między naszym
ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas jak wpadaliśmy w
fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to zrobić, ale
strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z trwogą
oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną wbijać w
moje ciało. Sekundy stały się wiecznością. W pewnym momencie szwab po raz drugi
ponowił swoje.
--- Koma heja!
Jednocześnie nad głową posypała się seria z
automatu. Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły, że
jeśli nie wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że nie
byłem wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem kompletnie
sparaliżowany. W pewnym momencie dotarło do mojej świadomości, że następna
seria z automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem
wówczas, że szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał
swoje.
--- Koma heja!
I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z
coraz dalszej odległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie
zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze
i dopiero stopniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie
zostałem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do
szwagra czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy,
otrzepaliśmy się i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się. Niemcy
zrobili swoje i odjechali.
Po jakimś czasie Mama zaniepokojona tym, że Ojciec
jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy
wróciła wpadając do domu z krzykiem.
Ojca zabili!
Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego
nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd nasz sąsiad Władysław
Bukowy. Pokazał mi kierunek i powiedział krótko.
--- Tam leży.
Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty
snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający
obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego, co
pozostało, wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły.
Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co
robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.
Wieczorem, gdy już byłem w domu, jak w filmie
przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za
nieposłuszeństwo wobec Ojca. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu dokuczyłem.
Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a nawet w
szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco pragnąłem
żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.
--- Tatuś wróć. Tatuś wróć.
Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją
wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się
zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie,
że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i pozostał
z nami tak jak dawniej.
I stał się
cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w moim kierunku idzie mój
ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy
wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby
wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wyszedłem przed dom zjawy już nie było.
Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną
ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś.
Prawdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Niemców i
kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z
automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał
Władysław Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.
Pragnę w tym miejscu podkreślić rolę Wilhelma Lotza
kierownika szkoły w Przecławiu. Był on delegatem Rządu Londyńskiego na obwód
Mielecki, który wysyłał do Delegatury Rządu w Krakowie sprawozdania z Okręgu
Mieleckiego. Działał w ramach spółdzielczości „Społem”, gromadząc środki
finansowe wykorzystywane w celu niesienia pomocy ofiarom zbrodni hitlerowskich
i ludziom najwięcej potrzebujących
pomocy. Po śmierci Tatusia Lotz zawołał naszą sąsiadkę Józefę Czyżowską (Maglecką)
i wręczył jej kopertę z pewną sumą pieniężną. Poprosił ją, aby doręczyła
kopertę mojej mamie. Józia polecenie wykonała, dzięki czemu Mama miała środki,
aby skromnie i szybko przed zbliżającym się frontem pochować Tatusia.
Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął
w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most.
W dniu śmierci Tatusia (1.VIII. 1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do
ostatecznej rozprawy z Niemcami przygotowywały się wszystkie oddziały w całym
kraju. Zdjęcie poniżej jest ostatnią fotografią Ojca.
Mój Tatuś - Stanisław Lenartowicz, miał zaledwie 47 lat, gdy zginął od faszystowskiej kuli |
Dzień przed
pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie A.K. por. rezerwy Stanisław Niedzielski
i Kazimierz Pociorkowski przenosili broń z Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli
ją przekazać Olkowi Rusinowi tamtejszemu dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał,
aby przeprawili się wpław przez Wisłokę, gdyż Tuszyma leży po przeciwnej
stronie rzeki. Nie usłuchali oni rozkazu i zbyt pewni siebie poszli przez most,
gdzie zatrzymał ich niemiecki patrol. Wiadomo było, że na moście jest patrol,
więc prawdopodobnie poszli tam z gotowym zamiarem rozprawienia się z Niemcami.
Kiedy patrol zatrzymał ich do rewizji wówczas Kazek Pociorkowski wyciągnął broń
i strzelił do Niemca.
Nieszczęsnego
dnia przed śmiercią Ojca, Niemcy czynili pościg za pewnym partyzantem, który
uciekał na rowerze w kierunku lasu. Otoczyli Przecław w celu pacyfikacji i
strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Niemcy nie poszli jednak dalej w
kierunku lasu. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za zastrzelonego
przez partyzantów żołnierza wzięli około 50 zakładników, których zgromadzono
na przecławskim rynku.
