Tajemnica
pewnego notesu
Tytułowa
tajemnica notesu będzie opowieścią zesłańca pojmanego przez Sowietów po wybuchu II Wojny
Światowej w 1939 roku po napaści Związku Radzieckiego na Polskę. Został on skazany na 8 lat zesłania
i wysłany do lagru, skąd dostał się do Armii Andersa i tam zginął. W tytułowym
notesie na kilkunastu stronach zapisał skrótowo swoje przeżycia. Poniżej
postaram się opowiedzieć kim był autor zapisków w notesie, historię owego
notesu oraz zawarte w nim informacje.
Zesłańcem był młodszy brat mojego Ojca Henryk
Lenartowicz, którego pamiętam jeszcze z dziecięcych lat przed wojną.
W pamięci
o nim zachowały mi się jedynie dziecięce zabawy w latach trzydziestych w
Katowicach, kiedy nie chodziłem jeszcze do szkoły. Będąc dzieckiem cieszyłem
się z myślą o zabawach, kiedy Rodzice oznajmiali, że wujek przyjeżdża.
Fragmenty tych zabaw jak żywe pozostają w mojej pamięci. Było ich niewiele,
gdyż wujek pracując w policji na Kresach Polski rzadko nas odwiedzał. Z jego
życia pamiętam jedynie to, co opowiadali o nim Rodzice. Będąc dzieckiem
niewiele mogłem zapamiętać.
Nie znam życia z
okresu jego młodości, natomiast wiem, że był żonaty, a z żoną bardzo się
kochali. Niestety jego żona wkrótce zmarła. Nie mieli dzieci. Nie wiem skąd
pochodziła, jak miała na imię i gdzie została pochowana. Przypominam sobie
fotografię, na której przytuleni pięknie się prezentowali. Fotografia ta nie
zachowała się, a szkoda, bo stanowili na niej bardzo dobraną i kochającą się
parę. Poniżej wujek Henryk na ulicy w Katowicach.
Z dokumentów
odzyskanych wiele lat później dowiedziałem się, że w 1917 roku mając 18 lat
został powołany do armii austriackiej, gdzie dosłużył się stopnia kaprala. Po
odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1919 roku wstąpił do formującego się
Wojska Polskiego. Dosłużył się stopnia plutonowego, biorąc udział w wojnie Polsko-Bolszewickiej.
W okresie II Rzeczpospolitej wujek służył w policji na Polskich Kresach
Wschodnich.
W czasie, gdy
mieszkaliśmy w Przecławiu koło Mielca, a
był to rok 1939 Wujek Henryk będąc na patrolu, został postrzelony przez
jakiegoś bandytę. Leżał w szpitalu, a kiedy wyzdrowiał i kończył okres
rekonwalescencji, miał otrzymać dłuższy urlop i przyjechać do nas do
Przecławia. Pisał do mojego Ojca, że urlop wyznaczony ma od 1 września 1939
roku i że na pewno przyjedzie. Dokładnie pamiętam jak bardzo cieszyłem się na spotkanie
z nim. Miałem wówczas 11 lat, ale ciągle pamiętam jazdy z nim na barana, kiedy
dosiadałem go jak konia, a on do zmęczenia jeździł ze mną po podłodze. Były to
piękne czasy.
Nie muszę
przypominać, że 1 września 1939 wybuchła II Wojna Światowa. Wujek Henryk nie
przyjechał. Pomimo, że był moim stryjem zawsze mówiło się na niego wujek, więc
i teraz tak będę go nazywał i niech nikogo czytającego to nie zmyli.
Wujek w stopniu
plutonowego służył w Policji w Bereźne nad Słuczem powiat Kostopol, gdzie przed
wojną przy granicy ze Związkiem Radzieckim budowano duże fortyfikacje wojskowe.
Miał plany matrymonialne, miał się żenić, o czym wspominał w korespondencji.
Rzut oka na mapkę
uświadomi, że było to w odległości 30 kilometrów od
dawnej granicy sowieckiej. Można jedynie się domyślać, że w sytuacji zagrożenia
wojną jego urlop został zawieszony, a Wujek zmuszony był po rekonwalescencji
podjąć pracę. Wojna zaskoczyła go i pokrzyżowała jego plany tak urlopowe, jak i
matrymonialne. Z historii wiemy, że 1 września wojska hitlerowskie napadły na
Polskę, a w dniu 17 września uczyniła to Armia Czerwona wbijając walczącej Polsce nóż w plecy.
Od tej pory
słuch o nim zaginął. Domyślaliśmy się, że został pojmany przez Sowietów i
uwięziony, ale były to tylko domysły. Mógł także zginąć, co też było
prawdopodobne. Nie było możliwości cokolwiek dowiedzieć się, gdyż oddzielała
nas granica dzieląca Polskę. Zachodnią część Polski Niemcy włączyli do Rzeszy,
w centralnej utworzone zostało tzw. Generalne Gubernatorstwo z siedzibą
Generalnego Gubernatora Franka w Krakowie, natomiast wschodnią część zajęli
Sowieci. Jakaś szansa dowiedzenia się czegokolwiek zaistniała w momencie
napaści Hitlerowskich Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941, kiedy armie niemieckie
poszły na wschód zajmując ziemie zagarnięte przez Sowietów. Kiedy Niemcy
odkryli w Katyniu groby pomordowanych przez Sowietów oficerów polskich, zaistniało
realne podejrzenie że został tam zamordowany. Pamiętam jak biegałem codziennie
po gazetę Kurier Polski, gdzie przeglądaliśmy setki nazwisk ofiar ekshumowanych
przez powołaną przez Niemców Międzynarodową Komisję. Niemcom ta zbrodnia była
na rękę, bo pozwalała odwrócić uwagę od własnych zbrodni. Listy ofiar z
pikantnymi szczegółami mordu podawał codzienny Kurier Polski, gadzinówka
wychodząca w Generalnej Guberni.
Nasz niepokój o
Wujka przewija się w Rozdziałach napisanych moich Wspomnień. Ponownie sprawa
odżyła po wojnie, kiedy z Londynu przyszło zawiadomienie, na adres nieżyjącego
mojego Ojca, o depozycie po Wujku Henryku. Było to 7 funtów angielskich,
fotografia grobu, notes z zapiskami, medal z dokumentem nadania, 5 zdjęć i
kilka innych zaświadczeń.
Podjąłem
korespondencję na wskazany w piśmie adres w celu odzyskania depozytu. Sprawa
przeciągała się, bo musiałem udowodnić, że Wujek nie miał bliższej rodziny,
lecz my nią jesteśmy. Do ciekawostek należy przyjąć, że Biuro Likwidacji dla
Spraw Rodzin Wojskowych z siedzibą w Londynie, tak nie ufało ówczesnej
administracji PRL-u, że żądało potwierdzenia pełnomocnictwa spadkobierców nie
tylko przez władze gminne, ale także przez parafialne (ks. Proboszcza). Ostateczny
finał nastąpił w 1952 roku. Ponieważ w tamtych czasach nie było możliwości
wysłania gotówki w postaci dewiz z Anglii do Polski, więc na moją prośbę, za
owe 7 funtów
angielskich, przysłali z Londynu kupon wełny dla Mamy na płaszcz i Podręcznik
Teletechnika. Podręcznik Teletechnika w języku polskim był mi przydatny do
nauki i późniejszej pracy. Przesyłkę z wymienionymi przedmiotami przysłano w
maju 1952.
Jak cenne
relikwie były one w rodzinnym domu do momentu kiedy siostra dała je naszemu
wspólnemu kuzynowi, następnie zaniedbała ich zwrot. Z czasem kontakt z nim
zaginął, a później kuzyn zmarł.
Jak często bywa
z różnych powodów następują zaniedbania w rodzinnych kontaktach, a efektem jest
zanik nie tylko kontaktów, ale także strata pamiątek. Po prawie pół wieku,
kiedy podjąłem poszukiwania, odnalazłem rodzinę kuzyna.
Jak to dobrze,
że pomimo iż synowie kuzyna nie zdawali sobie w pełni sprawy kim był właściciel
pamiątek, to jednak pamiątek nie zniszczyli. Najpierw przysłali mi przepisaną
na maszynie kartkę z treścią notesu, z której zorientowałem się, że jest to
treść z notesu napisanego przez wujka. Następnie odzyskałem wszystkie
oryginalne pamiątki.
Wiele spraw się wówczas
wyjaśniło, gdyż dużo cennych informacji w postaci dopisków znajdowało się na
odwrotnych stronach dokumentów i zdjęć. Są to bezcenne pamiątki z informacjami. Poniżej kartka z notesu.
Z zapisków w notesie i dokumentów
stworzyłem „Pamiętnik wujka Henryka”, bo takim on jest. Rozszerzyłem go o cytaty
losów świadków z książek, dotyczących wydarzeń w tych miejscach, gdzie Wujek
przebywał i w tym samym czasie. Wykorzystuję do tego celu następujące
publikacje:
1.
Losy
Polaków w ZSRR w latach 1939-1986. Juliana Siedleckiego. 1990 r.
2.
Na
nieludzkiej ziemi. Józefa Czapskiego. 1990 r.
3.
Sikorki
i jego żołnierze. Stanisław Strumph Wojtkiewicz. 1946 r.
4.
Na
polskim szlaku. Klemens Rudnicki. 1990 r.
5.
Wojna
ludzie i medycyna. Adam Majewski. 1972 r.
6.
My
deportowani. Wybór i opracowanie Bogdan Klukowski.1989 r.
7.
Armia
Polska w ZSSR, na bliskim i środkowym wschodzie. Piotr Żaroń 1981r.
8.
Wbrew
rozkazowi. Stanisław Strumph Wojtkiewicz. 1972.
9.
Mapy
i atlasy.
Aby
lepiej uświadomić czytającemu ogrom cierpienia wykreśliłem męczeński szlak jego
zesłańczej wędrówki. Aż wierzyć się nie chce ile cierpienia zostawili Polacy na
tym i podobnych szlakach u naszych wschodnich sąsiadów, którzy przez wiele lat
ciemiężyli nas udając przyjaciół. Dokonałem skanowania wszystkich pamiątek.
Zapiski w notesie Wujka przepisałem dokonując uzupełniającej kosmetyki, w celu
lepszej spójności w czytaniu. Przytaczam ów pamiętnik. Są to strzępy zdań,
często niemające sensu. Szczególną uwagę zwróciłem na nazewnictwo miast, rzek,
miejscowości itp. Po tylu latach nastąpiły zmiany nie tylko nazw miast, ale
także państw. Zmieniły się granice państw. Na mapach poszczególne nazwy w
różnych językach brzmią inaczej. Inaczej w języku rosyjskim i polskim. Inaczej
się je słyszy i wypowiada. Podobnie jest z nazwami w języku arabskim. Wujek
wiele nazw zapisał tak jak słyszał. Wiele nazw z identyfikowanych w oparciu o
mapy i atlasy poprawiłem. Natomiast nieodnalezione pozostawiłem w niezmienionej
formie. Nazwisk nie zmieniałem, gdyż nie można ich zidentyfikować. Pozostawiłem
je w takim stanie jak odczytałem. Nie sądzę, aby kiedykolwiek udało się je
zidentyfikować. Poniżej przedstawiam ów pamiętnik przepisany z notesu i
poprawiony. W odróżnieniu zapisałem go tłustym drukiem. Oryginalny zapis po
skanowaniu pozostawiam w pamiątkach. Poniżej tekst przepisany z notesu Henryka
Lenartowicza. Cytuję:
Aresztowany
zostałem 25.IX.1939. Przez 3 tygodnie więziony byłem w mieście Zwiachel.
Następnie więziony byłem w Równem, skąd 10 listopada 1939 na pięć dni
wywieziono mnie do Olewska, a następnie z powrotem do więzienia Rówieńskiego,
gdzie śledztwo zakończono w Święta Bożego N. Z końcem stycznia 1940 wywieziono
mnie z Równego do więzienia w Dubnie. Z końcem m-ca marca 1940 wywieźli mnie z
Dubna do więzienia w Kijowie, gdzie jako więzień specjalnego korpusu siedziałem
do dnia 19 czerwca 1941. Po ogłoszenie wyroku 8 lat na tzw. OS wyjazd do
Charkowa gdzie, zaskoczyła nas wojna Ros. Niemiecka. W więzieniu w Charkowie
najgorsze przeżycia z powodu ciasnoty i gorąca. Z końcem lipca wyjazd
więźniarkami do lagru na Daleki Wschód za Władywostok. Jechaliśmy 40 dni
traktowanie złe itd., a szczególnie brak wody i złośliwe szykanowanie.
Buchta
Nachodka, gdzie mieścił się lagier jest przystanią na Oceanie Spokojnym. W
utworzonych tam przymusowych lagrach pracy na otwartej przestrzeni panowały
bardzo ciężkie warunki. Traktowanie bardzo złe. Zwolniony zostałem z Buchty
Nachodki dnia 26.9.1941. Jazda do Omska, podczas której zachorowałem i
pozostałem do wyleczenia w Omsku. Następnie odjazd do Tocka, gdzie formowała
się Polska Armia. Zatrzymanie się na stacji Orenburg, skąd skierowanie do Armii
Polskiej w południowe strony Rosji do Taszkientu. Z Taszkientu dalsze
skierowanie koleją, a następnie rzeką do Turktula statkami płynęliśmy 5 dni. W
czasie podróży spotkanie z Klonowskim Stanisławem.nagan Z turktula
wysłanie do kołchozu Małokrew i wspólne przeżycia z Michalskim z Równego w
tymże kołchozie w grudniu 1941. Powrót rzeką Amurdarią i ponowne odesłanie do
kołchozu. Konto Taszkientu otrzymanie 50 dkg mąki jęczmiennej, głód i praca. Z
początkiem lutego 1942 odjazd do komisji poborowej w Kiermine, gdzie w dniu
17.II.42 otrzymałem kat. zdrowia A i wcielony zostałem do 23p.p. Stąd
wymaszerowaliśmy 40 km
do Kierminiechu. Umundurowanie komisja lekarska 2 razy, złe odżywianie.
Spotkanie z Szuhrukiem Anatolem. Następnie dnia 23 marca 1942 wyjazd do
Krasnowodzka i przekroczenie granicy. 2.IV.1942 wypłynęliśmy statkami Morzem
Kaspijskim do Panhlewi w Iranie. Pobyt w Iranie w Panhlewi od 3-ciego do 20
kwietnia 1942, kiedy to nastąpił wyjazd samochodami przez Iran do Iraku i
przejazd przez Bagdad. W Iranie otrzymanie zaliczki na żołd Tumany – Gromy 5 –
7. W Iraku Tilce wszystkiego w bród, co dusza zapragnie. Pogłoski mówią, że
mamy jechać do Palestyny do Hajfy. Otrzymaliśmy po jednym dynarze. W obozie,
gdzie piszę te zapiski stoimy już 3-ci dzień, odpoczywamy, dobrze się
odżywiamy. Dzisiaj jest 27 kwiecień 1942. 2 Maja otrzymałem 1 dynar zaliczki na
pobory. Święto 3 maja defilada na miejscu, a 4 maja spisywanie do rejestru
personalnego. Podałem, że wcielony zostałem do 23 p.p. dnia 17 lutego 1942 i
zweryfikowany dnia 24 lutego 1942 rozkaz pułkowym Nr 23.
W dniu 8 maja odjazd z tego miejsca
Chabanija. Od miasta Chabanija nazwa od olbrzymiego jeziora. Gorąco spiekota
straszna. W czasie podróży samochodami 8.V zachorowałem od gorąca na serce.
