Artykuł Ewy Kurek, z cyklu „Losy żołnierzy Armii Krajowej 1944-1956” zamieszczony w prasie polonijnej dnia 26 czerwca
1997.
„Olek”
Lipiec 1944 roku był upalny
i suchy. Kapitan "Świerszcz" - Władysław Kwarciany, dowódca oddziałów
partyzanckich Armii Krajowej działających w lasach ciągnących się na wschód od
szosy Miclec-Debica, otrzymał właśnie wiadomość, że z powodu zbliżającego się
frontu Niemcy rozpoczęli wywozić z Blizny urządzenia rakietowe i przygotowują
się do wysadzenia w powietrze
magazynów z częściami V-1 i V-2.
Ściągnął więc przebywające na biwaku w Łuży oddziały w liczbie 72 ludzi i
przedstawił ich dowódcom plan działania: "Zaatakujemy Niemców z trzech
stron. Od strony wschodniej uderzę ja ze swoimi żołnierzami, zaś od zachodu,
gdzie znajdują się główne magazyny,
zaatakują ludzie «Olka» - Aleksandra Rusina i «Żbika» - Józefa Wałka. Ponieważ
celem głównym naszego ataku jest zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi,
zostawimy Niemcom otwarto drogę na Ociekę-powiedział.
Kapitan
"Świerszcz" wiedział, że oddziały
"Olka" i "Żbika" najbardziej nadają się do tej
operacji. Obaj dowódcy pochodzili z tych stron i już od roku 1943, od chwili
gdy Niemcy przystąpili do budowy bazy rakietowej, prowadzili obserwacje lotów
wystrzeliwanych rakiet i penetrowali teren rakietowego poligonu. Im nie trzeba
było tłumaczyć, o co chodzi. Dlatego akcja przebiegała zgodnie z planem.
Ostrzelani ze wszystkich stron Niemcy
bronili się chaotycznie, a w końcu salwowali się ucieczką na południe,
porzucając nietkniętą wyrzutnię pocisków V-l oraz częściowo uszkodzone dwie
wyrzutnie V-2 i magazyny z częściami rakiet. Partyzanci wzięli trzech jeńców,
po czym zaciągnęli warty, które pilnowały terenu wyrzutni do chwili pojawienia
się wojsk sowieckich.
"Olek", przed
wojną plutonowy Aleksander Rusin, widział już Armię Czerwoną w 1939 roku, gdy
ze swym 24 Pułkiem Artylerii Lekkiej z
Jarosławia przebijał się w stronę rumuńskiej granicy. W Tarnopolu dostał się do
niewoli. Uciekł po dwóch dniach na motorze i ostrzeliwując się sowieckim i
niemieckim patrolom, 29 września powrócił do rodzinnego Dobrynina. W kilka
tygodni później przeprowadził pierwszą akcję. Rozbroił wraz z kolegami Niemca
i zabrał mu motocykl. W 1940 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej przemianowanej w 1942 roku na
Armię Krajowa, a następnie w rodzinnym domu powielał tajną gazetkę Odwet.
Od 1943 roku dowodził leśnym oddziałem partyzanckim. W pierwszych dniach
lipca 1944 przyjął do oddziału siedmiu sowieckich zwiadowców, których linia
frontu odcięła od macierzystej jednostki. Byli zmęczeni, brudni i zarośnięci.
Dowodził nimi kapitan. Mieli własną broń i okazali się dzielnymi
żołnierzami. "To przecież teraz sojusznicy" - myślał o
sowieckich wojskach "Olek". Gdy oddziały Armii Czerwonej podeszły w
rejon Niska, ruszył wraz ze swoim oddziałem w ich kierunku. Kolo szkoły w Nowej
Wsi napotkał czołgi sowieckiej jednostki, z której pochodzili przygarnięci
przez niego Rosjanie. Współpraca z sowieckimi czołgistami zaowocowała rozbiciem
niemieckiej artylerii w rejonie Dobrynina, oraz przekazaniem sowieckim czołgistom
baterii dziewięciu niemieckich dział,
którą "Olek" wraz z jeńcami
zdobył siłami własnego oddziału w Pikułówce, tuż przy szosie Przecław-Dąbie. Eto
dokumient, czto wy horoszyj komandir i czto wy pieredali mnie niemieckich
plennych i ich artileriu - powiedział sowiecki pułkownik, wręczając
"Olkowi" dokument potwierdzający jego wyczyn.
