niedziela, 28 lipca 2024

Przecławskie wspomnienia z 1 sierpnia 1944 roku



Urywek z mojej niepublikowanej książki pt. „Żyłem jak umiałem”

Mój okupacyjny dowód osobisty zwany Kennkarte, Był używany jeszcze kilka lat po wyzwoleniu
Mijały trudne chwile okupacyjnej niewoli. 1 sierpnia 1944 roku nie wiedzieliśmy, że to właśnie w tym dniu wybuchło powstanie w Warszawie. Nie wiedzieliśmy, że dowództwo Armii Krajowej ogłosiło tzw. akcję „Burza”, na mocy której wszystkie oddziały Armii Krajowej stawały do wzmożonej walki przeciwko okupantowi. Takie działanie miało na celu wyzwolenie Polski przed wkroczeniem Sowietów na nasze terytorium i postawienie ich przed faktem dokonanym, przez ustanowienie legalnych struktur państwowych. Takie struktury konspiracyjnej polskiej władzy państwowej istniały w podziemiu niemal od zarania okupacji. Pragnę w tym miejscu nadmienić, że delegatem rządu polskiego na obwód mielecki był Wilhelm Lotz, kierownik szkoły w Przecławiu, który do władz zwierzchnich w Krakowie przesyłał comiesięczne sprawozdania. Oczywiście ze względu na ścisłą konspirację nic wówczas o tym nie wiedzieliśmy. 1 sierpnia 1944 był to normalny pracowity dzień, jednak po kilku napadach na Niemców wisiała w powietrzu atmosfera niepokoju i strachu. W tym dniu Rodzice poszli razem z szwagrem w pole. Gdzieś koło południa wyszedłem na rynek, żeby zasięgnąć wiadomości, co się dzieje. Kurier Polski, choć nie pisał pra­wdy, to i tak nie docierał do Przecławia od jakiegoś czasu, więc wszystkie informacje przekazywane były z ust do ust tak zwaną pocztą pantoflową.
Kennkarte mojego Tatusia
Na rynku panowała cisza i spokój. Zdziwiłem się, gdyż ni­kogo nie zauważyłem. Rynek był pusty. Postałem chwilę z myślą, że może nadejdzie ktoś z chłopaków i coś się dowiem, lecz w pewnym momencie od strony kościoła rozległ się przeraźliwy krzyk.

--- Uciekać, Niemcy jadą!

To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka, powtarzając krzykiem.

--- Niemcy jadą, uciekać!

Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mama wracała właśnie ze szwagrem z pola. Krzyknął­em więc do niego żeby uciekał, ale nie musiałem już tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych świadczyły same o tym, co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a szwagier za mną. Strzały i krzyki były już cał­kiem blisko. Wpadłem więc w tyczną fasolę i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie. Nagle usłyszałem krzyk Niemca.

--- Koma heja!

Krzyk dochodził z odległości nie większej jak 10 metrów od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło ścieżką między naszym ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas jak wpadaliśmy w fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to zrobić, ale strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z trwogą oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną wbijać w moje ciało. Sekundy stały się wiecznością. W pewnym momencie szwab po raz drugi ponowił swoje.

--- Koma heja!

Jednocześnie nad głową posypała się seria z automatu. Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły, że jeśli nie wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że nie byłem wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem kompletnie sparaliżowany. W pewnym momencie dotarło do mojej świadomości, że następna seria z automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem wówczas, że szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał swoje.

--- Koma heja!

I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z coraz dalszej od­ległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze i dopiero sto­pniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie zosta­łem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do szwagra czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się. Niemcy zrobili swoje i odje­chali.

Po jakimś czasie Mama zaniepokojona tym, że Ojciec jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy wróciła wpadając do domu z krzykiem.

Ojca zabili!

Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd nasz sąsiad Władysław Bukowy. Poka­zał mi kierunek i powiedział krótko.

--- Tam leży.

Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego, co pozostało, wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły. Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.

Wieczorem, gdy już byłem w domu, jak w filmie przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za nieposłuszeństwo wobec Ojca. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu dokuczyłem. Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a nawet w szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco pragnąłem żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.

--- Tatuś wróć. Tatuś wróć.

Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie, że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i po­został z nami tak jak dawniej.

I stał się cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w mo­im kierunku idzie mój ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wy­szedłem przed dom zjawy już nie było.

Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś. Pra­wdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Nie­mców i kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał Władysław Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.

Pragnę w tym miejscu podkreślić rolę Wilhelma Lotza kierownika szkoły w Przecławiu. Był on delegatem Rządu Londyńskiego na obwód Mielecki, który wysyłał do Delegatury Rządu w Krakowie sprawozdania z Okręgu Mieleckiego. Działał w ramach spółdzielczości „Społem”, gromadząc środki finansowe wykorzystywane w celu niesienia pomocy ofiarom zbrodni hitlerowskich i ludziom najwięcej  potrzebujących pomocy. Po śmierci Tatusia Lotz zawołał naszą sąsiadkę Józefę Czyżowską (Maglecką) i wręczył jej kopertę z pewną sumą pieniężną. Poprosił ją, aby doręczyła kopertę mojej mamie. Józia polecenie wykonała, dzięki czemu Mama miała środki, aby skromnie i szybko przed zbliżającym się frontem pochować Tatusia.  

Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most. W dniu śmierci Tatusia (1.VIII. 1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do ostatecznej rozprawy z Nie­mcami przygotowywały się wszystkie oddziały w całym kraju. Zdjęcie poniżej jest ostatnią fotografią Ojca.
Mój Tatuś - Stanisław Lenartowicz, miał zaledwie 47 lat, gdy zginął od faszystowskiej kuli

Dzień przed pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie A.K. por. reze­rwy Stanisław Niedzielski i Kazimierz Pociorkowski przenosili broń z Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli ją przekazać Olkowi Rusinowi tamtejszemu dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał, aby przeprawili się wpław przez Wisłokę, gdyż Tuszyma leży po przeciwnej stronie rzeki. Nie usłuchali oni rozkazu i zbyt pewni siebie poszli przez most, gdzie zatrzymał ich niemiecki patrol. Wiadomo było, że na moście jest patrol, więc prawdopodobnie poszli tam z gotowym zamiarem rozprawienia się z Niemcami. Kiedy patrol zatrzymał ich do rewizji wówczas Kazek Pociorkowski wyciągnął broń i strzelił do Niemca.

 Nieszczęsnego dnia przed śmiercią Ojca, Niemcy czynili pościg za pewnym partyzantem, który uciekał na rowerze w kierunku lasu. Otoczyli Przecław w celu pacyfikacji i strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Niemcy nie poszli jednak dalej w kierunku lasu. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za za­strzelonego przez partyzantów żołnierza wzięli około 50 zakładników, któ­rych zgromadzono na przecławskim rynku.
Przecławski rynek w 2004 roku


2004 rok

Tablica pamiątkowa na figurze św. Jana
Byli wśród nich ksiądz proboszcz Karol Zając, sołtys Wątróbski z synem Bronisławem, Czesław Bukowy mój szkolny kolega, a także wielu innych. Ustawiono przed nimi karabiny maszynowe z zamiarem rozstrzelania, a rynek otoczony został wojskiem. Za chwilę miała odbyć się egzekucja. W takim momencie wyszedł z domu mieszkający w rynku Langer i zbliżył się do dowódcy Wermachtu. Wylegitymował się, że jest śpiewakiem wiedeńskiej opery. Wytłumaczył oficerowi, że ludzie zgromadzeni są niewinni, a w Przecławiu nie ma partyzantów. Dowódca uległ najwyraźniej wstawiennictwu i prośbie wiedeńskiego śpiewaka operowego, jakim był Langer, bo odstąpił od egzekucji. Zaczęto odliczać ustawionych i co dziesiątego wyciągnięto z szeregu. Byli to Czesław Bukowy, Jankiewicz mieszkający i mający w rynku sklep, Pietrzykowski mieszkający w przybudówce domu Kordzińskich, oraz dołączono do nich proboszcza Karola Zająca, oraz sołtysa Bronisława Wątróbskiego. Zabrano ich na Pikułówkę i uwięziono w komórce, a następnie zmuszono do picia bardzo mocnego alkoholu, po którym byli całkowicie oszołomieni. W takim stanie wywoływano ich po kolei i przesłuchiwano. 