Troskliwa opieka oficerów angielskich w czasie postoju i przejazdu przez
pustynię. W tym dniu oddano mnie do szpitala przejściowego na 1 postoju.
Ogromnie byłem słaby. Niektórzy wróżyli mi śmierć, bo sine miałem palce i inne
odznaki, jednak dzisiaj jest już 10 maj i jest mi znacznie lepiej. Leżę w
szpitalu nie umarłem. W szpitalu opieka bardzo dobra, miałem kilka zastrzyków
na wzmocnienie od gorąca. Jest duszno, temperatura dochodzi do 58C0.
Gorąco, jak wytrzymać dalej. W szpitalu zapoznałem się z wartościowym
człowiekiem profesorem Szumańskim Adamem z Krakowa, który wypadł z samochodu w
czasie jazdy i potłukł się, lecz przychodzi do zdrowia.
13
maja wieczór zdrów opuszczam szpital, aby dnia następnego rano wyjechać w
dalszą podróż do Palestyny. Do dnia 17 odpoczywałem w obozie. 17-tego rano
odjazd samochodami w dalszą drogę. A tu w obozie por Eunach proponował mi
zostanie w obozie w charakterze magazyniera. Odmówiłem tej nudy, nawet teraz
żałuję.
18-tego
maja jedziemy dalej pustynią, czuję się lepiej. Przejechaliśmy tego dnia Irak,
jesteśmy w Transjordanii. Jutro mamy być na miejscu. Czuję się dobrze. 19-20
maja pobyt w obozie. Kąpiel zdałem 2 koszule angole i kalesony zimowe. 20 maja
odjeżdżamy dalej na właściwy obóz do Almugaru, gdzie stoi 23 p.p. Jedzie ze mną
st strz. Łagoda Mefodiej, który był w szpitalu. 20 maja dołączyłem do kompani
3-ciej w Almugarze, ładna miejscowość, klimat przybliżony do naszego. Żołdu nie
dostałem dopiero na 1.VI mam dostać.
28
maja 1942 odkomenderowany z 23 p.p 3 komp. W El. Mughar do Szefostwa Rezerwy
Zapasowej w Mugdadzie, gdzie otrzymałem przydział jako kancelista. Dnia 30.V
otrzymałem żołd 2 funt
555 mils. W kasynie podoficerskim zapłaciłem 255 milsów. Koniec cytatu.
Tyle
zapisał Wujek na drobnych kartkach notesu kupionego w jakimś arabskim sklepiku
w Iraku. Poniżej przedstawiam ten sam tekst rozszerzony o cytaty świadków w
publikowanych w książkach, Internecie, a także mój komentarz. Czynię to w ten
sposób, że: przedstawiam dla
odróżnienia urywek tekstu notesu, tak jak ten, napisany tłustym drukiem i
podkreślony, a następnie dodaję własny komentarz, nie podkreślony i nie
wytłuszczony. Natomiast cytaty z książek i Internetu oznaczam kursywą. Poniżej
urywki tekstu z notesu z moim komentarzem, a w niektórych cytaty z książek i
Internetu przedstawione kursywą.
Aresztowany
zostałem 25.IX.1939. Przez 3 tygodnie więziony byłem w mieście Zwiachel.
Jest
to pierwsza wzmianka o aresztowaniu. Jak wiadomo Wujek przebywał w miejscowości
Bereźne nad Słuczą znajdującą się w powiecie Kostopol, w pobliżu Sowieckiej
granicy, gdzie przed wojną budowane były fortyfikację wojskowe. Z daty widać,
że 8 dni po wtargnięciu Sowietów na terytorium Polski Wujek został zatrzymany,
a następnie wywieziony na tyły, gdzie w miejscowości Zwiahel został osadzony w
więzieniu na 3 tygodnie. Trudno było znaleźć tą nazwę na mapie, gdyż nazwa ta obowiązywała
na starych mapach w ZSRR. Obecnie i w Rosji carskiej nazywa się Nowograd
Wołyński i leży na terytorium Ukrainy. Miasto położone jest nad rzeką Słucz, a
znajdowało się 30 km
na wschód od granicy polsko-sowieckiej w 1939 roku, jak wskazują mapki.
Następnie
więziony byłem w Równem, skąd 10 listopada 1939 na pięć dni wywieziono mnie do
Olewska, a następnie z powrotem do więzienia Rówieńskiego, gdzie śledztwo
zakończono w Święta Bożego N. Nie wiadomo, w jakim celu w czasie
śledztwa wieziono go na 5 dni do Oleska i ponownie do więzienia w Równem. Można
przypuszczać, że był to rodzaj sowieckich represji. Znając historię, nie trudno
się domyśleć, jakie zarzuty stawiano Wujkowi i o co go oskarżano, albowiem
podobne zarzuty stawiano wszystkim wojskowym, policjantom, nauczycielom,
leśniczym, księżom, urzędnikom państwowym i całej polskiej inteligencji. Być w
polskiej policji było najcięższym przewinieniem.
Z końcem stycznia 1940 wywieziono mnie z
Równego do więzienia w Dubnie.
Wujek w Równem
przesiedział od października 1939 do końca stycznia 1940, a więc około 4
miesiące, po których przewieziony został do Dubna oznaczonego na mapie poniżej.
Z końcem m-ca marca 1940 wywieźli mnie z
Dubna do więzienia w Kijowie, gdzie jako więzień specjalnego korpusu siedziałem
do dnia 19 czerwca 1941.
W Dubnie
przesiedział 2 miesiące, skąd przewieziony został do Kijowa, gdzie był więźniem
specjalnego korpusu do 19 czerwca, czyli 14 miesięcy. Znając sowieckie
barbarzyństwo łatwo sobie wyobrazić 14-to miesięczny pobyt więźnia specjalnego
korpusu. Pragnę zwrócić uwagę na datę, kiedy Wujek zakończył odsiadkę w
Kijowie. Było to trzy dni przed napaścią hitlerowskich Niemiec na ZSRR.
Tragedię
więzionych przedstawia w książce pt. „My deportowani” str. 164-167 relacja
kobiety więzionej w Kijowie w tym samym czasie co wujek. Należy jeszcze wziąć pod uwagę, że Wujek
zaliczony do specjalnego korpusu więziony był w celi o wyższym rygorze. Cytuję:
W Kijowie jesteśmy nazajutrz, około południa.
Czarny woron przewozi nas na teren tiurmy. Pod
murem, na przejmującym wichrze, trzymają nas bez jedzenia, do nocy. Siąść nie
ma gdzie, bo stoimy rzędem w błocie. Chodzić dla rozgrzewki nie dają, można
więc tylko dreptać w miejscu. „Na stronę" puszczają dopiero wtedy, gdy
zbierze się dwadzieścia osób. Dostajemy striełka, który nas pod bagnetem
prowadzi do szopy w sadzie. Ale za to nie ma siły ludzkiej, która by nam
zabroniła gadać! Po miesiącach przecie pierwszy raz stykamy się pod tym murem z
więźniami z innych cel i tiurm. Zatem pytania: skąd i za co, i z kim kto
siedział? I co słyszał o wojnie? Nastrój jak zawsze i mimo wszystko dobry.
Każdy wie, że chodzi o to tylko, by przetrzymać.
Od czasu do czasu podjeżdża pod mur czarny woron i
wysypuje dalsze partie więźniów. To jest prawdopodobnie powodem tego naszego
czekania. Chcą w głąb tiurmy puścić dopiero cały transport, który widocznie
jest duży.
Pod noc dopiero ruszają nas spod muru.
Jestem tak zziębnięta, że rąk ani nóg nie czuję. A
mam przecie płaszcz i koc. Inni i tego nie mają. Żelazna brama rozdziawia się
przed nami i połyka nas więzienie.
To kolos, ta kijowska tiurma! Podwórza, dziedzińce,
korytarze, mury, bramy, sklepione sienie i znowu dziedzińce, korytarze,
podwórza. Pędzą nas pod jakiś budynek i zatrzymują. Wiatru się tu już nie
czuje, tylko zimno idzie od brukowanego kamieniami podwórza. Wywołują nas
nazwiskami. Zatem strach, aby nie rozdzielano nas z tymi, z którymi jedziemy
ze Lwowa. Nigdy się nie wie, co zdecyduje o doborze takiej grupy. Może istotnie
tylko przypadek i kolejność byle jak złożonych kopert z aktami, które idą razem
z nami transportem. Ale nie! Na szczęście nie rozdzielono nas, tylko wywołują
razem z nami całą moc innych. Są Rosjanki, rosyjskie Żydówki, Ukrainki, a
wszystko z różnymi paragrafami. Razem do dwudziestu samych kobiet, bo tu już
nas oddzielono od mężczyzn. Prowadzą nas w korytarz tak wąski, jak korytarz w
pociągu i pocięty tak samo małymi drzwiczkami, jak te do przedziałów. Żołnierz
zatrzymuje się przed jednymi z nich, otwiera je w zupełną ciemność i zaczyna
strasznie na coś wrzeszczeć. Nie wiemy, o co chodzi. Po chwili z czarnych drzwiczek
wychodzi jakiś łach ludzki, wyglądający na matołka, o dużej głowie i obłąkanej
twarzy, cały w szmatach i dygoczący z zimna. Żołdak wrzeszczy, a to się
trzęsie i skrzeczy. Do opróżnionej klatki każą teraz wchodzić nam. Wchodzimy
jak do grobowca. Przestrzeni najwyżej 2 na 2 metry. Zamiast okna mały otworek
pod samym sufitem, światła tyle, ile pada od słabej żarówki z korytarza póki
drzwi otwarte. Uderza nas na wstępie smród niedwuznaczny wcale! Ten biedny
matołek musiał nie wychodząc, siedzieć tu długo już — i działać! Podłoga jest
betonowa i betonowe ściany. Wszystko ocieka wilgocią i cuchnie ludzkimi odchodami,
i do tej to ohydnej, zimnej klitki wtłaczają siłą dwadzieścia zziębniętych,
zmęczonych, głodnych kobiet! Podnosi się wrzask, prośby, płacz. Sołdat kolanem
dociska drzwi, zamyka nas i odchodzi.
(...) Po godzinie całą zapaskudzoną podłogę zalega
już stos obojętnych ze zmęczenia kobiet. Nie na wszystkie jednak jest w tej
ciasnocie miejsce, a nawet nie ma go na obie nogi równocześnie. Ja na przykład
muszę stać dosłownie raz na jednej, raz na drugiej nodze, trzymając w dodatku
mój tobołek w rękach. Od ściany ciągnie zimno przenikliwe. Jestem głodna, zmęczona
i zziębnięta do szpiku kości. Po trzech godzinach zaczynamy się buntować.
Walenie w drzwi nie odnosi żadnego skutku. Cały zresztą korytarz o
nieprzeliczonych celkach, wali już od dawna w drzwi, krzyczy, wyzywa, klnie.
Korytarz jest długi i niski. Pogłos w nim niesie się dziwnie stłumiony i
mylący. Na niewidziane ma się wrażenie, że korytarz ten nie ma dna i że najdalsze
krzyki i dudnienia, dochodzą z jakiejś nierealnej już odległości. (...) Ze
zmęczenia szumi w uszach, a ciemność pływa i pulsuje przed niewidzącymi niczego
oczyma.
(...)
Dopiero po pięciu może godzinach, a więc głęboko w
noc, zgrzyta klucz, na progu staje szynel i pozwala, grupkami po pięć, iść pod
strażą do klozetu.
Ktoś, kto nie widział takiej ubikacji, nie potrafi
sobie nawet w przybliżeniu odtworzyć pojęcia o jej ohydzie. Nas to już nie
przejmuje. Tuż obok betonowych dziur ciecze w brudną zbitą muszlę umywalni
woda. Spieczone pragnieniem i głodem pijemy ją, jak która może, albo czerpiąc
dłonią, albo podstawiając usta wprost pod zaśniedziały kran. Szyby są wybite i
zimny przeciąg ze śniegiem hula tu na przestrzał. Żołdak wali w drzwi, popędza
nas niecierpliwie i każe szybciej wracać do sobaczki. Tak bowiem nazywają w
kijowskiej tiurmie te przeklęte betonowe celki. Są one czymś w rodzaju
szufladek, w których przetrzymuje się więźnia, nim jego papiery przejdą przez
wszystkie biura i urzędy i nim go skierują na dłuższy pobyt do któregoś z
bloków i do którejś z cel, a potem czarny woron, zupełna ciemność, przekleństwa,
smród cudze robactwo. Powietrza w takiej hyclowskiej budzie ani krzty. Nie
wiemy nigdy, co to za miejscowość. Na ogół zresztą wszystko jedno, bo tiurmy
wszędzie do siebie podobne.
Tym razem to Charków. Koniec cytatu.
Po ogłoszenie wyroku 8 lat na tzw. OS
wyjazd do Charkowa gdzie, zaskoczyła wszystkich wojna Ros. Niemiecka. W
więzieniu w Charkowie najgorsze przeżycia z powodu ciasnoty i gorąca.
Długo nie wiedziałem, co znaczy wyrok OS. Książka J
Siedleckiego na str. 47 wyjaśnia ten fakt, cytuję:
Władze sowieckie
dzieliły deportowanych na trzy kategorie
1-sza kategoria
obejmowała aresztowanych mężczyzn, kierowanych do poprawczych obozów pracy
(łagrów), gdzie doręczano im zaoczne wyroki „Oso" (Osoboje Sowieszczanie - specjalny sąd NKWD popularnie zwany
„Trojka") w granicach 3-15 lat. W obozach istniał zabójczy system przymusowej pracy
akordowej.
2-ga kategoria to
przesiedleńcy tzw. specpereseleńcv, umieszczeni
w osiedlach (specposiolkach) na
odludziu. Do tej kategorii zaliczano zdolnych do pracy, bez wyroków, ale pod ścisłą kontrolą. Niekiedy mogli mieszkać
razem z rodziną.
3-cia kategoria tzw. „wolnych
zesłańców", niezmuszanych zasadniczo do
pracy. Rozmieszczenie na prawie bezludnych obszarach Syberii i Środkowej Azji, bez żywności i opieki. Wyzyskiwani
i wykorzystywani przez okoliczną ludność tubylczą.
Deportowani
rozproszeni byli po całym terytorium ZSRR. Aresztowani znajdowali się w 40 poprawczych obozach pracy
przymusowej
(łagrach), umieszczonych w 2500 „lag punktach". Koniec cytatu.
Stało się jasne,
że Wujka zaliczono do pierwszej kategorii przestępstw, o najcięższym rygorze i
natychmiast po ogłoszeniu wyroku O.S. wywieziono do Charkowa.
Jeśli, jak pisze
Wujek, w Charkowie miał najgorsze przeżycia, to można sobie wyobrazić, co
przeżywał, jeśli po Kijowie i poprzednich więzieniach miał jeszcze gorsze
traktowanie. Wujek w charkowskim więzieniu przesiedział ponad miesiąc. Jego
pobyt w Charkowie zaskoczyła 22.06.1941 napaść Niemców na ZSRR.