Znajomość z sowieckim pułkownikiem
przydała się. Gdy kilka tygodni później NKWD zlokalizowało miejsce postoju
oddziału "Olka", spieszącego na pomoc walczącej Warszawie, i pod
pretekstem przekazania go w Rzeszowie berlingowcom próbowało aresztować,
obecny przy zdarzeniu sowiecki pułkownik zdążył szepnąć "Olkowi": Ty
znajesz kto prijechał? To jest NKWD. Nie idi z nimi. Bieri swoich soldatow i
uchodi. Eto łowuszka (podstęp). Rzeszów jest jeszczio w rukach Niemców.- NKWD
chocziet wywiest was w Sybir, bo wy z AK.
6 sierpnia 1944 roku do
domu "Olka" w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa komisja,
w skład której wchodzili dwaj Amerykanie, Anglik, Francuz i Rosjanie, aby
przejąć niemiecki poligon i dowiedzieć się wszystkiego na temat wyrzutni V-1 i
V-2. "Muszę ściągnąć ludzi" - oświadczył "Olek", po czym
siadł na motor i pojechał do swoich chłopaków. Komisja sojuszników przyjechała
po niemieckie rakiety. Chcą nam wszystko
zabrać. Dwóch Amerykanów mówi wprawdzie po polsku, ale w komisji nie ma nikogo
z naszych. Żadnego Polaka. Niedoczekanie. Migiem chłopaki, jedną V-2 ściągnąć
dla nas i ukryć w lesie. Ja tymczasem wracam do
komisji. Zabiorę ich do leśniczówki. Tam się spotkamy- powiedział i ruszył
po Kosowskiego, zatrudnionego przez Niemców w charakterze murarza przy budowie
bazy, z którym wraz z komisją udał się do mieszkającego w leśniczówce Sławomira
Góreckiego. Międzynarodowa komisja otrzymała
zdjęcia, poligonu w Bliznie, po czym wraz z Kosowskim,
"Olkiem" i grupą jego partyzantów udała się w rejon Blizny, gdzie
badała leje po wybuchach rakiet. Jedną rakietę V-2 ukryli chłopcy
"Olka", który ma ją do dziś. Nie odda byle komu.
Sowieci z komisji byli dla
"Olka" mili. Rozmawiali jak ludzie: Ich zachowanie sprawiło, że wraz
z grupą innych akowców zgłosił się do służby pomocniczej Milicji Obywatelskiej
w Mielcu. W kilka dni później na
posterunek weszli funkcjonariusze bezpieki. „0toczyć dwa parterowe domy przy
Piusa XII i pilnować, żeby nikt z nich nie uciekł. Tam ukrywają się
Niemcy" - rozkazali. "Olek" z grupą świeżo upieczonych
milicjantów stał i pilnował. Niemców jakoś jednak nie było widać. Wokół
panowała niczym niezmącona cisza. ."Zajrzę przez okno i zobaczę, co tam
się dzieje" — powiedział do jednego z kolegów. Po chwili obserwował, jak
funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przetrząsają szuflady i szafy w
poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy, wybierają co lepsze ubrania,
podczas gdy właściciele mieszkania stoją twarzą do ściany z podniesionymi
rękami. "Zamiast szukać Niemców, plądrujecie cudze mieszkania! Jak my tę
Polskę zbudujemy, jeśli będziecie postępować w ten sposób?" - zapylał
"bohaterów" z UB po skończonej akcji. Milczeli. Następnego dnia na
komendę milicji przyszedł sowiecki komendant wojenny i oświadczył, że
milicjanci mają zarekwirować dla jego żony haroszyj kostium.
