17
września 1939 Związek Radziecki wbił Polsce nóż w plecy
Z okazji tytułowej rocznicy prezentuję
poniżej następny 4-ty rozdział Pożar. Jest to rozdział z książki pt. Żyłem jak
umiałem i dotyczy następnych wydarzeń okrutnej wojny, której byłem świadkiem.
Rozdział 4.
POŻAR.
Pewnego dnia
spalił się nasz dom. Stało się to jesienią, 12. 11.1939, a więc 2 miesiące po napaści
Niemców na nasz kraj. Jak z powyższego wynika, nieszczęścia od samego początku
nie omijały nas.
Siedzieliśmy
wieczorem w kuchni, kiedy Mama poszła z lampą do stajni. W trakcie rozmowy
usłyszeliśmy lekkie, trzykrotne zapukanie w okno. Zdziwiło nas to, gdyż wszyscy
byliśmy w domu, a wokół domu panowała wieczorna cisza i spokój. Ojciec
zaciekawiony wyszedł przed dom, obszedł go wokół, a nie spotkawszy nikogo wrócił
do mieszkania. Powiedział.
--- Może
przechodził sąsiad Mitek i dla żartów zapukał w okno.
Kiedy po chwili
rozmowa ponownie się zawiązała, leciutkie zapukanie ponowiło się. Ojciec
wyjrzał przez szybę w oknie, a nie zobaczywszy nikogo zaniepokoił się na dobre.
Rozmowa już nie kleiła się i nie upłynęło więcej jak kilkanaście minut, kiedy
usłyszeliśmy krzyk Mamy dochodzący ze stajni.
--- Pali się!
Gdy wybiegliśmy z kuchni ogień był już na
dachu. Na strychu było pełno słomy, a dach był kryty strzechą, więc ogień
rozprzestrzeniał się bardzo szybko. Ojcu udało się wyprowadzić krowę, zlecieli
się sąsiedzi i przyjechała straż pożarna. Uratowali meble i większość rzeczy.
Zostały ściany domu i komin. Ściany nie spaliły się, gdyż na strychu powała
wyklejona była gliną, więc ogień nie poszedł do wnętrza domu. Spaliły się
gołębie, które mieliśmy w gołębniku. Przestraszone wyleciały z gołębnika, zatoczyły
krąg i pofrunęły prosto w ogień. Był to makabryczny widok. Spaliła się moja
ukochana kawka Kasia. Ze wszystkiego najwięcej jej nie mogłem odżałować. Przy
ratowaniu dobytku Ojciec poparzył sobie ręce. Byliśmy załamani i zrozpaczeni.
Zostaliśmy bez środków do życia, bo wszystko się spaliło. Uratowaliśmy tylko
krówkę i meble w mieszkaniu.
Pożar powstał od
lampy, bo kiedy Mama nachyliła się w stajni nad prosiaczkiem, to przez nieuwagę
źdźbło słomy weszło do lampy i płomyk wymknął się i pobiegł do góry, gdzie było
pełno suchej słomy. Słoma w mgnieniu oka zapaliła się i prawie natychmiast
pożar ogarnął cały dom.
Ojciec chciał
abyśmy zamieszkali z jego ciocią Pauliną Kruk Lenartowicz. Mieszkała ona po
sąsiedzku, w drugim bliźniaczym domu podobnym do naszego. Była bezdzietną
wdową, mieszkała samotnie, ale stara osiemdziesięcioletnia kobieta tak kochała
spokój, że niezbyt chętnie
zgadzała się na to. Zamieszkaliśmy w opuszczonym domu na Woli. Był on 1-wszym
domem po lewej stronie zaraz od rynku i był własnością Sadowskich, naszych
dalszych krewnych mieszkających w Mielcu. Krówkę umieściliśmy po sąsiedzku w
rynku na tzw. Brzostówce, gdzie Ojciec wynajął wolną stajenkę. Ta krówka była
teraz jedynym źródłem naszego utrzymania. Ojciec miał emeryturę, ale Niemcy
wypłacali z niej marne grosze. Z oszczędności na książeczkach P.K.O. nie można
było korzystać, więc było tragicznie. Musiałem pomagać rodzicom, więc chodząc
wśród Niemców zbierałem pety, z których robiliśmy w tutkach papierosy. Nie
latała już za mną kawka, która chętnie
ze mną przebywała. Ojciec chodząc po wsiach sprzedawał chłopom te
papierosy. Był to handel zamienny, gdyż chłopi nie mieli pieniędzy, a palić im
się chciało. Przeważnie zdobywał Ojciec w ten sposób jajka.