Alfred Langer ożeniony z przecławianką był profesorem muzyki i śpiewakiem wiedeńskiej opery, czym ujął niemieckiego oficera. Ten fakt i to, że zginęła już jedna osoba najprawdopodobniej spowodowały, że odstąpiono od egzekucji zgromadzonych na rynku ludzi. Tego samego dnia Alfred Langer udał się wozem konnym, powożonym przez Milka Wątróbskiego, do siedziby Wermachtu na Pikułówkę, gdzie uprosił zwolnienie sołtysa Bronisława Wątróbskiego i proboszcza Karola Zająca. Zwolniono ich natychmiast natomiast pozostałych trzech zabrano pod most, gdzie nosili miny talerzowe do zaminowywanego przez Niemców mostu. Pracowali przez 2 dni przy zaminowywaniu mostu. Czesław pamięta jak młody żołnierz wermachtu Austriak w jego wieku, płakał nad nimi, że będzie musiał ich wraz z mostem wysadzić w powietrze. Ponieważ pozwolono rodzinom przynosić im jedzenie, więc w zupie znaleźli zawinięty w pergamin gryps. Zawarta w nim była informacja, że po zaminowaniu mostu, kiedy żołnierz niemiecki przejdzie most na lewą stronę, mają w tym momencie uciekać. Zastosowali się do wskazówki w grypsie i kiedy pozostawiono ich samych w zaminowanym miejscu, uciekli potokiem rzeczki Słowik w kierunku parku. Dobiegając do parku usłyszeli huk wysadzonego w powietrze mostu. W ten sposób cała 3-ka zakładników została uratowana, natomiast w meldunku do kapitana jednostki Wermachtu na Pikułówce dotarła informacja,  że zostali razem z mostem wysadzeni w powietrze.

 Szczegóły powyższego wydarzenia opowiedział mi Czesław Bukowy w 2007 roku. Skorzystałem też  z relacji Maksymiliana Wątróbskiego, oraz Aleksandra Rusina pseudonim „Rusal” podczas kilku spotkań z nimi w 2005 roku. Także latem w 2011 roku wykonana została reprodukcja wydarzeń, kiedy Niemcy wpadli pacyfikować Przecław i chcieli rozstrzelać na rynku zakładników. Wszedłem w kontakt z Łukaszem Skowron zawodowym oficerem rodem z Podleszan, który był dowódcą grupy rekonstrukcji historycznej o nazwie „Rusal” działającej na mieleckim terenie. Udało mi się go nakłonić do reprodukcji wydarzeń na przecławskim rynku, a on współdziałając z innymi grupami urządził reprodukcję. Przyjechali zaproszeni goście w tym Czesław Bukowy, Maksymilian Wątróbski i wielu innych. Istnieje w Internecie ciekawy film z tej reprodukcji, który warto obejrzeć.    

Wiele lat po tamtych wydarzeniach, w „Roczniku Mieleckim 2000” na stronie 170 znalazłem fragment wspomnień Jacka Woźniakowskiego dotyczący wydarzeń pamiętnego dnia, w którym zginął mój ojciec. Z jego relacji wynika, że to on był rowerzystą jadącym w kierunku Radomyśla, gdy Niemcy okrążyli Przecław z zamiarem pacyfikacji. Poniżej przytaczam fragment jego wspomnień.