Poniżej
przedstawiam relację jednego z zesłańców z pobytu w więzieniu w Charkowie na
podstawie książki K Rudnickiego pt. „Na polskim szlaku” str.140-141. Cytuję:
Wreszcie jedziemy. Oczywiście załadowanie odbywało
się wedle zwyczaju z „sadiś", psami, bojcami po bokach etc. — jadą numery,
a nie ludzie. Wagon specjalny — więźniarka. Okna i przedziały zakratowane,
ścisk niesamowity, na korytarzu wagonu pilnuje nas bojec z rewolwerem. Karmią
śledziami i wodą. Od pasażerów, przeważnie już obywateli sowieckich po wyrokach,
dowiaduję się, że podróż odbywać się będzie etapami, od jednej „peresylnej
tiurmy" do drugiej i potrwa zapewne długo. Np. do Irkucka lub na Kołymę
jedzie się tak około roku. Do mego Kirowa około miesiąca.
Po kilku dniach podróży wysadzają w Charkowie.
„Peresylna tiurma" jest tam ogromna. Tysiące i
tysiące ludzi przewala się przez nią w dzień i w nocy, zalegając cele, podwórza
i korytarze. Wydaje się, jak gdyby cała ludność Rosji siedziała w więzieniu. To
chyba niemożliwe, ażeby coś ich jeszcze starczało dla chodzenia po swobodzie.
Bywalcy mówią, iż ten sam obraz widzieć można na wszystkich szlakach
więziennych.
Towarzystwo najrozmaitsze, narodowości wymieszane.
Rosjanie, Kałmucy, Tatarzy, Uzbecy, Tadżycy, Turkmeni, Kazachy — słowem Azja i
Europa.
Pytam, za co siedzą? Właściwie nikt tego dobrze nie
wie. Sądy były przeważnie zaoczne, znają tylko numery paragrafów, za które
siedzą. To trzeba pamiętać, tak jak „otczestwo i familię oraz god
rożdienia".
Dokąd ich wiozą? Wyroki do 3 lat jadą na tzw. „bliskie
łagiery", czyli niezbyt daleko, na Krywoj Róg, Kotłas lub gdzieś niedaleko
za Ural, tam, gdzie podróż nie trwa zbyt długo. Od 3 lat w górę idą już na
„dalnije łagieria" i stamtąd powrotu już nie ma. Nawet, jeśli wyrok się
skończy, a człowiek dożyje, powrotu nie ma — przedłużą. Odbywa się wówczas tzw.
„pieriesmostr dieła" i „połuczajesz dobawku" — mówią. Najtrudniej
jednak — informował jakiś filozof — jest dosłużyć do końca wyroku, chyba, że
masz dożywotni, wówczas jesteś spokojny, że go dokończysz.
Pobyt w Charkowie potrwał około tygodnia w celi
wypełnionej po brzegi. Ludzie siedzą w kucki rzędami — wyciągnąć się nie ma
gdzie. Jest nawet niemożliwe stawać w ogonku do zupy, toteż podaje się kociołki
z ręki do ręki, aż dokąd wszyscy nie dostaną. Coraz częściej jednak
„niechwatajet" dla ostatnich. Rację chleba ścięto do 400 gr., też
„niechwatajet". Mówią, że jest to nasz wkład do wspólnej sprawy wojennej.
Panuje więc głód, kasze skończyły się, a zupy są z jakiejś śmierdzącej ryby. Po
wyrokach i w transporcie przestaliśmy być uznawani jako ludzie cokolwiek
warci. Sąsiad mój, Polak, profesor gimnazjalny z Sanoka, zwariował. Rzucał się,
krzyczał, piana wystąpiła mu na usta, podaliśmy go — z rąk do rąk — do drzwi,
zabrali go.
Z końcem lipca wyjazd więźniarkami do
lagru, na Daleki Wschód, za Władywostok.
Wynika z
powyższego, że Wujek w Charkowie był więziony przez ponad miesiąc, skąd w końcu
lipca 1941 rozpoczęła się męczeńska podróż więźniarkami na Daleki Wschód.
Jechaliśmy 40 dni, traktowanie bardzo
złe itd. Szczególnie brak wody i złośliwe szykanowanie.
Władywostok,
przez który musieli przejeżdżać leży obecnie w Rosji, a w ZSRR był głównym
miastem nad Pacyfikiem, Morzem Japońskim i Zatoką Piotra Wielkiego. Leży u
podnóża gór Sichote-Alin i jest końcem kolei transsyberyjskiej. Według danych z
1933 roku posiadał 103 tysiące mieszkańców.
Rzut oka na 2 mapki powyżej pozwoli uzmysłowić jak ogromną przestrzeń więźniowie w
nieludzkich warunkach musieli przebyć o głodzie i bez wody. Wyznacza ją czarna
linia poprowadzona od więzień zaznaczonych na byłych terenach Polski z zachodu
na wschód do Władywostoku, gdzie na końcu szlaku nad Morzem Japońskim znajduje
się Buchta Nachodka. Natomiast czarna linia prowadząca przez Kazachstan na
południe wyznacza część powrotnego szlaku z zesłania do Armii Andersa.
Buchta Nachodka, gdzie mieścił się
lagier jest przystanią na Oceanie Spokojnym. W utworzonych tam przymusowych
lagrach pracy na otwartej przestrzeni panowały bardzo ciężkie warunki.
Traktowanie bardzo złe.
„Buchta” oznacza po rosyjsku małą zatokę, lub
zatokę morza, a nie nazwę własną. Nachodka jest portem nad Pacyfikiem w Zatoce
Piotra Wielkiego i leży 70 km
na południowy wschód od Władywostoku. Władywostok w czasach sowieckich był
miejscem wielkich lagrów, z których drogą morską wywożono ludzi na Kołymę
głównie przez Morze Ochockie do Magadanu, a dalej lądem. J Siedlecki w książce
Losy Polaków str. 87 podaje relację świadka, tamtych wydarzeń dziejących się w
tych samych dniach, w których Wujek tam przebywał, a więc prawdopodobnie to
samo widział i to samo przeżywał.
Bronisław Brzezicki
więzień łagru w Zatoce Nachodka za Władywostokiem, nad Morzem Japońskim, w
swoim pamiętniku notował: „(...) Epidemia czerwonki i tyfusu zbierała straszne żniwo. Umierało około 31 więźniów
dziennie. Na pięknym wzgórzu zatoki powstało wiele wspólnych mogił polskich (...) Bóg mnie uratował, bo w chwili
zupełnego zwątpienia, w największej psychicznej depresji, jak piorun z nieba gruchnęła
wiadomość, że generał Sikorski podpisał ze Stalinem ugodę, na mocy której wydano dla nas amnestię (...)
Wiadomość ta wywołała w obozie szał radości i stała się najskuteczniejszym
lekarstwem dla chorych...".
23 września 1941
r., naczelnik obozu odczytał tekst amnestii i obiecał
zwalniać Polaków partiami do tworzącej się armii polskiej. Zaznaczył jednak, że do końca zwolnienia muszą pracować
sumiennie; w wypadku uchylenia się od pracy, grozi „izolator", skreślenie
z listy na wyjazd, a nawet rozstrzelanie. Kilkudniowy pobyt w „izolatorze" w obozie Zatoki
Nachodka, równał się, co najmniej
okresowi jednego roku ciężkiego więzienia, a w szeregu wypadków kończył się śmiercią.
Autor pamiętnika
notował wstrząsający i tragiczny widok w ostatnich dniach swego pobytu w łagrze. Dnia 20 września
1941 r., „(...) Po tzw. amnestii, do pobliskiej przystani zawinął statek z transportem około tysiąca
Polaków, więźniów powracających z Kołymy (...) Ponieważ odległość dzieląca nas
była zbyt wielka, trudno mi było się zorientować ilu ich i co to są za ludzie. Nagle do moich uszu doleciał ściszony
głos żołnierza-strażnika, który mówił do swego kolegi, że są to Polacy z Kołymy (...) Dopiero, kiedy zwarta masa po pewnym
czasie dotarła do nas i jakby przedefilowała przed naszymi rowami, prowadząc się wzajemnie
za ręce, oczom
moim przedstawił się niesamowity i krew w żyłach mrożący widok. Mężczyźni w strzępach ubrań, w
fufajkach, chwiejące się cienie o
zarośniętych twarzach, podobni raczej do upiorów niż do ludzi. Dramatyczny to był widok, bez porównania okropniejszy
niż obraz Grottgera przedstawiający zsyłkę Polaków na Sybir. Były to dosłownie same kaleki, wielu bez
jednego oka, inni zupełnie
ociemniali, bez nosów, uszu, bez rąk, na szczudłach bez nogi, i — o Boże — tułów bez obu nóg! Jak się
później dowiedziałem te wszystkie
okaleczenia były wynikiem odmrożeń w czasie ciężkich prac na Kołymie w czasie przeraźliwych mrozów.
Tą pierwszą grupę kalek umieszczono
oddzielnie za drutami obok naszej «zony» i
nie pozwolono nam się z nimi stykać. Ale mimo ostrego zakazu, już od pierwszej chwili rozpoczął się nasz kontakt przez kolczaste druty. Opowiadali nam
pośpiesznie o okropnych warunkach
życia i pracy na Kołymie. Błagali o kęs chleba a nade wszystko o machorkę. Niestety, natychmiast przeniesiono
biedaków do oddalonej od nas «zony» a tym samym straciliśmy jakąkolwiek możliwość dalszego porozumiewania się z nimi i przyjścia im z jakąkolwiek pomocą w
granicach naszych możliwości".
Jeden z
żołnierzy-wartowników powiedział autorowi, że ci ludzie z Kołymy już nigdy do
Polski nie powrócą. Nie są oni nikomu potrzebni przez swoje kalectwo i do pracy ich już nie
można „zapędzić".
Wywożono, kaleki
nienadające się do pracy, nad Ocean Spokojny do Zatoki Kamczatki, nad rzekę Amudarię oraz do
innych miejsc zagłady i przez „przypadkowe zderzenie" się barek, zatapiano całe transporty. „Ratowały się" jedynie
straż konwoju i obsługa barki.
W 1949 r., doktor
obozowy, mjr Wostkow oświadczył jednemu z więźniów, że choć jest lekarzem to najpierw uważa się
za czekistę; ktokolwiek trafił do łagru na Kołymie, jest przeznaczony na cierpienie i śmierć. Jeżeli
więzień przez dłuższy czas pozostawał przy życiu, to zdaniem władz obozowych albo za mało
pracował, albo większe miał racje żywnościowe, aniżeli mu przysługiwały.
Na podstawie
zeznań uratowanych z Kołymy, oblicza się, że każda tona wydobytego złota równa się życiu 1000
więźniów zamęczonych na śmierć.
Wieść o
„amnestii" do niektórych Polaków dotarła wkrótce po zawarciu układu. Do
innych dopiero w 1942 roku., gdyż władze więzienne i obozowe nie dopuszczały wiadomości. Na przykład
do więzień w Magnitogorsku wiadomość dotarła do więźniów Polaków dopiero w 1943 r.
W książce
Czapskiego „Na nieludzkiej ziemi” str.
93-94 autor pisze cytuję:
Poznałem wówczas porucznika Zielickiego. Tylko co
wrócił z Buchty Nachodki pod Władywostokiem. Opowiedział mi wówczas sporo o
Kołymie, o kraju większości z nas z imienia nieznanym, a w którym później tak
długo się spodziewaliśmy odnaleźć kolegów.
Kołyma jest krajem zaludnionym wyłącznie przez
więźniów i ich dozorców. Jest to sieć obozów i kopalń wzdłuż rzeki Kołymy,
której ujście u Oceanu Lodowatego znajduje się między Leną a Cieśniną Beringa.
Jest przy tym jedna zasada, złamali ją „amnestionowani" Polacy: z Kołymy
się nie wraca, chyba zupełnym kaleką. Więźniowie tam są względnie mało
pilnowani, bo o ucieczce mowy być nie może. Jedyna droga na matierik, to znaczy
na ląd stały, jak się to u kołymiaków nazywa, to statek. Między Kołymą a
zaludnionymi terenami na południu są tysiące kilometrów tundr i gór, których
przejście jest równie niemożliwe, jak wydostanie się z wyspy pieszo przez ocean.
W razie, gdy człowiek dożyje ukończenia lat swojej kary, wytacza się normalnie
więźniowi nowy proces, który mu o dalszych parę lat karę przedłuża. Naturalnie
o żadnej korespondencji z krewnymi, z bliskimi nie ma mowy, odcięcie jest
zupełne. Są jednak wypadki, że więzień karę swą odbędzie, nowego procesu mu
nie wytaczają, wtedy wolno mu pozostać na Kołymie na „wolnym osiedleniu".
Że nie ma żadnych innych środków do życia poza obozami i kopalniami, w których
zesłańcy pracują, pozostaje mu możliwość pracy w tejże kopalni, z tą różnicą,
że może mieszkać nie w baraku z więźniami, a samodzielnie.
Kraj ten jest bogaty w miedź, złoto, srebro, ołów,
węgiel. Klimat jest nadzwyczaj surowy, zima trwa 10 miesięcy, nie ma tam wcale
ptaków. Jeden z kolegów przybyłych z Kołymy opowiadał mi, że już we wrześniu
bywały mrozy 30-stopniowe, a zaspy śnieżne były tak wielkie, że trzeba było
przez nie przekopywać tunele. Wszyscy zesłańcy płyną statkiem od Buchty między
Sachalinem i Japonią przez Morze Ochockie do Buchty Nagajewa do portu Magadanu
albo do drugiego portu, położonego jeszcze o 800 km dalej na północ od
Piostrej Dreswy. Dalej więźniowie są wysyłani automobilami. Zupełnie wiarygodny
informator późniejszy, rotmistrz Z., zaręczał mi, że nie widział nigdzie w
Rosji tak świetnych dróg automobilowych jak tam. Jeżeli trzeba paru tysięcy
robotników dla oczyszczenia dróg w czasie zawiei wysyła się parę tysięcy więźniów
i wszystko w porządku. Ale w okolicy Magadanu jest miasteczko, w którym mieszka
przeciętnie kilkanaście tysięcy kalek odmrożonych z uciętymi nosami, rękami
nogami, czekających na odesłanie na matierik.
Tenże sam mój rozmówca, znany koniarz, twierdził, że
nigdzie w Rosji nie widział tak pięknych koni (koń w tym klimacie nie jest w
stanie żyć dłużej niż trzy lata) ani tak pięknych aut, którymi posługują wielcy
potentaci tamtejsi, szefowie NKWD, rządzący kopalniami, potężnymi obozami,
wypełnionymi bezpłatnym robotnikiem. Wszyscy opowiadali mi o tych ogromnych
statkach, które przewożą więźniów na północ. Mój ówczesny rozmówca, porucznik
Józef Zielicki, był z Borysławia, trafił do tak zwanego pieresylnego obozu
Buchta Nachodka w kwietniu 1941 roku. Spotykał tam naszych oficerów, którzy
zostali przywiezieni już w kwietniu i maju 1940 r. Twierdził, że, był tam
pułkownik, komendant szkoły policji państwowej, oraz pułkownik piechoty służby
stałej inżynier Szajna, także oficer. Wszyscy trzej nie byli wysłani na Kołymę
wyłącznie dlatego, że komisja lekarska uznała ich za fizycznie zbyt
wyniszczonych. Oficerowie ci mówili porucznikowi Zielickiemu, że właśnie w
kwietniu i maju 1940 przysłano do pieresylnego obozu parę tysięcy Polaków,
wśród których byli oficerowie, i że ich wysłano potem na Kołymę.
Porucznik Józef Zielicki sam ładował w 1941 roku te
wielkie transportowce cukrem, solą, łożyskami, prętami, maszynami, sztuczny
nawozami. Statki kolosy brały to wszystko, oraz jeszcze do 7000 skazańców na
przewiezienie.