Wracając do
wieczoru, podczas którego nastąpił pożar to przekonani byliśmy, że pukanie, które
wszyscy w kuchni słyszeliśmy było ostrzeżeniem Opatrzności przed tym, co miało
nastąpić. Można w to wierzyć, lub nie, ale fakt był faktem. Ojciec wierzył w
sny, zapisywał je w swoim pamiętniku i potrafił tłumaczyć. Potrafił wracać
nawet po kilku latach do jakiegoś snu przypisując go zaistniałym faktom. Ja nie
wierzę w sny, ale niektóre rzeczy wyśnione w dorosłym życiu były tak dziwne, że
miałem wątpliwości czy to był tylko sen. Często zastanawiałem się nad tym, gdyż
niektóre fakty nie mogły mi się wyśnić, bo nie było ich w mojej świadomości.
Bywało i tak, że podczas snu doznawałem jakby olśnienia i to, czego nie
rozumiałem poprzednio stawało się dla mnie jaśniejsze, bo przykładałem do tego
inny punkt widzenia.
Jakieś fatum
wisiało nad naszą ulicą, bo po kilku miesiącach 6.3.1940, spalił się dom
najbliższego naszego sąsiada Władka Bukowego. Jego matka piekła chleb w piecu
chlebowym i od tego zapaliła się słoma na strychu i cały dom się spalił. Na
szczęście Bukowy miał już w budowie nowy dom po przeciwnej stronie swojego
sadu.
Seria
nieszczęść dotykających naszą rodzinę trwała dalej. Pewnego wiosennego dnia
26.V.1940 roku wpadło do nas Gestapo z Mielca. Zrewidowali dom. Przewrócili
wszystko do góry nogami i znaleźli radio. Radia też nie wolno było mieć. Gdyby
zrobiono listę tego, co było wolno i tego, co nie było wolno, to lista tego, co
było wolno, byłaby bardzo krótka. Radio, które znaleźli, było to radio
przywiezione z Katowic. To lampowe radio było zasilane prądem z sieci i wiadomo
było, że nie mogło być u nas używane, bo nie było w Przecławiu prądu. Radia też
nie wolno było słuchać. Zabrali Ojca razem z radiem na Gestapo do Mielca.
Aresztowali wówczas Władka Bukowego i Zygmunta Witkowskiego naszych sąsiadów.
Wrócili oni następnego dnia do domu. Tatusia obciążał fakt, że nie oddał radia,
gdy ogłaszali żeby radia zdawać.
Mój Ojciec Stanisław Lenartowicz |
Przyczyny powodujące aresztowanie, Ojciec opisał w
swoim pamiętniku, a było to tak. Jeden z sąsiadów ukradł Władkowi Bukowemu
rower, co ten zgłosił na policji. Policja dokonując rewizji, znalazła rower u
niego, odebrała go i oddała Bukowemu. Kiedy nasz dom się spalił, przez kilka
dni radio wraz z innymi naszymi rzeczami leżało u Bukowego. Radio widział tenże
sąsiad i ze złości doniósł Niemcom, że Bukowy ma radio. Kiedy przyjechało
Gestapo Bukowy powiedział, że radio jest własnością naszego Ojca. W ten sposób
wszystkich trzech zamknięto. Tatuś po 5 miesiącach więzienia na Gestapo wrócił
do domu. Radość z tego powodu była ogromna. Nie trzeba przypominać, co znaczy
być więzionym przez Gestapo. Więźniów tam w nieludzki sposób torturowano. Nie
słyszałem jednak, aby po powrocie z Gestapo Ojciec się skarżył. Całe szczęście,
że był to dopiero początek okupacji i dlatego jeszcze się to Ojcu upiekło.
Pragnę wrócić jeszcze do spalonego domu. Ojciec zgłosił
w P.Z U. spalenie domu, aby dostać odszkodowanie. Nie uległy spaleniu ściany,
okna i drzwi. W całości stał również komin. Ojciec komin zburzył, a drzwi i
okna pozdejmował i pochował. Wkrótce wyjaśniło się, dlaczego tak zrobił. Po
kilku dniach przyszła komisja do oszacowania strat. Na pogorzelisku zapytali
Ojca czy komin spadł od ognia. Ponieważ Ojciec nie dosłyszał, stojąc z boku
powiedziałem.
— Nie, Tatuś przedwczoraj go rozwalił!
Popatrzyli oni po
sobie, a ja dopiero wtedy zorientowałem się, jaką popełniłem gafę. Chodziło o
to, że w wyniku obalonego komina od pożaru należało się wyższe odszkodowanie.