Naturalnie zdarzały się też strzelaniny. Niekiedy nawet, o dziwo, bez tragicznych finałów. Na przykład przytrafiło mi się coś, co mnie nigdy nie przestanie zastanawiać. Kiedyś pod Przecławiem nadziałem się nagle nos w nos na oddziałek Niemców, który raptem wyszedł zza górki, podczas kiedy ja jechałem po szosie z drugiej strony tej górki na rowerze, przewożąc w stronę Radomyśla jakieś papiery i meldunki. Niemców było może piętnastu. Jak się później dowiedziałem mieli po­dobno „pacyfikować" Przecław, w odwet za likwidację niemieckiego posterunku na moście przez Wisłokę. Zupełnie z bliska zaczęli nagle do mnie strzelać. Rzuciłem rower do rowu i zacząłem wiać w pustym polu, to znaczy stały tam z rzadka snopki, a potem było kartoflisko. Żad­nego lasu, nic. Oni dłuższy czas ze wszystkich tych swoich szmajserów, czy co tam mieli, grzali do mnie i nic, nie trafił żaden. Można pomyśleć, że może to była rezerwa złożona z patałachów jakichś, wojsko było na froncie, a ci tutaj nie umieli strzelać. Ale dlaczego, widząc, że dopadłem tego kartofliska, wiedząc, że nie mogłem być nigdzie indziej, nie doszli do mnie, dlaczego mnie nie próbowali tam zastrzelić, to był jakiś opa­trznościowy zbieg okoliczności, którego racjonalnie nie umiem wytłu­maczyć. Widziałem, jak oficer komenderujący oddziałem przyglądał się przez lornetkę tym kartoflom i rosnącym wśród nich łodygom bobu i dokładnie kierował wzrok w to miejsce, gdzie leżałem. W końcu dał znak ręka, że w tył zwrot i poszli sobie. Zaraz potem zasnąłem głę­bokim snem w tych kartoflach i spałem chyba dziesięć godzin. Emocje mogą być dobrym środkiem nasennym. Koniec cytatu.

Wielka szkoda, że ta bydlaki nie spudłowali strzelając do mojego Ojca. Jacek Woźniakowski, autor powyższej relacji był późniejszym prof. dr hab. Jako historyk i prof. KUL napisał wiele książek i publikacji w prasie krajowej i zagranicznej. Był prezydentem Krakowa w 1990 r. i znaną postacią. W okresie okupacji jego losy zetknęły go z Ziemią Mielecką, gdzie jako żołnierz AK o pseudonimie „Ołówek” był adiutantem Komendanta Obwodu AK Mielec Konstantego Łubieńskiego pseud. „Marcin”. Tak się złożyło, że w pamiętnym dniu 1.8.1944 był prawie dokładnie w miejscu i czasie, kiedy zginął mój Ojciec.

Pragnę nadmienić, że w żadnych późniejszych wspomnieniach i relacjach świadków z wydarzeń tego dnia w Przecławiu, nikt nie wspomina o dacie. Jest to wynik ułomności pamięci, gdyż łatwiej po latach zapamiętać fakty niż daty. W moim wypadku dzień i wydarzenia z nim związane wryły się głęboko w pamięć. Data tego dnia widnieje na grobie mojego Ojca na przecławskim cmentarzu. Daty tej nie wspomina też Aleksander Rusin, pseud. „Rusal” w swoich wspomnieniach Pt. „Moje spotkania z Hitlerowcami i Stalinowcami”. Pragnę tym samym uzupełnić wszystkie relacje zastrzelenia żołnierza niemieckiego na moście w Przecławiu o tą właśnie datę.

Istnieją rozbieżności pomiędzy tym, co mówiono o tamtych wydarzeniach, a tym co wspomina „Rusal”. Pisze on, że żołnierzy z jego oddziału wracających z Przecławia na Tuszymę przez most było 4-rech, a nie dwóch i wymienia inne nazwiska żołnierzy, a mianowicie Kordziński, Grądziel, Niedzielski i Pociorkowski. Wspomina datę 26 lipca 44, kiedy faktycznie zastrzelenie żołnierza niemieckiego było 31 lipca 44. Pomylił imię chłopca wiozącego Langera do sztabu SS na Pikułówkę. Napisał Emil Wątróbski, kiedy faktycznie był to Maksymilian Wątróbski. To, co najważniejsze dla mnie, to fakt, że nie wspomniał o śmierci mojego Ojca, który zginął w odwecie za zastrzelenie niemieckiego żołnierza.

W 2005 roku spotkałem się z „Rusalem” (Aleksander Rusin). Zapytany o powyższy fakt, sprostował, że partyzanci, którzy zabili niemieckiego wartownika na moście, to byli Kazimierz Paciorkowski i Stanisław Niedzielski. Pamięć jest ułomna, czemu nie należy się dziwić i dlatego jestem zdania, że ważniejsze wydarzenia należy odnotowywać. Gdyby jakiś „Ktoś” prowadził Kronikę Przecławia nie wynikłyby po latach nieporozumienia. Przykładowo znalazłem informację, że mój Ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, kiedy faktycznie został zamordowany przez Niemców w Przecławiu.