W transporcie 15 czerwca 1941 roku miało być 3500
Polaków, nie było jednak wśród nich jeńców wojennych z września. Wszystkie
zeznania potwierdził mi wkrótce potem major S., wywieziony do Kołymy z wielką
liczbą więźniów polskich w końcu lipca 1941 Przebywał tam do września tegoż
roku. Wracał z Kołymy wraz z 250 Polakami i według danych, które tam zebrał,
miało tam jeszcze pozostać od 6 do 10 tysięcy Polaków. . . .
W jak
gwałtownym tempie wymiera darmowy robotnik Kołymy wskazuje chociażby fakt, że
według zeznań majora S. w jednym tylko obozie miało wyginąć 70% od mrozu przez
jedną zimę 1940-41. Przy tym cynga i kurza ślepota są tam tak rozpowszechnione,
że w partiach roboczych, w których pracował, nie było ani jednego, który by na
jedną z tych chorób nie cierpiał. Wielu zaś chorowało jednocześnie na obie.
Mój rozmówca buzułucki był pierwszym wiarygodnym
informatorem, który stwierdzał fakt, że transporty Polaków przepływały, na
Kołymę przez Buchtę Nachodkę.
Zwolniony zostałem z Buchty Nachodki
dnia 26.9.1941.
Według książki Siedleckiego str. 80 cytuję:
W dniu
12.VIII.1941r. prezydium Rady Najwyższej ZSRR ogłosiło dekret:
„Udzielić amnestii "wszystkim polskim obywatelom znajdującym się obecnie w
zamknięciu na terytorium radzieckim, czy to w charakterze jeńców wojennych czy na zasadzie innych dostatecznych
podstaw".
Z porównań dat
wynika, że dopiero po 6 tygodniach od wyjścia amnestii komendant obozu w
Nachotce ogłosił jej treść. Jak zapisał jeden z więźniów stało się to 23
września 1941. Tenże więzień napisał o transporcie Polaków z Kołymy przybyłych
stamtąd 20 września 1941. Ten wstrząsający obrazek zapewne widział także Wujek.
Wujek napisał,
że z Charkowa wywieziony został pod koniec lipca i że transport więźniów trwał
40 dni, więc do Nachodki przywieziony został na początku września 1941, czyli
że przebywał w lagrze tylko kilka tygodni. Zwolniony został 26.9.41, co
potwierdza wydany przez władze lagru dokument. Ogłoszenie amnestii oznaczało,
że zesłańcy wiedzieli o organizującej się Armii Polskiej w ZSRR. Jak wiele
mógłby powiedzieć poniżej przedstawiony dokument, gdyby umiał mówić. Fotografia na
dokumencie, na której nie jest podobny do siebie, świadczy o przeżyciach.
Niestety
ogłoszenie amnestii nie oznaczało uwolnienia wszystkich więźniów. Wielu
pozostało, dokończywszy żywota, zamęczeni przez prześladowców. Jest to jeszcze
jeden dowód jak Sowieci dotrzymywali słowa, a nawet międzynarodowych umów.
Jazda do Omska, podczas której
zachorowałem i pozostałem do wyleczenia w Omsku.
Warto sobie
uzmysłowić, że z zesłania do Omska Wujek przebył około 7 tysięcy kilometrów.
Był to jedyny szlak prowadzący z nieludzkiej
ziemi. Aż dziw bierze skąd brała się w nim siła do przetrwania tego
wszystkiego wśród ludzi wrogo nastawionych w ciągłym strachu o życie, o
głodzie, chłodzie i chorobach. Wujek nie napisał o swojej chorobie i jak długo
trwała jego podróż do Omska i jak długo i gdzie się leczył. Biorąc pod uwagę
ogromną przestrzeń do pokonania i warunki, w jakich to się odbywało można sobie
to jedynie wyobrazić.
Odjazd do Tocka.
Chodzi o Tock,
lub Tockoje leżące na trasie Kujbuszew-Orenburg. Nazwa dotyczy tego samego
obozu i obie są prawidłowe, a różnice wynikają z nazw w języku polskim i
rosyjskim. J. Czapski w książce „Na nieludzkiej ziemi” str. 66 wymienia Tock
jako obóz położony 5 km
od stacji o tej samej nazwie na trasie Kujbuszew-Czkałow. Cytuję J.Czapskiego:
Tock. Obóz, położony pięć kilometrów od stacji tej
samej nazwy linii Kujbyszew—Czkałow, był letnim obozem ćwiczebnym kozaków
orenburskich.
Goły step — jedynie wzdłuż wijącej się rzeczki
Samarki, z urwistym od strony obozu wybrzeżem, rosły drzewa.
Namioty, trochę letnich domeczków skleconych z
cienkich desek bez pieców — to wszystko.
Do tych nielicznych drewnianych zabudowań, do
niewystarczającej liczby namiotów na gołym stepie zaczęli spływać setkami
ludzie z Komi, od Archangielska i Workuty, z Koły, z całej Syberii, z
Karagandy.
Nasz transport griazowiecki stanowił pierwszą kadrę
oficerską tworzących się oddziałów. Tam powstała 6 dywizja generała
Tokarzewskiego, jak również Ośrodek Zapasowy Armii, do którego zostałem
przydzielony.
" Przyprowadzano ze stacji, co dzień 50 — 200 —
500 ludzi, pamiętam, że jednego dnia przybyło 1500 byłych skazańców. I cóż to
byli za ludzie! W porwanych fufajkach, w łachmanach, przeważnie bez butów, w
najdziwniejszych ze szmat i sznurków sporządzonych chodakach, wyniszczeni
obozami pracy, głodem, miesięczną lub parotygodniową głodową podróżą.
Urocza, jeszcze upalna jesień południowa po paru
dniach się skończyła. Nastały chłody i jak zwykle „najstarsi ludzie nie
pamiętali", by chłody w tych okolicach nadchodziły tak prędko. Ulewne
zimne deszcze, po paru tygodniach mokre śniegi, nieustający wicher stepowy.
Bywały jeszcze krótkie okresy słonecznego, czystego,
bezchmurnego nieba, rudy step wówczas wysychał, ale noce były już mroźne.
Od połowy października, aż po wyjazd naszych
oddziałów z Tocka, więc do stycznia, chwyciły mrozy tak, że nie było ani
jednego dnia odwilży, mróz zaś dochodził w
grudniu i styczniu do 55 stopni Celsjusza.
Tworzenie wojska w
takich warunkach, z elementu wyniszczonego fizycznie — to był wyczyn, który niejednemu na początku
wydawał się ponad nasze siły. Organizacja odbywała się w warunkach trudnych do wyobrażenia.
W latach
1917-1950 Orenburg przemianowany został na Czkałow, natomiast w 1950 roku
przywrócono dawną nazwę i nazwa Orenburg trwa do dzisiaj. W książce J.
Siedleckiego pt. Losy Polaków w ZSRR …” na str. 83, 85, 120 wymienia się obóz
jako Tockoje, ale chodzi o ten sam obóz Tock.
Zatrzymanie się na stacji Orenburg, skąd
skierowanie do armii polskiej w południowe strony Rosji do Taszkientu.
Lakoniczny zapis
w pamiętniku, o zatrzymanie się w Orenburgu, skąd skierowanie do armii polskiej
do Taszkientu nie odzwierciedla w całości tragizmu, który temu wydarzeniu
towarzyszył. Jak wynika z ostatnich akapitów, Wujek jechał do Polskiej Armii w
Tocku, ale to nie znaczy, że tam dojechał. Sytuacja w obozie w Tocku była
tragiczna. Tam nie było warunków do przetrwania zimy. Przybywający zesłańcy
byli to wynędzniali chorobami, głodem i nadludzką pracą ludzie nadający się
wprost do szpitala. Przybywały całe rodziny, dzieci, starcy i kobiety. Tych
ludzi nie można było nie przyjąć, gdyż oznaczałoby to skazać ich na śmierć.
Przyjmowano wszystkich i z konieczności umieszczano pod namiotami w gołym
stepie, gdzie nie było warunków do przetrwania zimy. Z powodu braku
zaopatrzenia w żywność i odzież śmiertelność w obozie była ogromna. Większość z
tych ludzi nie nadawała się do służby wojskowej. J Czapski los tych ludzi
opisuje na str. 70-73 cytuję:
Próbowano wówczas stworzyć bataliony pracy, do
kopania rowów. Do tych batalionów brano najbardziej bezsilnych, których już w
żaden sposób żaden oddział nie chciał przyjąć. Ci ludzie, zmasowana na
peryferiach obozu nędza ludzka, wegetowali w najgorszych warunkach, nie mając
sił sami o siebie zadbać. Część z nich mieszkała w pół-rozwalonym baraku bez
szyb, reszta w namiotach. Pod namiotami, których nawet postawić nie umieli, cóż
dopiero okopać; podwiewał je zewsząd wicher, siedzieli skuleni na gołej ziemi,
trzęsąc się z zimna, starzy ludzie okutani w szmaty. Widziałem takich, którzy w
zupełnej rozpaczy płakali grubymi jak groch dziecinnymi łzami. Te tak zwane
bataliony pracy, które w swoim zamierzeniu miały być skupieniem ludzi
niezdolnych do wojska, którym się polecało lżejsze niż w wojsku prace, stawały
się wskutek warunków jakimś obozem karnym, do którego wpychano ludzi
zbytecznych lub pod takim czy innym względem niewygodnych. Iluż tam ludzi
zapakowano bez sensu. Byli tacy wśród nich, którzy byli w posiadaniu adresów
swych zesłanych rodzin, błagali, by ich jako wojsku niepotrzebnych odesłać do
tych rodzin, ale tu znów powstawały trudności zasadnicze i biurokracja święciła
triumfy.
Na to, by wypuścić człowieka, który zgłosił się do
wojska, ażeby przy tym nie był uważany za dezertera ani w Rosji sowieckiej
teraz, ani w przyszłości w Polsce, by wobec Sowietów miał dokument oficjalny,
musiał on otrzymać papier, świadczący o tym, że się do wojska zgłosił. Papier
ten, na to, by był ważny, musiał być opatrzony pieczęcią okrągłą, a takiej
pieczęci w całym Tocku nie było, powstała przy tym kontrowersja między
Buzułukiem, głównym Sztabem Armii Polskiej, a Tockiem, kto ma prawo takie
pismo wystawiać. Buzułuk czy Tock. Kontrowersja trwała tygodniami, ludzie pod
namiotami marzli i marzli.
Ci ludzie najczęściej właśnie zapełniali nasze
biuro, stan ich fizyczny był przeraźliwy, jeśli chodzi o zaopatrzenie w
bieliznę czy mundury, którymi zaopatrzyć można było na początku zaledwie drobną
część wojska, naturalnie, że byli oni ostatni w kolejce. Jakże niewielu z nich
udało nam się pomóc. Była jeszcze jedna inna próba pomocy, umieszczenia i
użycia tych ludzi, zdawała się nam bardziej realna i bardziej ludzka.
W okolicach Tocka było sporo kołchozów, niektóre
nawet względnie dostatnie, gdzie był brak rąk roboczych. Niewykopane kartofle,
porośnięte kopki pszenicy widzieliśmy przez okna wagonów, gdy jeździliśmy do
sztabu, do Buzułuku. Zdecydowano przesłać słabszych na łatwiejsze od wojska
roboty rolne w kołchozach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zima jest za pasem, że
kilkadziesiąt stopni mrozu jest zjawiskiem normalnym w tych okolicach i że ci
ludzie w żaden sposób nie przeżyją zimy na gołym stepie pod namiotami.
Organizował to rozmieszczenie pułkownik Jacyna, mój szef, który objął naszą
placówkę, i gdy jej funkcje zaczęły się rozrastać.
Gdy tylko kołchozy okoliczne usłyszały, że można
dostać robotnika, zbiegali się, co dzień agenci kołchozów, obiecując złote
góry, i Pułkownik z rzetelną ścisłością, upartą drobiazgową energią i ludzkim
stosunkiem do każdego człowieka dokręcał kontrakty, nie puszczał żadnej grupy
bez ścisłej ewidencji, bez zamiaru zaniechania opieki nad tymi odkomenderowanymi
żołnierzami.
Utkwiło mi w pamięci pożegnanie dwóch partii tych
nędzarzy, idących do kołchozów, przeważnie biednych Żydów. Szli na stację, był
zmierzch, lał chłodny deszcz, szli okutani w szmaty, niektórzy wsparci na
kijach, ułamanych, wysokich gałęziach, jeden owinięty w starą kołdrę, ledwie
obuci. Pułkownik przemawiał serdecznie, że Polak to nie tylko dobry żołnierz,
ale musi również zdobyć reputację dobrego pracownika, że oni są tylko na
urlopie z Armii Polskiej. Odpowiadali z tłumu gorąco i z wdzięcznością, jeden
przez drugiego prosili, by ich nie opuszczał, żeby dalej się nimi opiekował, i
w tych wykrzyknikach i prośbach był odruch, to się czuło, odruch biednych,
straconych ludzi, którzy widzieli w Polsce, we władzy polskiej jedyną nadzieję
ratunku przed zagładą.
Pierwsze wiadomości od ludzi wysłanych do kołchozów
otrzymaliśmy przez dwóch, którzy uciekli z powrotem; opowiadali, że nie ma
gdzie mieszkać, że kazano im w nocy, w lejący deszcz stać na dworze. Kazano im
wyładować kilkadziesiąt ton zboża z jakiegoś spichrza, który był przeznaczony
na nocleg. Dopóki nie wyładują, będą mieszkać pod gołym niebem. (Był to już
okres wielodniowych lodowatych deszczy.)
Specjalnie zła wola w stosunku do Polaków? Wcale
nie, to był normalny stosunek do człowieka, do własnego obywatela. Niebywała
rozrzutność i lekceważenie materiału ludzkiego, takie same jak lekceważenie
tych ton pszenicy, które widzieliśmy za każdym razem na jednej stacji,
przejeżdżając z Buzułuku do Tocka. Pszenica ta leżała w śniegu i deszczu na
peronie, nawet nie przykryta, pilnowana przez jakiegoś bojca.
Pułkownik Jacyna przez swych wysłańców, przez
centralne władze sowieckie, w Buzułuku, przez sztab walczył o dotrzymanie
umowy, o uczciwe traktowanie pracowników, próbował im nawet przesłać konserwy
do takich kołchozów, gdzie było najgorzej, pomoc ta jednak mogła być tylko
kroplą w morzu.
J. Czapski w
książce pt. „Na nieludzkiej ziemi pisze str. 74. cytuję:
Była jeszcze jedna
próba rozwiązania sprawy starców i najsłabszych — wysłanie ich dalej na południe. O Taszkiencie
każdy marzył jak o raju (słońce, winogrona).
Nagle wiadomość ze
sztabu armii, że mamy prawo wyznaczyć więcej niż 200 ludzi do transportu przeznaczonego do
Taszkientu. Skład szedł z
Buzułuku, skąd jechali także chorzy i słabi.
Polecono mi
wybranie tych ludzi. Przeforsowałem zwiększenie listy do 370, tyle samo jechało
z Buzułuku. Cóż to była za radość i wdzięczność. Umieściłem na niej również profesora, wyznawcę
Mallarmego. Ile nadziei obudził ten pociąg na południe, jakże byliśmy jeszcze naiwni, jeszcze wierzyliśmy, że
niewątpliwie władze sowieckie, w porozumieniu z naszymi władzami, zorganizowały tam jakieś
schroniska, że ludzie słabi będą mogli tam przetrwać zimę, a wielu z nich będzie można użyć od wiosny tak czy inaczej.