"Olek" nie zrozumiał. "Czy on chce, żebyśmy kupili jego żonie
kostium?" - zapytał zdziwiony. Kupili? Nie, on chce, żebyśmy jakiejś
babie zarekwirowali kostium, czyli po prostu zabrali -odparł jeden z bardziej
doświadczonych milicjantów. "Nigdy na to nie pójdziemy, żeby w Polsce
«rekwirować» kostiumy dla sowieckich kobiet" - oświadczył stanowczo
"Olek", po czym wrócił do domu. Po kilku dniach został aresztowany
przez NKWD i osadzony w więzieniu w Ropczycach.
Pierwszy przesłuchiwał
"Olka" szef miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, podporucznik Jerzy
Kiwerski. "Co robiliście przed wojną zapytał”, "W roku 1935 zostałem
powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6 baonie pancernym we
Lwowie"... - zaczął, Olek". "Powiadacie, że służyliście we
Lwowie? W 6 baonie” przerwał mu Kiwerski i zamyślił się. Po chwili milczenia
rozkazał mówić dalej. - Wiecie co, Rusin, coś wam powiem. Po pierwsze,
mieszkałem kiedyś we Lwowie. Wasz pułk mieścił się dwie ulice od mojego domu. A
po drugie jestem komunista, ale mam serce Polaka. Po mnie będzie was
przesłuchiwał Żyd, enkawudzista w stopniu majora. Jeśli jemu powiecie to, co
powiedzieliście mnie, to wywiozą was na «białe niedźwiedzie». Nie wolno wam się
przyznać, że byliście dowódca oddziału partyzanckiego. Nie wolno się wam w
ogóle przyznawać, że należeliście do AK. Jeśli będzie was pytał o AK, czy
znacie, czy należeliście i tak dalej, powiedzcie że AK to była przed wojną taka
organizacja religijna, która nazywała, się Akcja Katolicka i że w waszej wsi
mówiono na nią AK" -powiedział Kiwerski i uśmiechnął się do wymyślonego
przez siebie fortelu. Zgodnie z zaleceniem Kiwerskiego,- podczas śledztwa w
NKWD "Olek" przyznawał się jedynie, do wiedzy i znajomości Akcji
Katolickiej. Po dwóch tygodniach został zwolniony. "Niech pan nie wraca do
domu drogą, lecz polnymi ścieżkami lub lasem. Najlepiej nocą, bo znowu pana
złapią"--zdążył mu poradzić lwowski komunista o polskim sercu.
Gdy wydawało się, że
sytuacja nieco się uspokoiła, w pierwszych dniach września 1944 roku
"Olka" wezwało stacjonujące w Przecławia NKWD. Zgłosił się ubrany w
mundur i uzbrojony w dwa pistolety i granat. "Proszę siadać. Jaki jest
numer waszego pistoletu?" — zapytał uprzejmie enkawudzista i poprosił o
broń. "Olek" podał mu pistolet. Sowiet, sądząc, iż rozbroił już
polskiego partyzanta, rozpoczął ostre przesłuchanie. Zamiast odpowiedzi,
"Olek" wyrżnął go z całej siły w gębę, po czym skoczył do drzwi,
przewrócił stojącego w bramie wartownika i ukrył się w kościele. Enkawudziści
rozbiegli się w poszukiwaniu zbiega. "Olka" na swoje i jego szczęście
nie znaleźli. "Od tego dnia zaczęła się moja druga konspiracja" - mówi
dziś z zaduma.
W końcu lata 1944 roku
NKWD, wspierane przez rodzimych zdrajców z UB i MO, rozpoczęło poszukiwania
żołnierzy Armii Krajowej. Tropili też niedawnych podwładnych "Olka".
Schwytanych ładowali do bydlęcych wagonów i wywozili w głąb Rosji. Ci, którym
udało się uniknąć aresztowania, garnęli się pod opiekę swojego dowódcy,
szukając u niego ratunku i ochrony. Nie chciał i nie potrafił odmówić im
pomocy. Było ich około trzydziestu – chłopscy synowie pochodzący z
okolicznych wsi i przysiółków. Objął nad nimi dowództwo, tworząc
oddział samoobrony AK. Chroniła ich miejscowa ludność karmiąc i ostrzegając
przed zasadzkami. Partyzanci odwdzięczali się mieszkańcom tej ziemi ochroną
przed represjami ze strony komunistycznej władzy i samowolą band rabunkowych. W
czasie potyczek z tropiącym ich UB i
Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego akowcy bronili się ostro. Nieraz zabijali
napastników. Schwytanych rozbrajali i rozbierali do gaci, po czym puszczali
wolno. Nie trzeba przelewać bratniej krwi. To Polacy. Błądzą wprawdzie, ale to
nasi bracia - przykazywał swoim żołnierzom "Olek".