Byli wśród nich ksiądz proboszcz Karol Zając, sołtys
Wątróbski z synem Bronisławem, Czesław Bukowy mój szkolny kolega, a także wielu
innych. Ustawiono przed nimi karabiny maszynowe z zamiarem rozstrzelania, a
rynek otoczony został wojskiem. Za chwilę miała odbyć się egzekucja. W takim
momencie wyszedł z domu mieszkający w rynku Langer i zbliżył się do dowódcy
Wermachtu. Wylegitymował się, że jest śpiewakiem wiedeńskiej opery. Wytłumaczył
oficerowi, że ludzie zgromadzeni są niewinni, a w Przecławiu nie ma
partyzantów. Dowódca uległ najwyraźniej wstawiennictwu i prośbie wiedeńskiego
śpiewaka operowego, jakim był Langer, bo odstąpił od egzekucji. Zaczęto
odliczać ustawionych i co dziesiątego wyciągnięto z szeregu. Byli to Czesław
Bukowy, Jankiewicz mieszkający i mający w rynku sklep, Pietrzykowski
mieszkający w przybudówce domu Kordzińskich, oraz dołączono do nich proboszcza
Karola Zająca, oraz sołtysa Bronisława Wątróbskiego. Zabrano ich na Pikułówkę i
uwięziono w komórce, a następnie zmuszono do picia bardzo mocnego alkoholu, po
którym byli całkowicie oszołomieni. W takim stanie wywoływano ich po kolei i
przesłuchiwano.
Przecławski rynek w 2004 roku |
2004 rok |
Tablica pamiątkowa na figurze św. Jana |
Alfred Langer ożeniony z przecławianką był
profesorem muzyki i śpiewakiem wiedeńskiej opery, czym ujął niemieckiego
oficera. Ten fakt i to, że zginęła już jedna osoba najprawdopodobniej
spowodowały, że odstąpiono od egzekucji zgromadzonych na rynku ludzi. Tego
samego dnia Alfred Langer udał się wozem konnym, powożonym przez Milka
Wątróbskiego, do siedziby Wermachtu na Pikułówkę, gdzie uprosił zwolnienie
sołtysa Bronisława Wątróbskiego i proboszcza Karola Zająca. Zwolniono ich
natychmiast natomiast pozostałych trzech zabrano pod most, gdzie nosili miny
talerzowe do zaminowywanego przez Niemców mostu. Pracowali przez 2 dni przy
zaminowywaniu mostu. Czesław pamięta jak młody żołnierz wermachtu Austriak w jego
wieku, płakał nad nimi, że będzie musiał ich wraz z mostem wysadzić w
powietrze. Ponieważ pozwolono rodzinom przynosić im jedzenie, więc w zupie
znaleźli zawinięty w pergamin gryps. Zawarta w nim była informacja, że po
zaminowaniu mostu, kiedy żołnierz niemiecki przejdzie most na lewą stronę, mają
w tym momencie uciekać. Zastosowali się do wskazówki w grypsie i kiedy
pozostawiono ich samych w zaminowanym miejscu, uciekli potokiem rzeczki Słowik
w kierunku parku. Dobiegając do parku usłyszeli huk wysadzonego w powietrze
mostu. W ten sposób cała 3-ka zakładników została uratowana, natomiast w
meldunku do kapitana jednostki Wermachtu na Pikułówce dotarła informacja, że zostali razem z mostem wysadzeni w
powietrze.
Szczegóły
powyższego wydarzenia opowiedział mi Czesław Bukowy w 2007 roku. Skorzystałem
też z relacji Maksymiliana Wątróbskiego,
oraz Aleksandra Rusina pseudonim „Rusal” podczas kilku spotkań z nimi w 2005
roku. Także latem w 2011 roku wykonana została reprodukcja wydarzeń, kiedy
Niemcy wpadli pacyfikować Przecław i chcieli rozstrzelać na rynku zakładników.
Wszedłem w kontakt z Łukaszem Skowron zawodowym oficerem rodem z Podleszan,
który był dowódcą grupy rekonstrukcji historycznej o nazwie „Rusal” działającej
na mieleckim terenie. Udało mi się go nakłonić do reprodukcji wydarzeń na
przecławskim rynku, a on współdziałając z innymi grupami urządził reprodukcję.
Przyjechali zaproszeni goście w tym Czesław Bukowy, Maksymilian Wątróbski i
wielu innych. Istnieje w Internecie ciekawy film z tej reprodukcji, który warto
obejrzeć.
Wiele lat po tamtych wydarzeniach, w „Roczniku
Mieleckim 2000”
na stronie 170 znalazłem fragment wspomnień Jacka Woźniakowskiego dotyczący
wydarzeń pamiętnego dnia, w którym zginął mój ojciec. Z jego relacji wynika, że
to on był rowerzystą jadącym w kierunku Radomyśla, gdy Niemcy okrążyli Przecław
z zamiarem pacyfikacji. Poniżej przytaczam fragment jego wspomnień.