Z jakim trudem
musiałem decydować, kto słabszy, kto bardziej potrzebuje tych „lepszych"
warunków, kogo szybciej ratować z mokrej ziemi, mokrego śniegu, spod
nieokopanych namiotów, w których się gnieździli starzy i chorzy ludzie.
Pamiętam
szczęśliwy wyjazd tych kilkuset ludzi, błogosławieństwa i wdzięczność dla tych, którzy
ich wpisali na listy wyznaczonych do tej podróży.
Ta pierwsza wyprawa
do Taszkientu była katastrofą. Nie tylko, że w Taszkiencie nic nie było przygotowane, transport jako
nieważny szedł
kilkanaście dni, nie było nawet zorganizowane żywienie tych ludzi po drodze. Transport wysprzedał się ze
wszystkiego, za bezcenne tam szmaty,
szaliki, fufajki zdobywał na stacjach jakieś chude owcze serki lub lepioszki.
Transportu nawet nie
wpuszczono do Taszkientu, a zatrzymano na małej stacji. Wielu z tych ludzi umarło z głodu, wielu
ograbiła okoliczna ludność ze wszystkiego, co posiadali, paru udało się dostać ostatkami
sił z powrotem... do Tocka, resztę zesłały władze radzieckie do głodnych, do najgłodniejszych kołchozów Turkiestanu.
Taka była historia
pociągu w nieznane.
Wujek nie
dojechał do Tocka, gdyż z wieloma zesłańcami został w Orenburgu załadowany do
transportu i wysłany do Taszkientu z pominięciem Buzułuku i Tocka. Towarzyszyła
przy tym dezinformacja, że jadą do Polskiej Armii. Klemens Rudnicki w książce
pt. „Na polskim szlaku” str. 186, tak relacjonuje, cytuję: Władze sowieckie wydały poufne instrukcje, wzdłuż szlaku kolejowego,
zdążającego na Buzułuk, by przybywający mijali nasze miejsce postoju i
kierowali się na południe.
Transporty tych obdartusów mijały więc Buzułuk i
zalewały Uzbekistan, Tadżykistan i Turkiestan. Byli pewni, iż tam znajdą
możność wstąpienia do wojska. Tymczasem zamiast tego rozmieszczano ich siłą po
kołchozach na przymusową pracę na ogromnej przestrzeni pomiędzy tybetańską
granicą a Morzem Kaspijskim. Najwięcej przeżywali ten zawód ludzie z
transportów odsyłanych z Farabu rzeką Amur-Darią do bagnistego terenu Nukusu w
Turkiestanie. W ciężkich warunkach byli oni holowani wodą na przestrzeni
kilkuset kilometrów i wysadzani na zupełnym odludziu, odciętym od świata i
komunikacji.
Coraz to otrzymywaliśmy z południa rozpaczliwe
depesze od samorzutnych komendantów transportów z Farabu, Samarkandy, Fergany,
Ałma-Aty, które zawsze brzmiały mniej więcej w ten sposób:
„Każą nam się wyładować i skierowują do kołchozów,
podczas gdy przybyliśmy do wojska. Ludzie giną z głodu. Nie mamy zupełnie
żywności, są z nami kobiety i dzieci. Odmawiamy wyładowania i błagamy o
ratunek".
Koniec cytatu.
Z Taszkientu dalsze skierowanie koleją,
a następnie rzeką do Turktula statkami płynęliśmy 5 dni.
Tak więc, Wujek
znajdował się w masie ludzkiej, wysłanej do Taszkientu, skąd pojechali koleją
dalej na południe, a następnie rzeką Amu-darią popłynęli do Turtkula. Według
encyklopedii Turtkul jest małym miastem, obecnie w Uzbekistanie, a wówczas w
ZSRR. Leży nad dolną Amu-darią, gdzie przez Nizinę Turańską oddziela od siebie
pustynie Kyzył-kum i Kara-kum i wpływa do bezodpływowego Jeziora Aralskiego. Po
obu stronach rzeki leży bezkresna pustynia, gdzie nie ma warunków do
przetrwania. To właśnie rzeką Amu-darią musieli płynąć do Turtkula, leżącego
nad tą rzeką. J Czapski w książce pt. Na nieludzkiej ziemi str. 310 tak
relacjonuje podróż tą rzeką, cytuję:
…tą samą Amudarią wysłano naszych ludzi już po
„amnestii” na kołchozy w okolicach Nukusa barkami. Ci ludzie już wtedy „wolni”
dostawali prowiant na dwa dni, jechali dwa tygodnie i musieli, co dzień po
kilku, a nawet kilkunastu umarłych z głodu wyrzucać z barek do Amu-darii. To
się działo jeszcze parę miesięcy temu. Tych ludzi rozmieszczono potem po
nędznych kołchozach, w okolicach Turkusa, gdzie znów marli jak muchy.
Nukus wymieniony
przez Czapskiego leży nieco dalej na północny zachód od Turtkula jest większym
miastem, lecz podobnie jak Turtkul położony na rzeką Amu-darią.
W czasie podróży spotkanie z Klonowskim
Stanisławem.nagan
Można
przypuszczać, że było to spotkanie z kimś dobrze znanym Wujkowi, skoro
zapamiętał nazwisko i zapisał w pamiętniku. Przy imieniu, w oryginale
pamiętnika znajduje się dopisek „nagan”. Trudno określić, co to oznacza. Może
chodzi o broń nagan, a może Klonowski miał taki przydomek.
Z Turktula wysłanie do kołchozu Małokrew
i wspólne przeżycia z Michalskim z Równego w tymże kołchozie w grudniu 1941.
Tutaj także los
związał go z jakimś Polakiem z Równego, z którym mieli wspólne przeżycia. Być
może był to ktoś, kogo Wujek znał wcześniej przed zesłaniem. Trwała tam walka o
przetrwanie z tymi, którzy ich ciemiężyli. Prawdopodobnie był to los podobny do
losu wszystkich Polaków wysłanych do kołchozów. Przerzucano tych biednych i
chorych ludzi z kołchozu do kołchozu i wykorzystywano do najcięższych prac o
głodzie nie umożliwiając im najprymitywniejszych warunków bytowania. W książce
„My deportowani” na str. 190 czytam, cytuję:
W połowie listopada, o pochmurnym, wietrznym zmroku
ładują nas na otwartą lorę. Kołchoz, na który jedziemy, nazywa się „Nowyj
Mir" i jest pono najlepszym, najbogatszym w okolicy. Uprawiają tam cukrowe
buraki, bawełnę, a przede wszystkim ryż. Kołchoz jest pod zarządem
Koreańczyków, którzy z tych czy innych powodów, przesiedleni ze swej ryżowej
ojczyzny, zaczepili się tu. Ponieważ jest to właśnie pora młócenia ryżu, rąk im
potrzeba gwałtownie i obiecują dobry wikt i dobre locum, byle zdobyć
robotnika. „Nowyj Mir" oddalony jest od Hodżilli o 25 km. Pognano tam już
piechotą wiele partii naszych mężczyzn.
Jak to się krótko da napisać? Całodzienna robota w
polu... Wytrzymać jednak taki dzień nawet mężczyznom nie było łatwo! W
nieustannym, lodowatym a jak płomień palącym wichrze — w wichrze zapierającym
dech i miotącym plewy w oczy, usta, w rękawy i za kołnierz — taszczyli od
maszyny wory tak pełne, że ciężar wpół ich dosłownie łamał. I nic — tylko tak cały
dzień te wory, wory, wory... Wracali o zupełnej nocy, zziajani, zakurzeni,
obsypani plewą, znów do stołówki na kapuścianą wodę i taką samą kromkę chleba.
Jeżeli ktoś nie odrobił swego, brygadier nie mówił mu nic, tylko nie dawał
kartki na śniadanie. Mają nas w ręce i wiedzą o tym. O tym tylko zdają się nie
wiedzieć, że głód i rozpacz na niejedno znajduje sposoby!
Powrót rzeką Amurdarią i ponowne
odesłanie do kołchozu. Konto Taszkientu otrzymanie 50 dkg mąki jęczmiennej,
głód i praca.
Powyższego
zapisu wyraźnie wynika, że z Turtkula wrócili z powrotem rzeką Amur-darią. Na
mapach i relacjach spotyka się różne nazwy tej rzeki. Istnieją tak jak Wujek
zapisał, oraz Amudaria i Amur-daria. Można sobie wyobrazić, jakie mieli warunki
podczas pracy w kołchozie, skoro otrzymanie 50 dkg mąki jęczmiennej, na konto
Taszkientu, było tak ważnym wydarzeniem, że należało to zapisać. Podobnie
tragiczny musiał być powrót tą rzeką do Taszkientu. Amur-daria rozdzielająca
sobą dwie pustynie to bezkresne przestrzenie. Tak na stronie 312 w swojej
książce pt. „Na nieludzkiej ziemi” pisze Czapski cytuję:
Tu już setkami kilometrów, ani jednego człowieka,
tylko sfalowana w drobne kopki przestrzeń piaszczysta. Jedyna roślina to rzadko
rosnące przeważnie wyschłe krzaki podobne do naszego jałowca. Na tej
beznadziejnej płaszczyźnie płynie Amu-daria rozlana jak morze prawie na
kilometry, zupełnie płyciutka, że coraz to przegląda dno, albo widać małe
piaszczyste wysepki.
W takie oto
rejony wysłały władze sowieckie Polaków zdążających do Polskiego Wojska. Rodzi
się, zatem pytanie, czy nie po to, aby do reszty zagłodzić na śmierć
wycieńczonych chorobami i głodem ludzi?
Z początkiem lutego 1942 odjazd do
komisji poborowej w Kierminie, gdzie w dniu 17.II.42 otrzymałem kat. zdrowia A
i wcielony zostałem do 23p.p.
Prawidłowa nazwa
Kermine. Wujek zapiski w notesie robił kilka miesięcy później i stąd mogła się
wziąć pomyłka. Z powyższej notatki wynika, że wcielony został do 23 p.p.
stacjonującego w Kermine.
Według
Encyklopedii II Wojny Światowej Wydawnictwo MON 1975 pod hasłem Armia Polska w
ZSRR 1941-1942 istnieje następująca informacja. Cytuję:
Związek operacyjny Polskich Sił Zbrojnych na
zachodzie utworzony na mocy polsko-radzieckiej umowy wojskowej z dnia 14.8.1941
będącej następstwem polsko radzieckiego układu z 30.7.1941. Armia Polska w ZSRR
składa się wyłącznie z jednostek lądowych.(..) Na miejsce formowania armii
władze radzieckie wyznaczyły rejon Orenburga i Saratowa. W Buzułuku stanął
sztab i dowództwo Armii Polskiej, w Taszkiencie 5 DP, w Tockoje 6-ta DP i
ośrodek zapasowy armii.(..)
Podlegających ewakuacji podwożono pociągami do bazy
w Krasnowodsku, stamtąd statkami przez Morze Kaspijskie do portu Pahlawi w
Iranie. Pierwsza ewakuacja (23.3.1942 do 3.4.1942) objęła 1603 oficerów, 24.427
podoficerów i szeregowych.(..) Druga ewakuacja 5-25.8.1942.(..)
7 dywizja piechoty (zapasowa) sformowana została w
Kermine (Uzbekistan). Dowódcą mianowany został płk dyp. Z Okulicki, płk A
Schmidt, gen J Giza.
Schemat organizacyjny przewidywał sformowanie 22pp i
23pp, 7pal, 7pac, 7 dyonu rop., 7 dyonu plot., 7baonu sap. I kompanii p/
pancernej.(..)
Do momentu ewakuacji ze Związku Radzieckiego dywizja
nie osiągnęła gotowości organizacyjnej i nie była uzbrojona. 7 DP opuściła ZSRR
częściowo w ramach pierwszej, a częściowo w ramach drugiej ewakuacji.
Wynika z
powyższego, że Wujek został wcielony do 23 pp. wchodzącego w skład 7 dywizji i
ewakuowany został w ramach pierwszej ewakuacji.
Wymarsz 40 km do Kierminiechu.
Umundurowanie komisja lekarska 2 razy, złe odżywianie. Spotkanie z Szuhrukiem
Anatolem.
Błąd w nazwie,
gdyż chodzi o Kenimech jak podają jedne źródła, lub Kenimeh. W obu wypadkach
chodzi o to samo miejsce. W Internecie w Archiwum Wschodnim znaleźliśmy nazwę
Kenimech, natomiast w relacji żołnierza poniżej istnieje nazwa Kenimeh, dokąd z
Kermine wymaszerowali pieszo 40
km.
Poniżej
ściągnięta z Internetu relacja żołnierza 23 pp., który przebywał tą samą drogę,
co Wujek z tą różnicą, że w ramach 2 ewakuacji. W relacji jest dużo błędów,
gdyż pisana bez polskich czcionek. Dla przejrzystości usunąłem błędy. Cytuję:
Auto się zatrzymało,
kierowca wyskoczył otworzył drzwi, skąd wyszła mała postać
generała. On wysiadł i szybkim krokiem zaczął maszerować w stronę
kapitana, a kapitan w stronę generała. Kiedy już byli
jakieś dziesięć kroków od siebie, obaj zatrzymali sie, zasalutowali
i kapitan zaczął zdawać raport. Po zdaniu raportu,
odsalutowali sobie, generał podziękował kapitanowi, zwrócił się do nas
i krzyknął. "Czołem żołnierze! Czołem Panie
Generale!" Była nasza gremialna odpowiedz.
Po tym przywitaniu
kazał nam spocząć i zaczął przemawiać. "Ja jestem
generał Duch. Pozostaniecie pod moim dowództwem do czasu,
kiedy zajedziemy na nasze miejsce postoju w Iranie. Już nie potrwa długo,
kiedy pozostawimy ten stalinowski raj na stale." Wtedy
spontanicznie wszyscy krzyknęli "Hura!" Kiedy
ucichło, on mówił dalej. "Ale pamiętajcie, że dopóki
nasza stopa nie stanie na ziemi Szacha, nie możemy być niczego
pewni i musimy być stale na baczności. Większość
drugiego Korpusu już jest na Środkowym Wschodzie. My
transportujemy nasze wojsko do Persji już od stycznia
(1942). Na razie będziecie wcieleni do 7mej Dywizji, 23
Pułku Piechoty w Kenimeh. Zaraz przewiozą was do
Kermine, skąd przemaszerujecie do bazy w Kenimeh. Za
Bożą wola zobaczymy się w Persji. Czołem
żołnierze! Czołem Panie Generale!"
Odpowiedzieliśmy chórem. Generał Duch zasalutowali i
odmaszerował w stronę auta. Wtedy kapitan
odsalutował i krzyknął "baczność! Na prawo patrz!"
A kiedy auto odjechało, kapitan dal rozkaz
"Baczność! Spocznij! Rozejść się!"
Dopiero wtedy zaprowadzono nas do polowej kuchni na późny obiad.
W czasie jedzenia
dowiedzieliśmy się, że zaraz po jedzeniu powinniśmy się ładować, do
stojących wagonów, którymi przyjechaliśmy, bo za godzinę odjeżdżamy
do Kermine. Już nie wiem, o której opuściliśmy
Guzar, ale kiedy zajechaliśmy do Kermine, już się robiło
ciemno. Po rozładowaniu podzielili nas na grupy po
ośmiu ludzi i kazali stawiać w pobliskim sadzie
aprikotów, namioty. Jeden namiot na osiem
osób. Tam też zjedliśmy kolacje i tam pozostaliśmy na
noc.