Natychmiast uciekłem, bo wiedziałem co się święci. Gdy późno wieczorem wróciłem
do domu nie dostałem już lania.
Gorsza jednak od lania była świadomość popełnionego zła.
Wychowywany
byłem, że kłamstwo jest wielkim grzechem i trzeba się z tego spowiadać. Miałem
z tym jako dziecko dylemat. Podejrzałem w pamiętniku u siostry czyjś wpis,
którego część cytuję: Za prawdę szczęście
cię wielkie czeka, lecz jeśli prawdą masz zgubić człowieka, to wtedy kłam.
Przez wiele dziecięcych lat nie mogłem sobie z tym poradzić, a i teraz brzydzę
się kłamstwem.
Seria niepowodzeń w
naszej rodzinie trwała dalej. W grudniu 1940 roku Mama chciała siekierą
przerąbać drewno i tak niefortunnie to zrobiła, że zamiast trafić siekierą w
drewno to trafiła we wskazujący palec. Palec prawie trzymał się na skórce.
Kiedy to zobaczyłem mało, że nie zemdlałem. Lekarz zabandażował to,
usztywniając łupką i tak się zrosło. Od tej pory wskazujący palec Mama miała
sztywny.
Z miesiąca na miesiąc
żyło się nam coraz trudniej. Mieliśmy daleko od domu pole i ogród. Do krówki
musieliśmy chodzić do stajni na „Brzostówkę” w rynku. Mieliśmy znów kury, ale
nie było mojej biednej kawki Kasi. Kasia ta często śniła mi się w nocy, że
siedziała na moim ramieniu i dzióbała mnie po zębach, a ja przymykałem oczy,
aby nie dzióbnęła mnie w oko. Później śniła mi się coraz rzadziej, aż całkiem
przestała. Gdy jednego razu zapytałem Mamę, dlaczego Kasia przestała mi się
śnić, dostałem odpowiedź, że Kasi duszyczka odfrunęła do nieba już tak daleko,
że nie może wrócić. Wierzyłem w to i cieszyłem się, że jak kiedyś umrę i pójdę
do nieba to znów swoją kochaną kawkę Kasię zobaczę.
Pomimo nieszczęść wielu rodzinom żyło się
jeszcze trudniej niż nam, gdyż mieliśmy więcej środków pieniężnych. Z pieniędzy
pochodzących z PZU za spalony dom, Ojciec kupił towar i utworzył coś w rodzaju
sklepu. Mieliśmy obecnie dobry punkt handlowy, bo mieszkaliśmy prawie w rynku.
Początkowo, kiedy jeszcze były pieniądze i można było dostać towar, to jakiś
dochód, chociaż niewielki, był z tego.
Poza tym Ojciec chodził po wsiach sprzedając i kupując różne rzeczy w
zależności od możliwości i potrzeb. Kupował na wsi artykuły żywnościowe takie
jak jaja, mięso, masło i inne. Następnie zawoził do Krakowa, lub innych miast i
tam z zyskiem sprzedawał. Zapisał to Ojciec w swoim „Pamiętniku”
Później było jeszcze gorzej, bo nawet niewiele
pomagało mieć pieniądze, gdyż w sklepach nie było towarów. Nie było ich po
prostu skąd wziąć. Nie wiem jak żyli ludzie w mieście, chyba było im jeszcze
trudniej. Nie było artykułów takich cukier, sól, kawa zbożowa, odzież czy
obuwie. Kawę słodziło się melasą wyrabianą prymitywnie z buraków cukrowych,
albo słodziło się sacharyną. Zbierałem żołędzie, które się obierało z łuski,
następnie kroiło i suszyło. Upalało się to na blasze pieca i mieliło w młynku
do kawy. W ten sposób uzyskana kawa miała całkiem przyjemny aromat i smakiem
niewiele różniła się od kawy zbożowej. Najbardziej nie mogłem przyzwyczaić się
do picia kawy z sacharyną. Pamiętam dzień, kiedy nie wiadomo skąd Ojciec
przyniósł do domu odrobinę cukru. Nigdy nie zapomnę wspaniałego smaku kawy z
żołędzi posłodzonej cukrem. Wydawało mi się, że mam niebo w ustach, tak ta
kawa z cukrem mi smakowała. Później, gdy nam się wydarła odzież i obuwie było
jeszcze gorzej. Mamusia kołnierzyki koszul nicowała nam na drugą stronę. Miała
więc dodatkową pracę, której i tak jej nie brakowało.