Naturalnie zdarzały się też strzelaniny. Niekiedy nawet, o dziwo, bez
tragicznych finałów. Na przykład przytrafiło mi się coś, co mnie nigdy nie
przestanie zastanawiać. Kiedyś pod Przecławiem nadziałem się nagle nos w nos na
oddziałek Niemców, który raptem wyszedł zza górki, podczas kiedy ja jechałem po
szosie z drugiej strony tej górki na rowerze, przewożąc w stronę Radomyśla
jakieś papiery i meldunki. Niemców było może piętnastu. Jak się później
dowiedziałem mieli podobno „pacyfikować" Przecław, w odwet za likwidację
niemieckiego posterunku na moście przez Wisłokę. Zupełnie z bliska zaczęli
nagle do mnie strzelać. Rzuciłem rower do rowu i zacząłem wiać w pustym polu,
to znaczy stały tam z rzadka snopki, a potem było kartoflisko. Żadnego lasu,
nic. Oni dłuższy czas ze wszystkich tych swoich szmajserów, czy co tam mieli,
grzali do mnie i nic, nie trafił żaden. Można pomyśleć, że może to była rezerwa
złożona z patałachów jakichś, wojsko było na froncie, a ci tutaj nie umieli
strzelać. Ale dlaczego, widząc, że dopadłem tego kartofliska, wiedząc, że nie
mogłem być nigdzie indziej, nie doszli do mnie, dlaczego mnie nie próbowali tam
zastrzelić, to był jakiś opatrznościowy zbieg okoliczności, którego
racjonalnie nie umiem wytłumaczyć. Widziałem, jak oficer komenderujący
oddziałem przyglądał się przez lornetkę tym kartoflom i rosnącym wśród nich
łodygom bobu i dokładnie kierował wzrok w to miejsce, gdzie leżałem. W końcu
dał znak ręka, że w tył zwrot i poszli sobie. Zaraz potem zasnąłem głębokim
snem w tych kartoflach i spałem chyba dziesięć godzin. Emocje mogą być dobrym
środkiem nasennym. Koniec cytatu.
Wielka szkoda, że ta bydlaki nie spudłowali
strzelając do mojego Ojca. Jacek Woźniakowski, autor powyższej relacji był
późniejszym prof. dr hab. Jako historyk i prof. KUL napisał wiele książek i
publikacji w prasie krajowej i zagranicznej. Był prezydentem Krakowa w 1990 r.
i znaną postacią. W okresie okupacji jego losy zetknęły go z Ziemią Mielecką,
gdzie jako żołnierz AK o pseudonimie „Ołówek” był adiutantem Komendanta Obwodu
AK Mielec Konstantego Łubieńskiego pseud. „Marcin”. Tak się złożyło, że w
pamiętnym dniu 1.8.1944 był prawie dokładnie w miejscu i czasie, kiedy zginął
mój Ojciec.
Pragnę nadmienić, że w żadnych późniejszych
wspomnieniach i relacjach świadków z wydarzeń tego dnia w Przecławiu, nikt nie
wspomina o dacie. Jest to wynik ułomności pamięci, gdyż łatwiej po latach
zapamiętać fakty niż daty. W moim wypadku dzień i wydarzenia z nim związane
wryły się głęboko w pamięć. Data tego dnia widnieje na grobie mojego Ojca na
przecławskim cmentarzu. Daty tej nie wspomina też Aleksander Rusin, pseud.
„Rusal” w swoich wspomnieniach Pt. „Moje spotkania z Hitlerowcami i
Stalinowcami”. Pragnę tym samym uzupełnić wszystkie relacje zastrzelenia
żołnierza niemieckiego na moście w Przecławiu o tą właśnie datę.
Istnieją rozbieżności pomiędzy tym, co mówiono o
tamtych wydarzeniach, a tym co wspomina „Rusal”. Pisze on, że żołnierzy z jego
oddziału wracających z Przecławia na Tuszymę przez most było 4-rech, a nie
dwóch i wymienia inne nazwiska żołnierzy, a mianowicie Kordziński, Grądziel,
Niedzielski i Pociorkowski. Wspomina datę 26 lipca 44, kiedy faktycznie
zastrzelenie żołnierza niemieckiego było 31 lipca 44. Pomylił imię chłopca
wiozącego Langera do sztabu SS na Pikułówkę. Napisał Emil Wątróbski, kiedy
faktycznie był to Maksymilian Wątróbski. To, co najważniejsze dla mnie, to fakt,
że nie wspomniał o śmierci mojego Ojca, który zginął w odwecie za zastrzelenie
niemieckiego żołnierza.