Następnego dnia
obudzili nas o świcie. Mięliśmy piętnaście minut gimnastyki,
po czym mycie, golenie, ubiór, ogólna modlitwa, śniadanie
i pakowanie. Na pakowanie i zwiniecie namiotów dali nam pól
godziny, po czym marsz, w pełnym rynsztunku do Kenimehu. Na
początku marszu nie było tak źle, ale ostatnie parę kilometrów było
straszne. Piach, gorączka i trochę pod górkę. Rynsztunek,
który każdy z nas musiał nieść wydawał się dwa, albo więcej
razy cięższy. Każdy spocony, słońce bezlitośnie paliło, a my
coraz wolniej ciągnęliśmy nasze i tak osłabione chorobami i brakiem
odpowiedniego wyżywienia, nogi. Było kilku, którzy
potrzebowali pomocy i ja tez już byłem bliski kompletnego wyczerpania, ale
jakoś dociągnąłem do naszego celu o własnych siłach. Potem
pomyślałem sobie, że może moje chodzenie z braćmi szukać jedzenia zrobiło
to, że moje nogi miały lepiej wyrobione muskuły.
Po przybyciu na bazę 23
Pułku Piechoty w Kenimeh, musieliśmy ustawić się, pomimo że ledwo na
nogach mogliśmy stać, aby dowódca mógł nas oficjalnie zaprezentować do
dowódcy bazy! Jakby nie było, to przecież było wojsko i wszystko musiało
być robione według regulaminu. Komendant nas ładnie przyjął i
nawet pogratulował, że byliśmy w lepszym stanie niż spodziewał się.
W owym właśnie czasie ktoś zemdlał. Jego inni odprowadzili do
cienia namiotu, a on mówił dalej. Powiedział, że do rana możemy
odpoczywać i ze rano przydzielą nas do odpowiednich
oddziałów. Potem dał nam wykład o dyscyplinie,
ćwiczeniach i o celu naszego istnienia. Dopiero, kiedy
skończył zwolnił nas i kazał iść do dużego namiotu, aby
odpocząć, coś napić się i
zjeść. Po zjedzeniu, jakiś inny
oficer marszem zaprowadził nas do dużej kibitki gdzie
kazał się nam wymyć, oczyścić i wyprać nasze
spocone koszule, skarpetki i inne rzeczy. Z suszeniem nie
było kłopotu, bo powkładaliśmy na siebie, co wnet było suche i jeszcze
nas chłodziło. Noc spędziliśmy w dużym
namiocie. Spaliśmy na poskładanych kocach, a plecak
służył za poduszkę. Konie
cytatu.
Można się spodziewać, że warunki, jakie miał
Wujek podczas 40 kilometrowego marszu do Kenimeh były o wiele gorsze, gdyż
odbywały się w ramach pierwszej ewakuacji. Odbyło się to 17 lutego 1942, a więc zimą, jak
Wujek zapisał.
Wzmianka o spotkaniu
z Szuhrukiem Anatolem musiała być dla niego ważnym wydarzeniem. Mógł to być
jego znajomy z przed wybuchu wojny, z miejsca zesłania, lub męczeńskiej
wędrówki z zesłania. Tego niestety nie udało się ustalić.
Wyjazd dnia 23 marca 1942 do
Krasnowodzka i przekroczenie granicy.
Krasnowodzk
leżący obecnie w Turkiestanie jest miastem portowym na półwyspie Krasnowodzkim,
na wschodnim brzegu Morza Kaspijskiego. Natomiast Pehlewi (obecnie Iran,
dawniej Persja) jest portem morskim na południowo-zachodnim wybrzeżu Morza
Kaspijskiego. W Krasnowodzku została utworzona baza ewakuacyjna dla czuwania
nad sprawnością ewakuacji, oraz nawiązania kontaktów z angielskimi władzami i
generałem Zającem, polskim dowódca na Środkowym Wschodzie. Na dowódcę bazy w
Krasnowodzku powołano ppłk Berlinga, któremu nie ufano za bliskie kontakty z
NKWD i karnie na to stanowisko przeniesiono. Z zapisu wynika, że w Krasnowodzku
Wujek przekroczył granicę z ZSRR.
Wypłynęliśmy 2 kwietnia przez Morze
Kaspijskie do Panhlewi w Iranie.
Z zapisu w
notesie wynika, że został ewakuowany w ramach pierwszej ewakuacji. Wynika to z
daty, jaką Wujek zapisał. Poniżej przytaczam zapis z książki „Armia Polska w
ZSRR na Bliskim i Środkowym Wschodzie” wyd. 1981 str. 126 i 127. Cytuję:
Pierwszy transport
ewakuacyjny drogą morską odpłynął z Krasnowodska do Pahlewi już 24 marca i dopłynął do celu w dniu następnym.
Od tegoż dnia do 5 kwietnia trwała pierwsza ewakuacja żołnierzy polskich i rodzin wojskowych z
terytorium ZSRR, którzy stanowili nadwyżkę ponad 44 tysiące. Zgodnie z rozkazem ewakuowano: 8, 9 i 10
dywizję piechoty, związki broni pancernej, pułk ułanów, pułk saperów, kompanię saperów kolejowych,
większość Ośrodka Organizacyjnego Armii, nadwyżki 6 i 7 dywizji piechoty oraz personel lotniczy i marynarzy.
Oprócz wojska ewakuowano też ludność cywilną, która była przy wojsku.
Ogółem zostało
ewakuowanych 43 858 osób, w tym 1603 oficerów, 28427 podoficerów i szeregowych, 1159 ochotniczek, 1880 junaków i
10789 osób cywilnych, w tym 3100 dzieci. Ewakuację tę Anders uważał za swój wielki sukces. Po rozmowie
ze Stalinem powiedział: „udało mi się na razie, choć część armii wyprowadzić do Persji. To dopiero
początek, co prawda, ale wyłom jest zrobiony, furtka otwarta, to i resztę też się powoli wyprowadzi”.
Dowódca Wojska
Polskiego na Środkowym Wschodzie, gen. Józef Zając, 20 marca został powiadomiony o częściowej ewakuacji
żołnierzy z ZSRR i wspólnie z gen. Auchinleckiem — dowódcą wojsk brytyjskich — ustalił, że miejscem koncentracji
ewakuowanego wojska będzie Palestyna. Zalecił przesunięcie Ośrodka Zapasowego do miejscowości Gedera
(na południe od Tel--Awiwu) celem przyjmowania ewakuowanych żołnierzy. W trakcie ewakuacji okazało
się, że przygotowane środki transportowe oraz pomieszczenia do zakwaterowania były niedostateczne. W
przygotowaniach, bowiem pominięto przyjęcie ludności cywilnej, a szczególnie kobiet i dzieci. Pospiesznie, więc
zostały utworzone nowe obozy przejściowe zarówno dla wojska, jak i ludności cywilnej. Sztaby i placówki
odpowiedzialne za transport i wyżywienie zdołały w dużej mierze złagodzić występujące trudności. Nie bez
znaczenia była brytyjsko-amerykańska pomoc materialna, żywnościowa, medyczna i współpraca z Iranem. Z
tych źródeł otrzymano wyżywienie, zaopatrzenie sanitarno-medyczne i inne.
Największe zadania
w przyjmowaniu ewakuowanych spadły na dowództwo obozu w Pahlewi. Przyjęło ono wszystkie transporty,
przeprowadzało dezynfekcję i zapewniało zakwaterowanie do momentu aż kolumny samochodowe przewiozły
przybyłych do innych obozów. Część wyżywienia i środków sanitarnych dostarczyły władze Iranu i
Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Częstotliwość przybywania statków do bazy w Pahlewi była duża. Z Krasnowodska
odpłynęło ogółem siedemnaście statków, a na każdym z nich znajdowało się od dwóch do trzech tys.
ewakuowanych. Ogółem baza w Pahlewi przyjęła ponad 43 tys. osób.
Część ludności
cywilnej i żołnierzy chorowała na różne choroby, a szczególnie na tyfus plamisty, co zmusiło władze do organizowania
dodatkowych szpitali, nowych izb chorych i przychodni lekarskich. Władze irańskie zezwoliły na korzystanie ze
szpitali cywilnych, co także przyczyniło się do opanowania epidemii. Koniec cytatu.
Pragnę zwrócić
uwagę, ze wśród ewakuowanych znajdowało się prawie 11 tysięcy osób cywilnych w
tym 3100 dzieci. Można sobie wyobrazić, jakaż to była armia, która na stan 43
tysiące miała ze sobą 11 tysięcy cywilów w postaci starców, kobiet i dzieci.
Ale taka była potrzeba chwili, a raczej konieczność, gdyż wręcz niehumanitarnie
byłoby pozostawienie tych biednych ludzi w ZSRR i równałoby się wydaniem na
nich wyroku śmierci, poprzez powolną śmierć głodową. To chyba ten fakt uważał
Anders za swój wielki sukces. Podobnie było podczas 2 ewakuacji w sierpniu 1942
roku, gdzie razem z wojskiem ewakuowano prawie 26 tysięcy cywilów.
Jeden z
żołnierzy zapisał w swoim dzienniczku, cytuję za książką „My deportowani” str. 121. 30
marca załadowano nas na dwa statki „Agamali Ogły” i „Turkmenistan”, 2 kwietnia
spałem już na piaszczystej plaży w Pahlewi, poza granicami kraju, w którym jak
czytam w moim dzienniczku – można zwątpić w człowieka i sens walki o to, aby mu
było lepiej na ziemi.
Powyższy zapis
dotyczy czasu zapisanego przez Wujka i można założyć, że tym transportem
przypłynął Wujek do Pahlewi w Iranie. Według książki „Niewyrównany rachunek” na
str. 230 napisano: W Pahlewi zastaliśmy
tłum rodaków przybyłych wcześniejszymi transportami.
W Internecie
znalazłem relację zesłańca z Kołymy, który tak opisał podróż z Kołymy do
Pahlewi.
Pewnego dnia pracowaliśmy przy odśnieżaniu drogi.
Wiał okropnie zimny wiatr. Rozcierałem, co pewien czas sobie nos, bo mi marzł.
W nocy kilku z nas w baraku zamarzło na śmierć. Byli i tacy, którzy sami się
okaleczali, ucinali palce u rąk lub nawet stopy, co ich chroniło od pracy poza
obozem i w pewnym stopniu przedłużało życie, które tam nie było wiele warte.
Sam byłem już skłonny do samookaleczenia. Na szczęście, coś mnie wstrzymało od
tej dramatycznej decyzji. Pewnego wieczora przychodzi oficer, wyczytuje
nazwiska. Dla mnie czas się dłuży niemiłosiernie, bo moje nazwisko – według
alfabetu aż na końcu - na „ż”. Wreszcie doczekałem się dobrej nowiny: jutro nie
idziemy do roboty, zostajemy zwolnieni do … WOJSKA POLSKIEGO! Po wyjściu
oficera zrobił się rwetes, radość nie do opisania! Ci, którzy zostawali,
przekazywali nam, szczęśliwcom, adresy i listy do swoich rodzin.
Otrzymaliśmy dokumenty i żywność, aby wystarczyło do
Władywostoku. Statek był towarowy. W jakimś zakątku znalazłem nieco rozsypanej
mąki, zrobiłem zacierkę i razem z trzema podchorążymi zjedliśmy ze smakiem.
We Władywostoku otrzymaliśmy bilety do miejsca
przeznaczenia - do Pietropawłowska. Na drogę dostaliśmy wspaniałe śledzie, nie
pamiętam, żeby mi później gdzie indziej tak smakowały. Usiedliśmy do bardzo
długiego pociągu, zwanego eszelonem. Na stacjach pociąg się zatrzymywał i
wszyscy rzucali się do wyjścia, aby zdobyć trochę gorącej wody, co było bardzo
trudne, gdyż pociąg był przeładowany ludźmi. Wpadliśmy na pomysł, aby odłączyć
się od tego eszelonu i kontynuować podróż innym pociągiem. Co też zrobiliśmy i,
rzeczywiście, podróż była nieco łatwiejsza. Na każdej stacji był posterunek
NKWD, do którego zgłaszaliśmy się, dostawaliśmy czasem kupon do sklepów
żywnościowych i tak dojechaliśmy do Nowosybirska. A tam była już polska
placówka i polski kapitan, od którego dowiedzieliśmy się, że… polskie obozy nie
są w stanie przyjąć takiego ludzkiego nawału. Radził, abyśmy przeczekali w
jakimś kołchozie. Było to dla nas wielkie rozczarowanie. Na stacjach widzieliśmy
mrowie polskich rodzin, z dziećmi, w stanie okropnego zaniedbania, głodnych i
brudnych…
Jedziemy, więc dalej. Znowu na stacjach wysiadamy
nie tylko po wodę, ale i po… wódkę, której nie brakowało. Była gatunkowa,
miętowa i pomarańczowa. I tak powoli dojechaliśmy do Pietropawłowska. W
Ambasadzie Polskiej moi towarzysze, podchorążacy domagają się przyjęcia do
wojska, ale, okazuje się, że to nie takie proste. Wszystko jest dopiero w fazie
przygotowania, więc na razie skierowano nas do pracy w piekarni, gdzie mieliśmy
czekać na wezwanie komisji poborowej. Po zgłoszeniu się do piekarni
otrzymaliśmy zakwaterowanie w małej stajence - miejsca na cztery osoby, prycza
zasłana siennikiem, kilka koców oraz kupony do stołówki, w której jedzenie
nadzwyczaj nam po łagrze smakowało. Aż nadszedł dzień stawienia się na komisję
poborową, w której zasiadało czterech oficerów, dwóch Polaków i dwóch Sowietów.
Stawało nas około dwudziestu młodych ludzi, wśród nich Ukraińcy, Białorusini i
Żydzi, pochodzący z terenów Rzeczpospolitej Polskiej. Przyjęto nas tylko
czterech. Otrzymaliśmy bilety do stacji Ługowaja...
Nareszcie – Ługowaja. Jak okiem sięgnąć – namioty,
pełno cywili, dzieci. W końcu wybuchła tam epidemia tyfusu, ludzie marli jak
muchy z wyczerpania, niedożywienia. Wyniszczony głodem i pracą ponad siły
organizm nie miał siły walczyć z tą straszną chorobą.
Tu pożegnałem dotychczasowych towarzyszy niedoli,
podchorążaków. Przydzielono mnie do dziesiątej dywizji piechoty, umundurowanie
otrzymałem angielskie. Ćwiczenia odbywały się bez karabinów. Chleb dowożono do
każdej drużyny, a po zupę chodziło się do kuchni, gdzie różnie bywało: raz
chochla - z góry, a więc zupa rzadka, to znów gęściejsza - z dna gara, jeśli
się kto upomniał.
Pewnego wieczora dostajemy rozkaz spakowania
wszystkich rzeczy, bo wyruszamy na manewry, zbiórka o godzinie trzeciej rano.
Wchodzimy do wagonów, a tam też sporo cywilów, dzieci. Dziwne to było dla nas,
ale nie pytaliśmy o nic. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że przenoszą nas
do Persji. Wielu żołnierzy, którzy pozostawili rodziny w Ługowoj, zaczęło
wyskakiwać z pociągu: w moim przekonaniu stali się zalążkiem armii Berlinga.