Nie mogłem przyzwyczaić się do chodzenia w
drewniakach. Zimą śnieg podbijał się pod drewnianą podeszwę i chodziło się jak
na szczudłach. Latem można było chodzić boso i tak się chodziło, bo było to
wygodniejsze niż drewniaki. Od dłuższego czasu nie jedliśmy chleba, tylko same
placki pieczone z mąki i ziemniaków. Nie mieliśmy zboża, żaren do jego
zmielenia, bo się spaliły, ani też pieca chlebowego. Placki z mieszaniny
ziemniaków i mąki żytniej wychodziły mi już bokiem. Tego przez dłuższy czas nie
można było jeść.
Dom, w którym
zamieszkaliśmy na Woli był parterowym domem. Zajmowaliśmy połowę tego domu, do
której to połowy należał pokój i duża kuchnia. Zimno i wilgotno było w tym
domu, gdyż w jego piwnicy stała ciągle woda. Okna i drzwi były kompletnie
nieszczelne. Przez jakiś czas mieszkaliśmy tam sami, ale po jakimś czasie do
drugiej połowy domu wprowadzili się Żydzi. Nie byli to Żydzi przecławscy, lecz
jacyś przyjezdni. Była to duża kilku pokoleniowa rodzina składająca się z ponad
10 osób.
Żydzi stanowili
środowisko szczelnie zamknięte w sobie. Nie dopuszczali do siebie innych i
dlatego nie przyjaźniliśmy się z nimi. Nie było w tym domu wody, którą trzeba
było nosić z daleka. Było to dodatkowe utrudnienie dla naszych Rodziców.
Jeszcze większe było dla naszych Żydowskich sąsiadów, którym religia zabraniała
pić wodę trefną taką jak my piliśmy, oni musieli pić wodę koszerną. Żydek nasz sąsiad starszy ode mnie
o 5 lat, niósł taką koszerną wodę do domu. Spotkałem go kilkadziesiąt metrów od
domu i nie wiadomo co mi strzeliło do głowy, że naplułem mu do wiadra z wodą.
Żyd jakby dostał jakiejś wścieklizny zaczął mnie z niesamowitą pasją gonić.
Robiłem przeróżne młyńce i uniki, żeby nie dać się złapać, ale ten Żyd nie
dawał za wygraną. Wpadłem wreszcie do naszego domu i mieszkania, a Żyd za mną.
Dobrze, że siostra była wtedy w domu, bo ten Żyd zabiłby mnie ze złości.
Analizując to i
poprzednie wydarzenie z ukrzyżowaniem Żyda nie mogę zrozumieć, co właściwie
zdecydowało, że w danej chwili tak postąpiłem. Przecież współczułem tym Żydom
widząc jak Niemcy ich gnębią. Nie słyszałem też, aby rodzice źle wyrażali się o
Żydach, a jednak tak robiłem. Może ulegało się ogólnym hecom i żartom, które
Żydom się wyrządzało. Dla takiej hecy wywróciliśmy raz Żyda razem z
wychodkiem, który stał na wysokim zboczu przy rynku do strumyka Słowik.
Zobaczyliśmy z chłopakami, że Żyd wszedł do wychodka. Wystarczyło, że jeden z
nas dał sygnał i już to zrobiliśmy. O mało Żyd nie zabił się spadając z tym
wychodkiem. Skarpa do Słowika była bardzo stroma i wysoka. Żyd lecąc
wrzeszczał.
—
Zabili mnie, zabili na śmierć. Aj waj, aj waj!!!
Nas to oczywiście
bardzo bawiło. Innym razem, a było to dużo wcześniej, Żyd w okiennicy okna miał
małe okienko. Ponieważ miał sklep, więc gdy się wieczorem zapukało w okienko to
Żyd otwierał, pytał się, co się chce kupić, a następnie wystawiał rękę, żeby
najpierw zainkasować pieniądze. Na taką wystawioną rękę Żyd zainkasował całe
krowie łajno.
Myślę, że było to
uleganie ogólnym panującym tendencjom, że Żydzi byli śmieszni, bo śmiesznie
mówili i śmiesznie się ubierali. Poza tym żerowali oni na tej biednej wiejskiej
ludności, która to, co miała musiała
zanieść i sprzedać Żydowi. Jeśli mówi się obecnie, że Żydzi byli biedni
w tamtych czasach, to jest to tylko połowa prawdy. W małych miasteczkach żyli
Żydzi biedni, ale biedniejsi od Żydów byli chłopi pracujący ciężko na roli. To
nie chłop wykorzystywał pracę Żyda tylko odwrotnie Żyd wykorzystywał chłopa.