W 2005 roku spotkałem się z „Rusalem” (Aleksander
Rusin). Zapytany o powyższy fakt, sprostował, że partyzanci, którzy zabili
niemieckiego wartownika na moście, to byli Kazimierz Paciorkowski i Stanisław
Niedzielski. Pamięć jest ułomna, czemu nie należy się dziwić i dlatego jestem
zdania, że ważniejsze wydarzenia należy odnotowywać. Gdyby jakiś „Ktoś”
prowadził Kronikę Przecławia nie wynikłyby po latach nieporozumienia.
Przykładowo znalazłem informację, że mój Ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim,
kiedy faktycznie został zamordowany przez Niemców w Przecławiu.
Wracając do wydarzeń z przed lat, Niemcy nie czynili
pościgu za partyzantem, lecz otoczyli Przecław w celu pacyfikacji, a Jacek
Woźniakowski, ów partyzant natknął się na nich przypadkowo. Przypuszczam, że
miało to miejsce powyżej zbiegu ulicy 3 Maja z ulicą biegnącą w kierunku
Szkotni (Ogrodowa).
Stało się bardzo nieładnie, że w publikacji o
Przecławiu z 1998 roku, w której na stronie 16 jest wzmianka o tamtych
wydarzeniach nie wspomniano ani słowem o tragicznej śmierci Ojca i że
prawdopodobnie jego śmierć uratowała zakładników od zguby. Być może Alfred
Langer wspominając tamte odległe wydarzenia zapomniał o tym? Także starzy
Przecławianie o tym zapomnieli? Wiele lat później, bo w 2000 roku napisałem w
tej sprawie do wójta Urzędu Gminy w Przecławiu przedstawiając mu prawdziwą
wersję wydarzeń, ale odzewu nie było. Pragnę także nadmienić, że nie wiadomo,
na jakiej podstawie znalazł się zapis w Księdze Zgonów Urzędu Parafialnego, że
zwłoki Ojca zostały na całą noc złożone w stodole u Władysława Bukowego.
Najprawdopodobniej Ksiądz wpisał to na podstawie niesprawdzonej informacji.
Pamiętam doskonale tamto wydarzenie i wiem, że ciało Ojca jeszcze w tym samym
dniu przyniesiono do domu.
W maju 2004, będąc w Przecławiu na zebraniu Koła
Miłośników Przecławia, poruszyłem sprawę zbliżającej się 60-tej rocznicy
tamtych wydarzeń. Przypomniałem wydarzenia z przed 60-ciu lat z prośbą, aby je
upamiętnić. Dowiedziałem się wówczas, że władze gminy mają w planie przebudowę
rynku, na którym stanie obelisk upamiętniający ofiary ginących z rąk okupanta
Przecławian. Powiedziano, że pieniądze gmina ma i obelisk być może stanie we
wrześniu 2004. Niestety tak się nie stało, a obelisk stanął kilka lat później.
Jestem zdania, że podobne wydarzenia powinno się
upamiętniać, aby młode pokolenia Polaków znały historie wydarzeń swoich
przodków. Jest to konieczne nie tylko ze względu na pamięć, ale także na
przyzwoitość.
Pogrzeb Ojca odbył się szybko i bardzo skromnie,
albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było
huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się
oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci
są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość
pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwało tak przez kilka
dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową
słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały
one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa
stojący po sąsiedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem
wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz
domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się
dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozerwanych
wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później
trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy.
Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa domów na naszej
ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było.
Nikt tam też nie zginął.
Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na
zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla
własnego bezpieczeństwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak
martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że
chodzi im o to, żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się
rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały
Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za
czymś do Władysława Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci
między sobą rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i
w swoim szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu
Rosjanie i zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im
powiedzieć, czy tę, że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak
nienawidzę, że gdybym miał możliwość, to zabijałbym ich w podobny sposób jak
oni robili to z nami? Tego jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wówczas
niechybnie kropnęliby mnie. Dałem im jakąś wymijającą odpowiedź, co ich
zadowoliło bo dalej szwargotali w swoim języku.
Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu.
Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak, jakby pomieszano
dziadków z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych
żołnierzach ani męstwa, ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej
nienawiści palili i niszczyli za sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich
akordem było wyrzucać nas z domów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść
się nieco dalej, czy też zaryzykować i pozostać w domu. Siostra była w 7-mym
miesiącu ciąży i chyba to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek
Brzeskich odległych od Przecławia o około 5 km. Powynosiliśmy z domu wszystkie meble i
ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia wypuściła na dwór kury i króliki. Resztę
dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na sznurek i poszliśmy.
Takie to smutne wspomnienia nawiedzają mnie sprzed 80 lat.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław, dnia 28 lipca 2024 roku
[1]
Ciekawą kronikę Przecławia, napisaną przez Lotza, posiadam przepisaną z jego
rękopisu i nigdzie nie publikowaną.