Wysiedliśmy w Krasnowodsku na plaży, niedaleko portu, gdzie oczekiwała już masa
ludzi. Powiedziano nam, aby nie zabierać z sobą rubli, więc ludzie wrzucali je
do specjalnego worka. Okazało się, że Sowieci nie przeprowadzali rewizji, a w
Persji ruble można było wymienić w każdym banku.
Płynęliśmy na jakimś tankowcu. 1 kwietnia 1942 roku
wylądowaliśmy w Pahlewi, w Persji - już w ZIEMI WOLNEJ!
Taka to była historia mojego pobytu w Sowietach –
jak ją pamiętam.
Pobyt w Iranie Pahlewi od 3.IV. do 20 kwietnia 1942.
Pobyt od 3.4.42
w Pahlewi w Iranie ( obecnie Bandar-e-Anzeli ) do 20 kwietnia 1942 był
kwarantanną, o której w książce pt. „Niewyrównany rachunek” na str. 231
napisano: Po odbyciu dwutygodniowej
kwarantanny, połączonej z odwszawianiem i rozmaitymi profilaktycznymi
szczepionkami, tych z nas, którym stan zdrowia pozwalał odstawiano ciężarówkami
do obozów uchodźczych w Teheranie.
20 Kwietnia 1942 wyjazd samochodami
przez Iran do Iraku. Przejazd przez Bagdad.
W zdaniu powyższym kryje się długa podróż.
Rzut oka na mapę pokazuje, że do Bagdadu przez Iran musieli przebyć ponad 1000 km. Wujek nie zapisał,
kiedy przyjechali do obozu w Iraku. Mogło to trwać kilka dni. Z dalszych
relacji wynika, że 27 kwietnia był już we właściwym obozie w Iraku. W tym
momencie miał już za sobą cały koszmar pobyt na zesłaniu w ZSRR i później.
W Iranie otrzymanie zaliczki na Żołd.
Tumany-Gromy 5-7.
W Iranie otrzymanie zaliczki na żołd.
Tumany-Gromy. Chodzi o nazwę waluty obowiązującej w Iranie. Nazwę irańskich
pieniędzy tak właśnie wymienia Jadwiga Czaykowska w swej relacji z zesłańcze
wędrówki na stronie internetowej. Cytuję: Tuman
- to była nazwa pieniędzy perskich. A gromy prawdopodobnie są dziesiętnymi, lub setnymi
częściami tumana.
W Iraku Tilce wszystkiego w bród, co
dusza zapragnie. Z pogłosek wynika, że mamy jechać do Palestyny do Hajfy.
Otrzymaliśmy po jednym dynarze. W obozie, gdzie piszę te zapiski stoimy już
3-ci dzień, odpoczywamy, dobrze się odżywiamy, jest dzisiaj 27 kwiecień 1942.
Zdanie powyższe
wskazuje, że nareszcie znaleźli się w innym świecie. Nazwa Tilce jest zapewne
małą miejscowością poza obozem, gdyż nie znalazłem jej na mapie Iraku. Obóz ten
leżał obok miasta Chabanija położonego około 100 kilometrów na
zachód od Bagdadu w pobliżu ogromnego jeziora o tej samej nazwie Chabanija. W
książkach opisujących tamte wydarzenia występują różnice w nazwach miasta i
jeziora.
W książce pt. Wojna Ludzie i medycyna na str.
215 tak zapisano; …Była to Habanya,
olbrzymia brytyjska baza lotnicza, jedna z największych na Środkowym Wschodzie.
Obóz tranzytowy znajdował się z drugiej strony lotniska, poza jego terenem
strzeżonym.
Miasto Chabanija
swoją południową częścią dotyka jeziora, natomiast z północnych jego krańców
płynie rzeka Eufrat. W pobliżu jeziora Anglicy urządzili największe w Iraku
lotnisko i bazę wojsk zarówno angielskich jak i ewakuacyjnych. Obozy ze
względów sanitarnych Anglicy stawiali daleko od miast i skupisk ludzkich, aby
od ludności cywilnej nie przenosić chorób niebezpiecznie zakaźnych.
Jeden z
zesłańców Kołymy, na stronie internetowej, tak opisał przyjazd do bazy
położonej w pobliżu jeziora:
Gdy już przyjechaliśmy do Iraku, nad jeziorem
Chabanija po raz pierwszy spotkaliśmy się z „chamsin”, czyli tak zwaną burzą
piaskową. Piasek przy takiej burzy dostaje się wszędzie, nawet do zamkniętych
ust, do uszu i oczu - jest wprost nie do zniesienia. W dodatku wichura zerwała
wiele dużych sześcioosobowych namiotów. Wydawało się, że to jest już koniec
świata. Czekaliśmy na nowy transport, który miał zawieźć nas do Palestyny. Koniec cytatu.
Jak wynika z
Wujka zapisków chodziły tam pogłoski o dalszej podróży do Hajfy w Palestynie.
Pragnę podkreślić, że Wujek swoje zapiski w notesie zaczął pisać w bazie
Chabanija. Świadczą o tym nadruki w języku arabskim na kartkach notesu.
Wyjaśnia to, dlaczego we wcześniejszych wydarzeniach brak jest dat i wielu
ważnych wydarzeń. Domyślać się należy, że ostry reżim w sowieckich więzieniach
i na zesłaniu uniemożliwiał pisanie notatek.
Pobyt Polaków w Iraku podczas II Wojny
Światowej zapisał się pozytywnie w pamięci Irakijczyków. Historyk Zbigniew
Dunin w swojej relacji w Internecie tak powiedział do swojego rozmówcy;
Irakijczycy mieli
do Polaków raczej dobry stosunek. Polacy - inaczej niż Brytyjczycy - nie
zachowywali się jak okupanci. W bagdadzkich kawiarniach kelnerzy uczyli się polskiego. Żołnierze
zostawili dobre wspomnienie.
Wiele jednostek
wędrowało po Iraku, głównie po północnej i środkowej części. W zasadzie wszyscy
przeszli przez Chanakin przy granicy z Iranem i Kizil Ribat, gdzie było polskie
dowództwo. Wielu przez Bagdad, Kirkuk, Mosul. Artyleria przeciwlotnicza stacjonowała
na lotnisku Habbanija, 84 km od Bagdadu. Mieszkali w miasteczkach namiotowych. Mieli audycje w
radiu bagdadzkim, własne gazety - 31 tytułów, np "Orzeł Biały" czy "Kurier
Polski" w Bagdadzie. Czołówka Teatralna jeździła po Iraku z występami. Oto
jej wierszyk o Bagdadzie:
Na ulicy Al Rashida
Tam gdzie polska
jest gospoda
Zsiadłe mleko z
ziemniakami
Polska ci kelnerka
poda.
A przy moście nad
Tygrysem
Polska YMCA, hotel
polski,
Obok budka z
gazetami
Gdzie sprzedają
»Kurier Polski «".
Żołnierze wstawali
koło piątej rano. Do 10 mieli zajęcia, potem do 17-18 przerwę, bo było za
gorąco. Według "Kuriera Bagdadzkiego" w sierpniu 1942 r. było 47 stopni w cieniu i 81 w
słońcu. Gdy zdarzały się udary słoneczne, chorych umieszczano w dołach w ziemi
- tylko tam było trochę wilgoci i chłodu.
Opuszczenie Iraku
odbywało się etapami od czerwca do października 1943 r. Pozostały po nich
groby. Doliczyłem się 694 pochowanych Polaków, ale na pewno to nie wszyscy. Wiele mogił jest
zapomnianych, przysypanych piaskiem. 90 km od Nasirii, w oazie Abu Ghar,
natrafiłem koło brytyjskiego fortu na mogiłę czterech nieznanych żołnierzy.
Wmurowane kamienie tworzyły napis "WP 1942". Niedaleko wystawała z
ziemi szyna z polskim proporczykiem. Największy polski cmentarz znajduje się w
Chanakir. Polskie groby są też w Bagdadzie, Basrze, Mosulu, Kirkuku, Habbanii. Piszący powyższe Zbigniew Dunin Wilczyński
jest historykiem, autorem książki 'Wojsko polskie w Iraku 1942-1943"
2 maja otrzymałem 1 dynar zaliczki na
pobory.
3 maja defilada na miejscu.
Jak wiemy 3 maja
jest naszym narodowym świętem uchwalenia konstytucji. Można sobie wyobrazić,
jak uroczyście obchodzili je będący tam Polacy, po wydostaniu się z
„Nieludzkiej ziemi” w ZSRR.
4 maja spisywanie do rejestru personalnego.
Podałem, że wcielony zostałem do 23 p.p. dnia 17 lutego 1942, a zweryfikowany dnia
24 lutego 1942. Rozkaz pułkowy Nr 23.
23 p.p. wchodził
w skład 7 dywizji dowodzonej przez dyplomowanego płk Okulickiego. Dywizja ta
została następnie przekształcona w jednostkę zapasową.
W dniu 8 maja odjazd z tego miejsca
Chabanija. Od miasta Chabanija nazwa od olbrzymiego jeziora.
Powyższym
zapiskiem Wujek potwierdza nazwę obozu, gdzie przebywał od 20 kwietnia 1942
roku do 8 maja 1942.
Gorąco, spiekota straszna. W czasie
podróży samochodami 8.V zachorowałem od gorąca na serce. Troskliwa opieka
oficerów angielskich w czasie postoju i przejazdu przez pustynię i tego dnia
oddanie mnie do szpitala przejściowego na 1 postoju. Ogromnie byłem słaby.
Niektórzy wróżyli mi śmierć, bo sine miałem palce i inne odznaki. Jednak
dzisiaj, już 10 maja, jest mi znacznie lepiej, leżę w szpitalu nie umarłem.
Tak więc, już w
pierwszym dniu transportu do Palestyny Wujek zachorował na serce. Przez 3 lata
pobytu w sowieckim więzieniach stracił zapewne dużo zdrowia. O podróży z
zesłania wiemy tylko, że w Omsku chorował. Można jedynie się domyślać, co
przeżywał. Zwolniony z zesłania w Buchta Nachodce wyglądał tak, jak na zdjęciu
w dokumencie wydanym przez władze obozu. Nie rozpoznałem go na tym zdjęciu,
taki był wyniszczony.
W szpitalu opieka bardzo dobra. Miałem
kilka zastrzyków na wzmocnienie od gorąca. Duszno dochodzi do 58oC
gorąca, jak wytrzymać dalej.
Nawet nie można
się dziwić, że Wujek zachorował na serce. Mieli do przebycia Pustynię Syryjską
ciągnącą się poprzez znaczną część Iraku i obecnej Jordanii. Już w pierwszym
dniu podróży zasłabł od gorąca na serce i przekazany został do szpitala
przejściowego. W książce pod tytułem Wojenne Wspomnienia Chirurga na str. 115
jest opisana podróż wojska przez tą pustynie z tą różnicą, że w przeciwnym
kierunku i innym miesiącu. Cytuję:
Wkrótce skończyła
się czarna pustynia i rozpoczęły się niezmierzone pagórkowate piaszczyste przestrzenie.. W miarę posuwania się na
wschód upał stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Pęd powietrza wcale nie chłodził, wiatr
przewiewający auta robił wrażenie podmuchu z rozpalonego pieca. Nieznośny pył, podnoszony przez posuwającą się
kolumnę, wdzierał się w oczy, nos i usta. Jazda trwała do zmierzchu, aż do następnego etapu, który był
identyczny z poprzednim. Czwartego dnia podróży powietrze stało się rozżarzone do niemożliwości. Blask
słońca i piasku raził oczy. Od czasu do czasu mieliśmy złudzenie, że widzimy palmy i jeziora, które
znikały w miarę zbliżania się do nich. Ale piątego dnia zobaczyliśmy już nie fatamorganę, lecz prawdziwe
wielkie jezioro Habbanijja, nad którym Anglicy urządzili największe w Iraku lotnisko. Jezioro to jest
bardzo rybne, a niektóre okazy osiągają taką wielkość, że są nawet niebezpieczne dla kąpiących się.
W szpitalu zapoznałem się z wartościowym
człowiekiem profesorem Szumańskim Adamem z Krakowa, który wypadł z samochodu w
czasie jazdy i potłukł się, lecz przychodził do zdrowia.
13 maja wieczór zdrów opuszczam szpital,
by dnia następnego rano wyjechać w dalszą podróż do Palestyny.
Wujek nie
wyjechał następnego dnia w dalszą podróż, lecz odpoczywał w obozie, co wyjaśnia
następny akapit.
Do dnia 17 maja odpoczywałem w obozie-
17 rano odjazd samochodami w dalszą drogę. Dowódca obozu por. Eunach proponował
mi zostanie w obozie w charakterze magazyniera, odmówiłem tej nudy, nawet teraz
żałuję.
Zgodnie z tym
Wujek w obozie przejściowym przebywał w szpitalu od 8 maja 1942 do 13 maja, a
następnie wypoczywał w obozie do 17 maja. Dowódca obozu prawdopodobnie zdawał
sobie sprawę ze stanu jego zdrowia, oraz morderczych warunków panujących w
czasie podróży przez pustynię. Proponował mu zostanie w obozie, z czego Wujek
zrezygnował, a później żałował.
18 jedziemy dalej pustynią czuję się lepiej
przejechaliśmy tego dnia Irak jesteśmy w Transjordanii – jutro mamy być na
miejscu. Czuję się dobrze.
Transjordania
była ówczesną nazwą państwa, które obecnie jest Jordanią. Wynika z powyższego,
że Wujek 18 maja znalazł się w Jordanii. Daleko za sobą miał przeżycia na
zesłaniu, gdzie został zaliczony do najwyższej kategorii przestępstw, tylko
dlatego, że był Polakiem i pracował w policji. Można sobie wyobrazić, co
przeżywał podczas 15 miesięcznego śledztwa w więzieniu w Kijowie. W końcu wyrok
8 lat, więzienie w Charkowie, skąd 40-dniowa jazda więźniarkami w nieludzkich
warunkach na Daleki Wschód do lagru w Buchta Nachotce za Władywostokiem.
Następnie droga powrotna z zesłania, podczas której w Omsku chorował. Od
momentu, kiedy znalazł się w Orenburgu, też nie było lekko. Jazda do
Taszkientu, wysłanie przez władze sowieckie rzeką Amudarią w celu wyniszczenia
głodem i chorobami, następnie powrót tą rzeką i rozmieszczanie po kołchozach,
gdzie byli wykorzystywani do najcięższych prac. Dopiero na początku lutego 1942
wyjechał do komisji poborowej, gdzie został wcielony do 23 pp. Należy tu
podkreślić, że władze sowieckie nie udzielały pomocy tworzącej się Armii
Polskiej, lecz wręcz utrudniały jej powstawanie. Z zachodu pomoc docierała
tylko w nikłym stopniu, gdyż dostawy broni, żywności i umundurowania
przechodzące przez port w Krasnowodzku były zablokowane przez sowietów i leżały
bezczynnie w magazynach. Wojsko, które na swoim stanie posiadało 30% starców,
dzieci i kobiet było wyniszczone głodem i chorobami. Dopiero w Pahlewi na
terytorium Iranu po opuszczeniu „nieludzkiej
ziemi” zaczęło się lepsze życie. Dalej jednak wymierali z chorób,
wycieńczenia, a często z przejedzenia. Następnie 10-dniowy przejazd przez
iracką pustynię, gdzie jak pisze dochodziła temperatura 58ºC i o mało tam nie
umarł. W jakim stanie znajdował się, kiedy znalazł się w Jordanii? Pisze, że
czuje się dobrze, ale jak było naprawdę?