Wobec partyzantów
UB było bezlitosne. W czerwcu
1946 roku dopadło "Żbika" - Józefa Wałka. Po ciężkim śledztwie w
mieleckiej katowni "Żbik"
otrzymał od ubowców "bratnią kulę" w lesie w rejonie Rudy.
Odnalezione po miesiącu ciało rodzina zamordowanego przewiozła do Rzochowa,
gdzie partyzanci urządzili zamordowanemu
koledze żołnierski pogrzeb. Po kilku dniach zgłosiła się do ''Olka" dziewczyna
"Żbika", Maria Kuśnierz z
przysiółka Uże koło Rzemienia. „Było u mnie UB. Trzymali mnie na
przesłuchaniach. Pytali o Józka, o Armię Krajową, a najbardziej dopytują o pana
komendanta. Uciekłam. Boję się - powiedziała.
"Olek" znał ją.
Marysia jeszcze za Niemców była łączniczką miejscowych oddziałów AK.
Długo przyglądał się dziewczynie. Była młoda, szczupła i śliczna. Czy
wytrzyma trudy partyzanckiego życia? Ale
jeśli nie, to co robić? Jak ją chronić? Przecież jeśli złapią ją Ubowcy... -
rozważał w duchu. Myśl o katowanej dziewczynie przeraziła go. "Znasz się
na sanitariacie?" - zapytał szybko. Tak, panie komendancie. Za Niemców
przeszłam w AK kurs sanitarny — odparła. Zostajesz z nami. W oddziale potrzebna
jest sanitariuszka. Chłopaki chorują, obcierają nogi, czasem dostają kule.
Przydasz się - zdecydował.
Marysia została. Nosiła
wielką torbę wypchana lekami i opatrunkami. Leczyła chorych i rannych
chłopaków. Dostała też broń. Jak trafiali w ubowską zasadzkę, walczyła jak
żołnierz. Sama nie wie, kiedy tak naprawdę komendant "Olek" stal się
całym jej światem. Ślub był cichy i nie odnotowany w żadnych parafialnych
księgach. Ksiądz Karol Dobrzański w prowadził ich przez zakrystię do kościoła w
Rzochowie. Za nimi stanęli Świadkowie:
księża gospodyni i ojczym
Marysi. "Dopóki śmierć nas nie rozłączy"... – ślubowali.
Dziś Marysia ma 77 lat.
Szczupła staruszka o pooranej pięknymi zmarszczkami twarzy uśmiecha się i z
młodzieńczym płomieniem w oczach mówi: - Jak Stalin umarł, to UB zrobiło
kolejną obławę. Znowu szukali męża. Bili mnie Warzocha i Gajda. Wyciągnęli mnie
nocą prawie gołą z łóżka, bili pistoletem i ciągnęli po śniegu wrzeszcząc:
"Mów kur… gdzie jest «Olek»!". Odpowiadałam, że mogą mnie zabić, a i
tak im nie powiem.
Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na tym
świecie - dodaje „0lek" i z dumą spogląda na swą posiwiałą gołąbkę.
Ale dla
mnie najgorsza ze wszystkiego
była chyba ta noc, gdy zostawił mnie samą w bunkrze. Bo gdy w zimie 1946 roku
nie mieliśmy się gdzie podziać, mąż z chłopakami wybudował w lesie bunkier.
Wokół były bomby na sznurkach. W razie czego miałam za nie ciągnąć. Wszystko mi
się pomieszało. Nie wiedziałam w końcu, który sznurek do czego. Szczęście, że
wtedy nikt nie przyszedł – mówi z uśmiechem Maria Rusin.
Bunkier był dość duży.
