Dlaczego w
czasach PRL-u wstępowano do PZPR?
W
czasach mojego życia w PRL-u, a więc od młodzieńczych moich lat, takie pytanie
byłoby całkowicie bezzasadne. Po prostu każdy Polak doskonale wiedział dlaczego
to robi, lub dlaczego tego nie robi. Jednak właściwy cel wstępowania do PZPR
nie zostawał wyjawiany tak przez tych wstępujących do PZPR, jak i przez tych
unikających wstąpienia do PZPR. Jeśli z powyższego wynika, że dlatego tak się
działo, że żyliśmy w czasach zakłamania, to jest to prawidłowa odpowiedź na
tamte czasy. Nasuwa się jednak następne pytanie, a mianowicie dlaczego musiało
tak być? I w tym wypadku odpowiedź nie jest już taka prosta, chociaż skrótowo
można by odpowiedzieć, że z obawy, lub strachu. Jednak takiej odpowiedzi nie
zrozumie dzisiaj większość Polaków i dlatego postanowiłem poświęcić ten temat
tego typu rozważaniom.
Dzisiejszy
Polak może żyć w obawie o własną przyszłość, pracę, zdrowie i może mieć wiele
innych obaw, jednak nikt nie zabroni mu tych obaw ujawniać, protestować i
używać innych demokratycznych środków. Dzisiejszy Polak nie wie jednak, co to
strach. Większość z nas uważa jakimi to bylibyśmy bohaterami w wypadku
zagrożenia Ojczyzny, rodziny, czy własnego życia. Stajemy się pewni swego
poświęcenia dla wszelkich wartości, a wielu z nas wypina w tym celu piersi do
odznaczania i hołdu.
Rzeczywistość
jest jednak zupełnie inna, lecz tą rzeczywistość znają tylko ludzie odległego
mojego pokolenia, którzy strach niemal od dziecka mają zakorzeniony w psychice.
Można przytaczać wiele przykładów, jednak najlepiej przedstawić strach na
własnym przykładzie.
Kiedy
byłem dzieckiem miałem stracha, żeby nie dostać klapsa na tyłek od mamy, lub w
szkole linijką po rękach, co było bolesne. Jednak były to strachy, które
dzisiaj wspominam przyjemnie z tak zwaną łezką w oku. Kiedy w 1939 roku
widziałem tłumy uciekających na wschód i wkroczeniu Niemców, odczuwałem jakąś
nieznaną ciekawość z tego co będzie się działo dalej. Z zainteresowaniem
podglądałem z krzaków oblewających się wodą żołdaków niemieckich upojonych
zwycięstwem. Była to tylko ciekawość. Strach pojawił się kilka miesięcy
później, kiedy palił się nam dom. Widok stada gołębi wpadających nocą prosto w
ogień i utratę w płomieniach mojej najlepszej przyjaciółki Kasi. Kasia była
oswojoną kawką, którą w prezencie dostałem od Ojca. Miała podcięte skrzydła i
nie mogła latać wysoko. Znała mój głos i przylatywała do mnie nawet z
odległości kilkuset metrów kiedy ją zawołałem. Siadała na moim ramieniu i
dzióbała mi w zębach, kiedy się uśmiechałem. Strach o przyszłość nasilał się
kiedy w 1942 roku ukończyłem 14 lat i zostałem wystawiony na wywózkę do
Niemiec.
Zabrał mnie wówczas niemiecki żandarm i siedziałem kilka dni w
mieleckim więzieniu oczekując na transport. Następnie całodzienne oczekiwanie
na dworcu w Dębicy w tłumie na jednej prawie nodze bez picia przed usadowieniem
do transportu. Uratował mnie Ojciec przedstawiając niemal w ostatniej chwili
jakieś zdjęcie RTG, że jestem chory na gruźlicę.
Następnym razem, kiedy złapany
jak zając w łapance zostałem usadowiony w transporcie do Niemiec, wyskoczyłem
za innymi nocą z pociągu i wróciłem do domu. Nie był to jeszcze ten późniejszy
strach, bo kiedy zastanawiam się nad tymi wydarzeniami, to działałem
instynktownie, nie lamentowałem płacząc, ani nie ukazując strachu na zewnątrz.
Prawdopodobnie nie zdawałem sobie jeszcze zbyt dokładnie sprawy z zagrożenia.
Jednak ten strach nasilał się z czasem, kiedy spałem jak mysz pod miotłą, w
obawie przed wpadką obławy. Sen nocą w polu, lub lesie z tych samych obaw.