Wracając do wydarzeń z przed lat, Niemcy nie czynili pościgu za partyzantem, lecz otoczyli Przecław w celu pacyfikacji, a Jacek Woźniakowski, ów partyzant natknął się na nich przypadkowo. Przypuszczam, że miało to miejsce powyżej zbiegu ulicy 3 Maja z ulicą biegnącą w kierunku Szkotni (Ogrodowa).

Stało się bardzo nieładnie, że w publikacji o Przecławiu z 1998 roku, w której na stronie 16 jest wzmianka o tamtych wydarzeniach nie wspomniano ani słowem o tragicznej śmierci Ojca i że prawdopodobnie jego śmierć uratowała zakładników od zguby. Być może Alfred Langer wspominając tamte odległe wydarzenia zapomniał o tym? Także starzy Przecławianie o tym zapomnieli? Wiele lat później, bo w 2000 roku napisałem w tej sprawie do wójta Urzędu Gminy w Przecławiu przedstawiając mu prawdziwą wersję wydarzeń, ale odzewu nie było. Pragnę także nadmienić, że nie wiadomo, na jakiej podstawie znalazł się zapis w Księdze Zgonów Urzędu Parafialnego, że zwłoki Ojca zostały na całą noc złożone w stodole u Władysława Bukowego. Najprawdopodobniej Ksiądz wpisał to na podstawie niesprawdzonej informacji. Pamiętam doskonale tamto wydarzenie i wiem, że ciało Ojca jeszcze w tym samym dniu przyniesiono do domu.

W maju 2004, będąc w Przecławiu na zebraniu Koła Miłośników Przecławia, poruszyłem sprawę zbliżającej się 60-tej rocznicy tamtych wydarzeń. Przypomniałem wydarzenia z przed 60-ciu lat z prośbą, aby je upamiętnić. Dowiedziałem się wówczas, że władze gminy mają w planie przebudowę rynku, na którym stanie obelisk upamiętniający ofiary ginących z rąk okupanta Przecławian. Powiedziano, że pieniądze gmina ma i obelisk być może stanie we wrześniu 2004. Niestety tak się nie stało, a obelisk stanął kilka lat później.

Jestem zdania, że podobne wydarzenia powinno się upamiętniać, aby młode pokolenia Polaków znały historie wydarzeń swoich przodków. Jest to konieczne nie tylko ze względu na pamięć, ale także na przyzwoitość.

Pogrzeb Ojca odbył się szybko i bardzo skromnie, albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwa­ło tak przez kilka dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa stojący po są­siedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozer­wanych wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy. Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa do­mów na naszej ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było. Nikt tam też nie zginął.

Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla własnego bezpieczeń­stwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że chodzi im o to, żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za czymś do Władysława Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci między sobą rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i w swoim szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu Rosjanie i zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im powiedzieć, czy tę, że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak nienawidzę, że gdybym miał możliwość, to zabijałbym ich w podobny sposób jak oni robili to z nami? Tego jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wów­czas niechybnie kropnęliby mnie. Dałem im jakąś wymijającą odpowiedź, co ich zadowoliło bo dalej szwargotali w swoim języku.

Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu. Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak, jakby pomieszano dziadków z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych żołnierzach ani męstwa, ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej nienawiści palili i niszczyli za sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich akordem było wyrzucać nas z do­mów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść się nieco dalej, czy też zaryzykować i pozostać w domu. Siostra była w 7-mym miesiącu ciąży i chyba to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek Brzeskich od­ległych od Przecławia o około 5 km. Powynosiliśmy z domu wszystkie me­ble i ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia wypuściła na dwór kury i króli­ki. Resztę dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na sznurek i poszliśmy.

Takie to smutne wspomnienia nawiedzają mnie sprzed 80 lat.

Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 28 lipca 2024 roku



[1] Ciekawą kronikę Przecławia, napisaną przez Lotza, posiadam przepisaną z jego rękopisu i nigdzie nie publikowaną.