Chłop czując się pokrzywdzony, mógł czuć nienawiść podobną do tej, jaką czuł za
pańszczyźnianych czasów do swego pana.
Od dawna wiadomo
już było, że Niemcy Polskę zagarnęli wspólnie z Sowietami. Wiele na ten temat się mówiło, a w naszym domu tym
więcej, że martwiliśmy się o wujka Heńka. Pracował w policji na samych
wschodnich kresach, więc sądziliśmy, że Sowieci zgarnęli go w 1-szej kolejności.
Martwiliśmy się, a rodzice zastanawiali się rozważając warianty, żyje czy jest
w niewoli. Jedno z tych dwu wariantów wydawało się być nieuniknione. Gdybyśmy
przynajmniej wiedzieli, że jest w niewoli bylibyśmy spokojniejsi. Udzielała mi
się ta atmosfera domu.
Dochodziły nieprzyjemne dla nas wieści o podbojach
niemieckich armii, zagarniających coraz to nowe kraje. Były to dla nas
przygnębiające wieści, bo odbierały nadzieję. O zwycięstwach Niemców
dowiadywaliśmy się z gazety Kurier Polski, wydawanej przez Niemców w Generalnym
Gubernatorstwie. Gubernator Frank, prześladowca Polaków miał siedzibę na
Wawelu w Krakowie. Ten szwabski bydlak znacznie przyczynił się do ciemiężenia
Polaków.
Wiosną 1941 roku
Przecław ponownie zapełnił się wojskiem. Tym razem stacjonowali nie tylko w
Przecławiu, ale również w okolicznych wioskach. Zajmowali wszystko, co
nadawało się dla wojska. Wiedzieli ci żołdacy, że przygotowują ich do napaści
na Z.S.S.R. Nie kryli się z tym. Wyraźnie mówili, że idą na Rosję, więc
wiedzieliśmy i my. Coraz głośniej mówiło się o tym, nie wiadomo tylko było,
kiedy to nastąpi. Po cichu liczyliśmy na odwrócenie losów wojny. Znowu zabłysła
nadzieja, że wszystko się odwróci i przeklęte szwaby zostaną przepędzone, że
wujek Heniek odnajdzie się i wróci do nas.
Znów do szkoły
nie chodziłem, a była to już 6-ta klasa. W tamtych czasach nie przejmowałem się
tym jeszcze. Taka swoboda wiosną była nawet mile widziana. W prawdzie
obowiązków nie brakowało, bo rodzice gonili do roboty, ale zawsze był to jeden
obowiązek mniej. Wielu moich kolegów zaprzestało całkowicie chodzenia do szkoły
od 5-tej klasy. Ich rodzice, szczególnie ci z okolicznych wiosek nie posyłali
dzieci do wyższych klas. Dzieci potrzebne im były do pracy w domu, przeważnie
do pasienia krów. Z przecławskich dzieci, moich rówieśników, także kilku
zaprzestało chodzenia do szkoły. Muszę tu nadmienić, że w przeszłości znajdowała
się w Przecławiu jedynie 4-ro klasowa szkoła podstawowa. Dopiero kilka lat
przed wojną, gdy wybudowano szkołę w rynku powstała 7-mio klasowa szkoła.
Większość
przecławskich murarzy jeździło do pracy w Lignozie. Nazywano tak tereny gdzie
od Pustkowa w lasach w kierunku na północ Niemcy budowali ogromne fortyfikacje.
Tereny za linią kolejową Dębica-Mielec były kompletnie wysiedlone. Niemcy
zabraniali tam Polakom przebywać i wchodzić. Strzelano tam do Polaków bez
ostrzeżenia. Przejazd pociągiem na tej trasie, był ograniczony. Murarze
jeździli mając wydane przez Niemców specjalne przepustki.
Na wschód od
linii kolejowej leżała wieś Blizna położona wśród lasów. Niemcy w późniejszych
latach robili tam próby z bronią rakietowa V-1 i V-2. Wystrzeliwane leciały w
kierunku północnym. Często widziałem jak z lasu na wschodzie unosiła się
ognista kula, podobna do wschodzącego słońca. Następnie znikała i wówczas
słychać było hurgot podobny do dźwięku samolotu odrzutowego, a następnie już
wysoko w górze widoczna była smuga unoszącą się za lecącą rakietą. Dzisiaj
wiemy, że była to rakieta V-1.