Prawdziwy strach nastąpił jednak w momencie, kiedy leżałem ukryty w wysokiej
fasoli, a przechodzący kilka metrów ode mnie Niemiec siał z karabiny
maszynowego po fasoli i wołał koma heja, abym wychodził. Chciałem wyjść, ale byłem tak
sparaliżowany strachem, że nie mogłem się ruszyć. Nie zdawałem sobie sprawy, że
on mnie nie zauważył. Kiedy później wyszedłem z fasoli i zobaczyłem wylewający
się z głowy prosto w ziemię mózg mojego Ojca, to już nie potrafiłem się
opanować. Opanowały mnie wówczas jakieś niezrozumiałe przywidzenia. Od tej pory
strach zapanował we mnie niepodzielnie. Ujawnił się, kiedy siedzieliśmy w
bunkrze, a Sowieci walili prosto w nas katiuszami przez 2 dni i noce. Pociski
spadały na nasz bunkier i w pobliżu, a po każdym sypała się na głowy ziemia. Płacz,
lament, modlitwy i rozpacz panowała wśród wszystkich. Czułem ogromny strach o
siostrę, kiedy trzymając na ręku kilkutygodniową córeczkę broniła się przed
zgwałceniem przed pijanymi sowieckim oficerami. Strach panował, kiedy z braku
ojca pozostaliśmy sami, a Sowieci wyrzucali nas z domów strasząc, że mogą
powrócić Niemcy. Po wyzwoleniu w 1944 roku nie wiele się zmieniło. Działały
różnego rodzaju bandy rabunkowe i hulała bezpieka. Wyciągano z domów ludzi,
mordowano lub rabowano i nikt nie wiedział za co i kto to zrobił. Panowało
bezprawie. Kiedy w 1946 roku ukończyłem 18 lat, to wiadomości ze szkoły w ogóle
nie miałem. Świadectwo ukończenia 7 klas miałem, ale nic więcej. Byłem jedynie
pomimo głodu dobrze rozwinięty fizycznie i to była cała moja wartość. Chęci do
nauki miałem, jednak z braku ojca i innych okoliczności nie udało mi się podjąć
nauki. Byłem sam z mamą, która nie mogła mi w niczym pomóc i sam z własnym
poglądem na świat i ludzi.
Na
chwilę zaświtało nade mną światełko nadziei, bo naczelnik poczty uznał, że
mógłbym zostać listonoszem. Byłem niezmiernie szczęśliwy, kiedy mama przyniosła
mi tą wieść. Stałem się ze wszech miar wysokiej godności osobistością.
Kiedy
szedłem przez odległe wioski niosąc ludziom wiadomości z poza oceanu, ludzie
oczekiwali na mnie jak na wybawienie. Czekali na upragnioną od rodziny pomoc z
kilku dolarami w liście, lub wiadomość o paczce. Tak trudno żyło się w czasach
kiedy nie było emerytur, ani rent i żyło się na wsi jedynie z tego co urosło w
polu, jeśli miało się kawałeczek. Wiadomości o idącym listonoszu przekazywane
zostawały z jednego końca wsi na drugi. Kiedy mijałem ich domy czuli się
zawiedzeni. Koledzy zazdrościli mi tej pracy, a ja byłem szczęśliwy, że ją mam.
W
takiej sytuacji gruchnęła wieść, że kto się nie zapisze do partii, ten zostanie
zwolniony i pozbawiony pracy. I w tym momencie ujawnił się znowu strach. Obawa
przed utratą pracy stała się tak wielka, jak wówczas, kiedy nade mną świstały
kule, a ja leżałem w fasoli i nie potrafiłem się ruszyć. Zadziałał natychmiast mój
system obronny i kiedy spotkałem sekretarza partii, to powiedziałem, że chcę
się zapisać, a on pijaczyna wyciągnął karteczkę i zapisał na niej moje
nazwisko. Co ja sobie narobiłem, bo ten sekretarz zadzwonił do naczelnika
poczty i powiedział. To pan nie chce się zapisać do partii, a pański listonosz
to zrobił i zapisał się. Jak ja zostałem zbesztany, że nie powiedziałem
naczelnikowi przed wstąpieniem. Miał całkowitą rację, ale było już na późno.
Efekt był taki, że naczelnik także ze strachu przed konsekwencjami zapisał się
do partii i taka była przyczyna mojego i jego wstąpienia do Polskiej Partii
Robotniczej (PPR) w 1946 roku.
A
jak to było z milionami innych członków PZPR, którymi propaganda komunistyczna
tak się szczyciła?
Wydaje
mi się, że najlepiej na takie pytanie odpowiedziałby, każdy kogo to dotyczyło. Natomiast
sam mogę jedynie wyrazić własne zdanie, jako świadek tamtych czasów.
Nie
spotkałem w moim życiu nikogo, o kim mógłbym z lekkim sercem powiedzieć, że
wstąpił do partii PZPR z wiary do komunistycznej ideologii. Jeśli byli tacy, to
było ich niewielu, a i ci szybko przekonali się jak demagogiczna to ideologia.