Ukrywałem się tam wtedy z Marysią i z 27 żołnierzami. Zrobiliśmy go w lesie
zarośniętym krzakami jeżyn. Ubowcy nigdy tam nie trafili. Miał troje drzwi i
loch, czyli okopy prowadzące zygzakiem w las, niewidoczne, przysypane ziemią.
Bunkier otoczyłem nisko wiszącym drutem. Gdyby ktoś szedł, musiał o
niego zahaczyć. Wtedy w ziemiance odzywał się dzwonek. Na zewnątrz bunkra, w
pewnej odległości umocowałem cztery stukilowe poniemieckie bomby. Osadziłem je
na trotylu, żeby łatwiej wybuchły. Przed wojną byłem minerem, to wiedziałem co
i jak robić: Każda bomba wybuchała po pociągnięciu w bunkrze odpowiedniego
sznurka. W razie czego mieliśmy odskoczyć w okopy i kolejno detonować bomby. A
na wypadek, gdyby ubowska obława miała
drugi pierścień, bunkier otoczony był minami przeciwpancernymi talerzówkami.
Dotrwaliśmy naszym bunkrze do amnestii 1947 roku. Wtedy ujawniłem siebie i
swoich chłopaków. Komuniści obiecali, że dadzą nam żyć. Wyjechałem z Marysią
pod Wrocław. Przyszli po mnie w 1949 roku. Wróciliśmy w rodzinne strony-
wspomina "Olek".
W latach pięćdziesiątych
zaczęły rodzić się dzieci. Marysia zamieszkała w rodzinnym domu męża. To znaczy
w miejscu, w którym kiedyś stał jego rodzinny dom, rozwalony przez UB jeszcze w
1946 roku. Wychowywała dzieci w pomieszczeniach przybudowanych do obory i
czuwała nad "Olkiem". Ludzie donosili jej o ruchach wojska i ubowców,
a ona zawsze już znalazła sposób, aby w porę ostrzec go przed grożącym
niebezpieczeństwem. Z czasem przywykli do nocnych nalotów UB. Tak dotrwali do
roku 1956. "Olek" ujawnił się. Pozwolili im żyć.
Jesienią 1981 roku
"Olek" leżał w mieleckim szpitalu. Rany po przebytej operacji goiły
się nieźle. Wieczorem 12 grudnia do
szpitalnej sali weszła młoda kobieta. "Czy któryś z panów nazywa się
Aleksander Rusin?" - zapytała rozglądając się po sali. "Tak, to ja" -
odezwał się zdziwiony "Olek". Nie znal tej kobiety. Kim była i
czego chciała? Kobieta podeszła do jego łóżka i poczęła wypytywać o zdrowie. Moja
matka pracuje w komitecie partii. Kazała mi pana ostrzec. Szykuje się coś
złego. Nikt nie wie co, ale lepiej się ukryć - wyszeptała w pewnej chwili.
Pożegnali się. Wkrótce potem "Olek" wstał i podszedł do telefonu.
Przywieź mi natychmiast moje ubranie. Nie pytaj o nic - powiedział do syna.
Nie minęła godzina, gdy potajemnie opuścił szpital. Znów nie udało się im mnie
złapać. To, że żyję, że komuniści nigdy mnie nie złapali, zawdzięczam tylko
mojej żonie i okolicznej ludności. Gdyby nie oni, dawno już nie byłoby mnie na
tym świecie - mówi z uśmiechem 83-letni dziś "Olek". Zachował dawną
wojskową sylwetkę i jasny umysł. Z jego oczu bije spokój i harmonia człowieka,
który godnie i sprawiedliwie przeżył życie.
Ewa Kurek. Koniec cytatu.
Tak napisała Ewa Kurek, a
od tej pory „Olek” przeżył jeszcze 12 lat. Wynagrodźmy „Olkowi” i jego żonie
Marii, lata krzywd i poniewierki, przynajmniej po ich śmierci, jeśli nie udało
się tego zrobić za życia. Upamiętnijmy ich życie. Oni zasłużyli na to.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław,
dnia 17 marca 2019
Piękny życiorys i dzielni ludzie...
OdpowiedzUsuń