W Pustkowie Niemcy zbudowali duży obóz
koncentracyjny. Ginęli w nim żydzi, Polacy, a później jeńcy sowieccy
przymuszani do katorżniczej pracy. Do pracy przymuszani byli wszyscy zdolni do
pracy. Praca ta nie dawała możliwości przeżycia za zarobione pieniądze. Za
pracę dostawało się jedynie marne grosze, przydział papierosów i wódkę.
Pracowało się nie dla pieniędzy, lecz dlatego, aby być zarejestrowanym w
arbeitsantcie (urząd pracy), bo wtedy nie zabierano na wywóz do Niemiec.
Uznawano to za najgorsze, co może się przytrafić. Wywieziony do Niemiec tracił
kontakt z rodziną i szansę powrotu do domu.
Już po wojnie,
kiedy po latach rozmawiałem z pewnym młodym człowiekiem, powiedział on, że za Niemców było lepiej, bo wszyscy
mieli pracę. Byłem jego wypowiedzią niesamowicie zbulwersowany. Uznałem to jak
obelgę dla wszystkich, którzy w tamtych czasach zmuszeni byli katorżniczo pracować
dla Niemców, z narażeniem własnego życia. Przekonało mnie to, jak wielu młodych
ludzi kompletnie nie zdaje sobie sprawy z
tego, jak trudno w tamtych czasach się żyło. Widocznie żeby to zrozumieć trzeba
samemu przeżyć.
Stacjonujące
wzdłuż sowieckiej granicy armie niemieckie czekały na sygnał do wymarszu. W
Przecławiu nie było w tym czasie antagonizmów pomiędzy Niemcami a miejscową
ludnością. Poczyniły się nawet przyjaźnie przecławskich dziewcząt z Niemcami. W
zamku Rejów, który w całości Niemcy zawłaszczyli, urządzano sobie zabawy.
Niemcy zapraszali dziewczęta i kilka tam chodziło. Nie wiem jak odbywały się
zabawy z pijanymi Szwabami, ale znam niektóre ich skutki. Jednym takim
skutkiem było złamanie nogi przez jedną z panienek, która po pijanemu spadła ze
schodów. Inny skutek, jaki znam, to zgolenie głowy pannie, która zbyt mocno w
przyjaźń z Niemcami się zaangażowała. Robili to chłopcy z ruchu oporu, który
istniał od samego początku okupacji. Dziewczyna ta długo, bo aż do odrośnięcia
włosów chodziła w chustce na głowie.
Nudzili się już
Niemcy oczekując uderzenia na Rosję, więc jak mogli umilali sobie czas. Na
pastwisku obok Wisłoki kopali często piłkę. Zdarzało się, że również nasi
chłopcy tam grali. Tak się jakoś złożyło, że wspólnie dogadali się, aby
rozegrać między sobą mecz piłki nożnej. Wyznaczono obok Wisłoki boisko, sędziów
i postawiono bramki. Na mecz rozgrywany w niedzielę przyszło sporo kibiców. Z
jednej strony boiska mecz obserwowali niemieccy oficerowie, a z drugiej strony
Przecławianie. Niemieccy nadludzie wystąpili w kornerówkach i jednakowych
koszulkach. Nasi chłopcy występowali tak, jak kto mógł, przeważnie w samych
majtkach i boso. Każdy, kto kopał piłkę, wie jak trudno grać w piłkę na bosaka
przeciwko zawodnikom obutym w twarde kornerówki. Początkowo Niemcy prowadzili
1:0, ale po przerwie losy meczu się odwróciły. W naszych chłopców wstąpił
jakiś bojowy duch. Nie patrząc na własne poobijane nogi, zaczęli tak biegać i
grać, że zepchnęli Niemców do głębokiej defensywy. Ostatecznie
wygrali Przecławianie różnicą jednej bramki. Była ogromna radość, kibice
przecławscy się cieszyli, natomiast kibice, niemieccy oficerowie, opuścili
teren gry obrażeni. Nie mieściło im się to w głosie, że mogli przegrać. Finał
tej zabawy był taki, że komendantura niemiecka przymykająca oczy na karciane schadzki
u Matusa (tak nazywano jednego z murarzy, Franka Matuszkiewicza), teraz wpadła
tam wieczorem i wszystkich będących tam zamknięto. Dostali dobrze w dupę,
przytrzymali ich przez całą noc i rano wypuścili.
Pewnej czerwcowej
nocy 1941 roku wszystko wojsko wyjechało. Przecław i okolice opustoszały.