Wydaje
mi się, że nawet ci na szczytach władzy doskonale zdawali sobie sprawę komu
służą, jednak korzyści bycia u władzy zagłuszały sumienie. Normalne było, że
różnego rodzaju nieuczciwym ludziom pozwalano nawet na oszustwa, aby tylko
przyklaskiwali władzy i wykonywali ich polecenia. Do partii przystępowano nie z
ideologicznych przesłanek, tylko niezliczonej ilości korzyści. Jeśli człowiek
chciał być zauważany przy awansach, piąć się do góry, awansować, to pierwszym
krokiem było zapisać się do partii. Nie był wówczas uznawany za tzw. czarną
reakcję. Często natarczywość w zakładach pracy była tak wielka, że dla spokoju
wstępowano do partii. Na wsi rolnik wstępował, bo mógł łatwiej otrzymać przydział
na materiał budowlany, lub cokolwiek innego czego nagminnie wszędzie brakowało.
Na zebraniu partyjnym członek partii przespał się, w domu wysłuchał radia Wolna
Europa, czy Głosu Ameryki. W niedzielę poszedł do kościoła, gdzie wziął ślub
kościelny, ochrzcił dziecko, wyspowiadał się, ale partia chociaż walczyła z tym
to jednak przyzwalała. W organizacjach partyjnych były planowane ilości przyjęć
do partii, robiono na różny sposób naciski, aby ten wzrost osiągać. Znane są mi
wypadki, że jeśli ktoś starał się o stanowisko lub awans, to stawiano mu
warunek wstąpienia do partii. Wówczas uznawano, że ma się człowieka po swojej
ideologicznej stronie, chociaż wcale tak nie było. Ludzie pluli na władzę, ale
jednak wygodniej było siedzieć cicho, aby go nie okrzyknięto wrogiem. W czasie
rozdzielnictwa dóbr, kiedy można było uszczęśliwiać ludzi nawet papierem
toaletowym, było to niezmiernie ważnym akcentem rządzenia.
Pamiętam
czasy, kiedy każdy głos naprawy Polski
uznawano za wrogą działalność, a chcących naprawy uznawano za wrogów. Za
czasów Stalina najmądrzejszym musiał być głos „Starszego Brata” lub partii, ale
nawet w tym wypadku uznano błędem tzw. „kult jednostki Stalina” i zaczęto go
zwalczać. Kiedy nie sprawdziły się ideologiczne hasła planowanej gospodarki
socjalistycznej, było coraz gorzej. Początkowo wydawało się, że w gospodarce
socjalistycznej, kiedy będzie można wszystko zaplanować, będzie łatwiej. W
praktyce okazało się to bzdurą, bo braki istniały w zakładach pracy, w sklepach
i na każdym kroku. Osobiście jeszcze za rządów Edwarda Gierka, kiedy krzyknął
hasło „pomożecie” odkrzyknąłem „pomożemy”, jednak nic z tego nie wyszło, bo
system był bezwzględnie zły i zakłamany. Kiedy zacząłem pracować przekazując we
Lwowie samoloty AN-2, przekonałem się, że w stawianym nam za wzór systemie jest
gorzej niż myślałem. Nie istniały tam swobody demokratyczne nawet takie jak u
nas. Wzorzec człowieka radzieckiego chodził przeważnie brudny, pijany i patrzył
żeby coś ukraść. Braki w każdej dziedzinie były ogromne. Z partii wystąpiłem proteście za „stan
wojenny”. Zrozumiałem, że wykonujemy służalczą rolę umacniania potęgi ZSRR, w
której nie liczy się dobro Polski. Tak zakończona została moja partyjna
przynależność.
Obecnie
niezrozumiały stał się dla mnie powrót do nie demokratycznych form PRL-u. Decyzje
pochodzące od jednego człowieka przypominają mi „kult jednostki Stalina?” Ten
kult, który ponad pół wieku temu został nawet w Związku Radzieckim
potępiony. Kiedy dzisiaj uważamy
patriotami tylko siebie, rozsiewając nienawiść do ludzi odmiennego zdania,
nazywając ich zdrajcami, wrogami
ojczyzny i bezbożnikami, to tak jakbym słyszał dawne oskarżenia przywódców
komunistycznych. Rozsiewano wówczas nienawiść do dawnej Polski, religii, patriotycznych
zasad i kapitalistycznego zachodu. W najlepszym wypadku ucinano dyskusję „co, nie podoba ci się władza ludowa?”. Kończyło
to dalszą dyskusję i było bardzo groźnym ostrzeżeniem.
Czy nienawiść rozniecana
pod płaszczykiem patriotyzmu i religii powinna brać górę nad rozsądkiem? Czy
historia musi zataczać koło i powracać w to samo miejsce?
Teofil
Lenartowicz
Wrocław,
dnia 22 lutego 2016