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co to znaczyło. Gdy usłyszeliśmy daleką
kanonadę artyleryjską, wiedzieliśmy już na
pewno, że oto ruszyła pełną siłą niemiecka machina wojenna. Wstąpiła w nas nowa
nadzieją, że w tej wojnie losy wreszcie się odwrócą i stanie się coś, co zmieni
naszą sytuację. Nadzieja nie trwała jednak długo. Echa walk zaczęły oddalać się
i cichnąć. Wkrótce całkiem zamilkły.
„Kurier Polski”
donosił o nowych zwycięstwach Niemców. Zwycięstwo nad ZSRR miało być piątym
poważnym zwycięstwem. Szwaby chełpili się tym i wszędzie gdzie się dało
umieszczali swoją słynną „V” podkreślającą ich zwycięstwo, a nam się wydawało,
że jesteśmy już całkowicie
pognębieni.
Patrząc na tamte
wydarzenia z perspektywy minionych lat trzeba powiedzieć, że Związek Radziecki
przez głupotę własnych przywódców pozwolił się Niemcom w tak prosty sposób
zaskoczyć. Sowieci byli kompletnie do tej wojny nie przygotowani. Stalin
zawierając tajne porozumienie z Niemcami liczył na wzajemną pomoc, a nie
agresję. Zgodnie z tym porozumieniem obaj sojusznicy mieli poszerzać własne
terytoria kosztem podbitych państw. Mieli sobie w tym pomagać i wzajemnie nie
przeszkadzać. W ten sposób Stalin zagarnął część Polski. Zajął też kraje
nadbałtyckie Litwę, Łotwę i Estonię. Przygotowywał się do następnych podbojów.
Stalin wypełniał zobowiązania wobec Hitlera. Ze Związku Radzieckiego szły dla
Niemców transporty z bawełną, ropą naftową i innymi towarami. Jechały te transporty
nawet wtedy, gdy Niemcy przekroczyli już ich granicę. W swojej naiwności Stalin
nie uwierzył w agresywne zamiary swego sojusznika. Zignorował meldunki własnego
wywiadu wojskowego donoszącego o gromadzeniu armii niemieckich na granicy z
Z.S.R.R. i przygotowywaniu napaści. Spowodowało to, że Armia Czerwona była
kompletnie nie przygotowana do wojny z Niemcami.
Po napaści
Niemców wojska Armii Czerwonej nie stawiały oporu, lecz masowo poddawały się do
niewoli. W początkowym okresie wojny Niemcy zagarnęli do niewoli prawie 2
miliony żołnierzy sowieckich. Niemcy nie spodziewali się tego i nie wiedzieli,
co z taką masą żołnierzy zrobić. Z bronią w ręku przeszła na stronę Niemców
cała armia generała Własowa. Ci oddający się w niewolę żołnierze liczyli na
lepszy los w niewoli, niż to, co przeżywali we własnym kraju, pod batem
komunizmu. Z upływem jednak czasu Armia Czerwona zaczęła stawiać coraz
silniejszy opór. Stało się tak dlatego, ze pełną parą rozwinął się na tyłach
Związku Radzieckiego przemysł zbrojeniowy, a Stalin otrzymywał pomoc z Zachodu.
Losy wojny odmieniły się, żołnierze sowieccy przestali się poddawać. Dla nich
lepiej było ginąć w walce niż iść do niewoli. Niemcy postępowali z jeńcami
sowieckimi w nieludzki sposób. Ci żołnierze, gdy się o tym przekonali już nie
chcieli iść w niewolę. Zaczął się bój na śmierć i życie i to było elementem
decydującym w tej wojnie. Moim zdaniem, gdyby Niemcy z jeńcami sowieckimi
postępowali w bardziej humanitarny sposób, to ich sukcesy na froncie wschodnim
były by większe. Nie chcę przez to powiedzieć, że Niemcy wygraliby przez ten
fakt wojnę, ale gdyby nie sroga zima 42/43 i gdyby w ich rękach znalazła się
bomba atomowa, to kto wie, jakby losy wojny się potoczyły. Prace nad tą bombą
mieli poważnie zaawansowane i bliżej im było do tej bomby niż Amerykanom.
Rakietę do jej przenoszenia już mieli. Bombardowali rakietami V-1 Londyn.
Zachód takich rakiet wtedy nie miał.
Mijały
dni, tygodnie i miesiące okupacyjnej niewoli. Zaczynał się 1942 rok. W tym roku
może nieco więcej nauki było w szkole. Wojska niemieckie poszły daleko na
wschód i nie stacjonowały już w Przecławiu. Nie było ich w zamku Reyów, a także
i w szkole. Od początku wiosny szkołę otwarto i zaczęła się nauka. Cóż to była
jednak za nauka. Nie było żadnej intensywnej nauki ani odrabiania zaległości.
Chodziłem do 7-mej klasy, właśnie miałem ją skończyć, a z matematyki uczyłem
się dopiero działań na ułamkach. Nie znałem podstaw algebry ani geometrii.
Oprócz matematyki w 7-mej klasie uczyłem się tylko języka polskiego religii i
gimnastyki. Pozostałe przedmioty takie jak historia i geografia były ścisłe
zakazane. Polakowi nie wolno było znać historii własnego kraju. Nie byłem więc
z wiadomościami dalej jak na poziomie 5-tej klasy. Gorzej, bo ja nie zdawałem
sobie sprawy z faktu, że poziom mojej nabytej nauki w szkole jest tak niski.
Może brak mi było dopingu ze strony Rodziców. Wielu moich kolegów rodzice wcale
nie posyłali do szkoły. Mogę śmiało powiedzieć, że należałem do rocznika
najwięcej pokrzywdzonego przez wojnę. W lepszej sytuacji były dzieci młodsze
ode mnie o 3 lata. Ci kontynuowali po wojnie naukę dojeżdżając do gimnazjum w
Mielcu. W lepszej sytuacji były też dzieci starsze o 5 lat, bo ukończyły 7-mą
klasę przed wojną. Dzieci więc młodsze tak jak i starsze miały wiadomości
szkoły podstawowej których ja nie miałem. Cóż mi z tego, że na świadectwie
miałem wynik bardzo dobry jak wiadomości w głowie nie było. Nie mam żalu do
rodziców, że nie zorganizowali, jakiegoś douczania mnie, gdyż nie było na to
warunków. Po pierwsze douczanie mogło być tylko tajne, a za to groziła kara
śmierci, a po drugie skoncentrowani byli oprócz walki o byt, także na tym, aby
uchronić mnie przed wywózką do Niemiec. Miałem 14 lat i z mizernego dziecka
szybko wyrastałem na młodzieńca. Z moich rówieśników wyższy ode mnie był tylko
Czesiek Bukowy i Edek Grębosz, ale oni byli o rok starsi.
Ponad 60 lat od tamtych wydarzeń w padły mi w
ręce materiały, z których wynikało, że istniały w Przecławiu tajne komplety
nauczania w latach okupacji niemieckiej. Niestety mogę jedynie żałować, że moi
Rodzice i ja nie wiedzieliśmy o tym. Nieświadomość powyższego tłumaczę tym, że
musiała istnieć głęboka konspiracja, aby uczący się, a szczególnie nauczyciele
czuli się bezpiecznie. Żałuję, że takiego nauczania nie podjąłem, gdyż moje życie
mogło potoczyć się inaczej.
Tajne
nauczanie młodzieży wynikło wówczas z inicjatywy kierownika szkoły w Przecławiu
Wilhelma Lotza. W kompletach, które stworzył, nauczanie prowadzili nauczyciele
Janina Zeylhuber, Stefania Gubernat, a później Stanisław Sęk. Wilhelm Lotz
pozostawił po sobie wspomnienia, w których opisał swoją działalność z tamtego
okresu. Urodzony w 1905 roku w Nowym Yorku zjawił się w Przecławiu w latach
30-stych. Tenże nauczyciel i kierownik szkoły w Przecławiu prowadził pod
przykrywką spółdzielczości handlowej „Społem” szeroko zakrojoną działalność
konspiracyjną. Współdziałał w druku i kolportażu egzemplarzy tajnego czasopisma
„Stokrotka”. Brał czynny udział w kolportażu czasopisma „Odwet” wydawanego
przez słynnych „Jędrusiów” działających w podziemiu na Ziemi Mieleckiej i
sąsiednich powiatach. W 1943 roku podjął się konspiracyjnej roli Delegata Rządu
na powiat mielecki i jako taki przesyłał miesięczne sprawozdania do Delegatury
Rządu w Krakowie. Posiadał pseudonim „Brona”, był ludowcem posiadającym
kontakty tak z organizacjami GL i BCh jak i AK. Jego działalność została
opublikowana w publikacji „MIELEC Studia i materiały z dziejów miasta i
regionu.” Pochodził z rodziny mieszanej. Ojciec kolonista niemiecki z Józefowa,
natomiast matka Polka. Wychowany przez matkę na polskiego patriotę, chociaż
naciskany przez Niemców, nigdy nie podpisał folkslisty i nie poszedł na
współpracę z okupantem. Koniec Rozdziału 4.
Okazyjnie
zamieszczał będę następne rozdziały.
Teofil Lenartowicz
Mielec, dnia 17 września 2019