19-20 maja w obozie kąpiel. Zdałem 2
koszule angole i kalesony zimowe. 20 maja odjeżdżamy dalej na właściwy obóz do
Almugaru, gdzie stoi 23 p.p. Jedzie ze mną st strz. Łagoda Mefodiej który był w
szpitalu.
Łagoda Mefodiej
podobnie jak Wujek miał przydział do tej samej jednostki, co Wujek, skoro razem
tam jechali.
20 maja dołączyłem do kompani 3-ciej w
Almugarze. Ładna miejscowość klimat przybliżony do naszego. Żołdu nie dostałem
dopiero na 1.VI mam dostać.
Przypuszczam, że
nazwę miejscowości Almugar Wujek w dwu powyższych akapitach źle zapisał ze
słyszenia. Powinno być El. Mughar, tak jak zapisał poniżej po przyjeździe do
macierzystej jednostki. Błędy w nazewnictwie własnym miast i miejscowości
ciągle się powtarzają. Inaczej one brzmią w różnych językach, inaczej się pisze
i wypowiada.
28 maja 1942 odkomenderowany z 23 p.p 3
komp. W El. Mughar do Szefostwa Rezerwy Zapasowej w Mugdadzie gdzie otrzymałem
przydział jako kancelista.
W książce pt.
„Wbrew rozkazowi” Strumph Wojtkiewicza, autor na stronie 260-261 wspomina o
obozie El. Muhara znajdującym się w Palestynie. Prawdopodobnie, to właśnie tam
była siedziba 3 kompanii. Istnieje i tu różnica, Wujek użył nazwy El. Mughar, a
Strumph Wojtkiewicz El. Muhara. Według autora znajdował się tam obóz dla
zawieszonych w czynnościach oficerów oczekujących na sąd w kończących się
śledztwach. Zakładam, że chodzi tu o ten sam obóz, z którego wujek został
odkomenderowany do Mugdadu. Zgodnie z powyższym zapisem Wujek od 28 maja 1942
odszedł do Szefostwa Rezerwy Zapasowej.
Dnia 30.V otrzymałem żołd, 2 funt 555 mils. W kasynie
podoficerskim zapłaciłem 255 milsów.
Przypuszczać
należy, że powyższy zapisek w notesie zapisany został w Mugdadzie, gdzie w
Szefostwie Rezerwy Zapasowej służbę pełnił jako kancelista.
Był to ostatni
zapis w notesie Wujka. Wydawało się, że Wujek po zesłaniu w ZSRR przeżył
wszystko to, co najgorsze docierając do „ziemi obiecanej” w Palestynie.
Wprawdzie była przed nim, tak jak przed wszystkimi tam Polakami dalsza droga,
ale tu zakończył się pewien etap męczeńskiej podróży Polaków. O tym męczeństwie
Polaków w książce pt. „Na nieludzkiej ziemi” na stronie 349 napisał Józef
Czapski, cytuję:
Byłem jednym z
ostatnich z Armii Andersa, który opuszczał jesienią 1942 Związek Sowiecki przez
granicę perską. W tym samym roku wypłynęło tam 70 000 żołnierzy polskich z
dołączonymi do transportu 50 000 kobiet i
dzieci.
Wszyscy żołnierze i
dorastająca młodzież zdolna do noszenia broni czy do pomocniczej służby w wojsku przerzuceni zostali do
Iraku. Władze angielskie
w porozumieniu z rządem polskim wywiozły kobiety z małymi dziećmi już z Iranu do Indii, Kenii, Libanu i
nawet Meksyku, gdzie stworzono im warunki życia, szczyt serdecznej i mądrej opieki w porównaniu z ich losem
w sowieckich kołchozach. W Iraku żołnierze ze wszystkich obozów z Rosji łączą się z Brygadą Karpacką gen. Kopańskiego. Ta ostatnia formacja miała już
świetną kartę w walkach z Niemcami: Tobruk, ofensywa na Gazalę, Libia i dalsze
działania w Cyrenajce. Pod dowództwem gen.
Andersa, który nas z Rosji wyprowadził,
tworzy się tam na nowo wojsko polskie, pod oficjalną nazwą „Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie".
Żołnierz, który Rosję sowiecką opuścił, chciał przede wszystkim mieć broń,
której mu Sowiety nie dawały, chciał się bić z Niemcami, iść na front jak
najszybciej. Od października 1942 broń zaczyna
do wojska napływać, ale dla żołnierzy dopływ ten zdał się zbyt powolny.
W Khanakinie, pierwszym naszym obozie pod Bagdadem, wybuchła epidemia malarii.
Anders opowiada w swoich wspomnieniach, jak odwiedzał chorych, i dodaje; „Żołnierze nie skarżyli się ani na choroby, ani na pustynie,
ani upały. Narzekali tylko, że broń i sprzęt przychodzą zbyt powoli i nie mogą się należycie szkolić".
Tę upragnioną broń i upragniony sprzęt
otrzymujemy nareszcie armaty, czołgi,
tysiące jeepów. W VII rozdziale mojej książki wspominam specjalistę od broni pancernych w Sowietach,
gen. Panfiłowa, przydzielonego w
Rosji do wojska polskiego: twierdził on wówczas, że takie przysposobienie żołnierza do nowoczesnej
broni trwać musi przynajmniej trzy
lata.
Po zimach
sowieckich, gdzie ten żołnierz, wyczerpany, znosić musiał mrozy nieraz ponad 40 stopni, uczy się użytku nowej
dla niego broni w morderczym słońcu Iraku, na czołgach, których dotknąć gołą
ręką nie może bez ciężkich oparzeń. Dla tego
żołnierza, przeważnie z Kresów Wschodnich, z kraju pól, wilgotnych łąk i
gęstych lasów, adaptacja do klimatu,
do życia w pustyni, rudej i wyschłej, bez cienia trawy, nie była łatwa. Miewaliśmy
po kilka wypadków ciężkich udarów słonecznych dziennie, trafiały się nieraz
nagłe zaburzenia umysłowe. Jeden z żołnierzy na warcie, w upalne południe,
strzelać zaczął do słońca. Żołnierze obozu układali na wyschłej, ubitej
ziemi „klomby". Były to zwykle
herby ich miast rodzinnych, Lwowa i Wilna, z kamieni ułożone.
To wojsko jest po
zaledwie roku intensywnego szkolenia jednostką nowoczesną, zmotoryzowaną,
gotową do walki. Już w styczniu 1944 wchodzi
w akcję na froncie włoskim.
Te lasy namiotów w Khanakinie, Mosulu,
Kirkuku, a potem w Palestynie, Egipcie, we
Włoszech — czy to było wojsko w klasycznym, normalnym znaczeniu tego
słowa? To był naród w drodze do Ziemi Obiecanej,
do Polski. W wojsku mieliśmy żołnierzy, ale tymi żołnierzami byli wówczas i starcy, ludzie, których żaden
pobór by nie wziął, i kobiety pełniące służbę pomocniczą, i 14-15-letni
chłopcy, którzy wiek fałszowali, by tylko
być przyjęci do wojska. W tej „małej Polsce" na pustyni trzeba było
stworzyć nie tylko przygotowanie bojowe żołnierza,
ale także ratować zerwany wąziutki nurt myśli, kultury, nauki: 4 pisma, 3 teatry
(jeden z nich grał w pustyni, potem we Włoszech Fredrę i Moliera). Odczyty, wydawnictwo książek, od czytanek dla młodzieży po Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza, tę epopeję narodową,
która się rozeszła w wojsku w dwóch wydaniach w 10 000 egzemplarzy, po wydawnictwo tomików, esejów, poezji
żołnierzy Korpusu, młodych poetów,
pisarzy. Tu chodziło o jeszcze coś ważniejszego. Trzeba było stworzyć
warunki, które by umożliwiły naukę tym dorastającym
chłopcom i dziewczętom przygarniętym w Rosji przez wojsko (byli wśród nich powrotni analfabeci po trzech
latach Rosji). Dla młodzieży w wieku
przedpoborowym zorganizowano gimnazja, szkoły techniczne, które po wyruszeniu wojska na front włoski pozostały na Bliskim Wschodzie (Palestyna, Egipt, Liban).
Na ostatnim Wujka akapicie zakończyły się jego
notatki w notesie. Wydawało mi się, że nic do powyższego nie da się dopisać. Przez
wiele lat nurtowało mnie pytanie, gdzie i jak zginął. Tego na pewno nie da
stwierdzić. Jednakże po odzyskaniu w 2006 roku pamiątek w postaci dokumentów, i
zdjęć mogłem odtworzyć dalszy ciąg wydarzeń. Wyjaśniła się data jego śmierci,
bo widnieje ona widoczna na zdjęciu jego
grobu. Odnalezione pewne adnotacje na odwrotach dokumentów rzucają
światło na dalsze wydarzenia. Na odwrocie jednego z dokumentów odnalazłem własnoręcznie
wykonany przez Wujka dopisek. Jest to dopisek wyjaśniający dalsze losy Wujka od
1 września do 6 października 1942 roku.
Wynika z niego, że wujek wraz z wojskiem
przebazowany został ponownie do Iraku, a podróż trwała 36 dni. Domyślam się, że Wujek zaniechał pisania
notatek w notesie, lub wyjazd odbył się tak pośpiesznie, że nie zdążył.
Musiało się w
tym czasie dużo dziać, czego Wujek nie zapisał. Jednostka w pośpiechu pakowała
się, by za dwa dni 1 września wyruszyć w drogę do Iraku. Jeden z dokumentów
podpisany 28 sierpnia wyjaśnia ten fakt. Stało się jasne że 6 października 1942
roku znalazł się ponownie w Iraku.
Wiadomo z
historii, że w tym okresie część wojska Armii Polskiej Zachód, utworzonej na
zachodzie, walczyła na pustyni Sahara, wychodząc zwycięsko z oblężenia pod
Tobrukiem. Armia ta współdziałając z jednostkami alianckimi przebywała na Bliskim
Wschodzie, między innymi w Palestynie. Następowało tam wzajemne uzupełnianie
wojsk. Obydwie armie uzupełniano brakami kadrowymi wymieniając żołnierzy. W
armii tworzonej na zachodzie był nadmiar oficerów, których brakowało wśród
wynędzniałych żołnierzy zesłańców napływających do tworzącej się w ZSRR Armii
Polskiej Wschód, generała Andersa. Pragnę przypomnieć, że ogromną
wielotysięczną rzeszę polskich oficerów z nakazu Stalina wymordowano w Katyniu,
Charkowie, Miednoje, oraz innych lagrach i kaźniach na terenie Związku
Radzieckiego.
Kiedy armie
niemieckie parły na wschód zagrażając Kaukaz, wówczas w celu ochrony
roponośnych złóż irackich, przesunięto część Armii Polskiej Zachód do Iraku,
gdzie w Khanaqin, Qizil-Ribat, Chabaniya i Bagdadzie uzupełniano braki kadrowe
łącząc ze sobą żołnierzy obu armii.
Rozkazem
Naczelnego Wodza, gen. Sikorskiego w dniu 12 września 1942 utworzona została
Polska Armia Wschód (APW). Zadaniem APW było jak najszybsze osiągnięcie
gotowości bojowej, a ostatecznym celem obrona roponośnych złóż, wraz z
brytyjskimi jednostkami, przed nacierającymi niemieckim armiami od strony
Stalingradu.
Wystąpiły
antagonizmy między wymieszanymi z obu armii żołnierzami, ale to już inna
historia. Oddziały Armii Polskiej Zachód transportowane były do Iraku od strony
Egiptu poprzez Palestynę, obecną Jordanię i Pustynię Syryjską, oraz drogą
morską.
Aleksander
Grobicki w książce pt. „Żołnierze Sikorskiego” na stronie 100-101 tak
relacjonuje. Cytuję:
Obozy nasze znajdowały się głównie na dzikim,
pustynno-górzystym pograniczu iracko-irańskim, ściśle mówiąc w okolicach podłej
mieściny Khanaqin, po obu stronach rzeki Sarab-i-Gilan, oraz w odległym o 30 km Qizil Ribat, zwanym
przez nas Kozim Rybakiem. Tam to, w warunkach, które trudno nazwać normalnymi,
odbywało się szkolenie i zapoznawanie z brytyjską bronią, pojazdami
mechanicznymi oraz z obowiązującym nas regulaminem. Początki były beznadziejne.
Zbliżała się zima, wiały lodowate wiatry, lały deszcze, nocą chwytały
przymrozki. Wokół namiotów wyły szakale, w butach czy rękawach ciepła szukały
skorpiony.
Koniec cytatu. Autor cytatu był jednym z żołnierzy walczących pod Tobrukiem, a
następnie przebazowanym do Iraku jesienią 1942.
Wujek w czasie
od 1 września 42 do 6 października 42 przebył ze swą jednostką ogromną
przestrzeń. Z Palestyny przez Jordanię, Pustynię Syryjską (Transjordania) do
Iraku. Przypuszczam, że była to tak samo uciążliwa podróż, jak wówczas, kiedy w
maju wyruszył z bazy Chabanija do Palestyny. Ciężko zachorował na serce, o mało
nie umarł. Pozostał w szpitalu na jednym z obozów tranzytowych, a kiedy się
podleczył wyruszył z wojskiem w dalszą drogę. W jakim stanie zdrowotnym był
Wujek będąc w Palestynie? Jakich chorób nabawił się podczas kilkuletniego
pobytu w sowieckich więzieniach? Tego nie ma w jego zapiskach i w odzyskanych
dokumentach.
Najważniejszą
wskazówką, wyjaśniającą, gdzie Wujek zginął, był rewers fotografii grobu, na
którym widnieje pieczęć z informacjami o cmentarzu i pozycji grobu.
Poniżej rewers fotografii grobu.
Pieczęć z
napisem w języku angielskim wyjaśnia wszystko, a mianowicie „Pochowany na
cmentarzu wojskowym Khanaqin” z podaniem dokładnej pozycji grobu. Od tej pory
nie było wątpliwości, gdzie Wujek zginął. Poniżej odzyskane zdjęcia na których wśród żołnierzy znajduje się wujek.
Wertując
literaturę tamtego okresu, okazało się, że w Khanaqin, gdzie Wujek dostał się
po przebazowaniu z Palestyny, znajdował się jeden z największych Polskich
obozów wojskowych. Na przestrzeni 15-tu kilometrów rozpościerał się tam las
namiotów. Jesienią 1942 roku nastał okres lodowatych deszczy, a w obozie
zapanowała epidemia malarii. Obozowy szpital na 1200 łóżek szybko został
zapełniony chorymi. Żołnierze wycieńczeni w więzieniach ZSRR, zapadali na
malarię jak muchy. Jak podają źródła, na tą chorobę umierało dziennie
kilkadziesiąt osób. Wojskowy cmentarz w Khanaqin, jeszcze z I Wojny Światowej
szybko się zapełniał. Oprócz żołnierzy innej narodowości pochowanych tam
zostało 438 polskich żołnierzy.
Odtąd wiedziałem
gdzie zginął, a należało się spodziewać, że zmarł z wycieńczenia 1.12.1942 i
pochowany został tak jak wskazuje na to załączona fotografia grobu.
Przez kilka
miesięcy dręczyła mnie myśl i nadzieja, że tam w dalekiej irackiej ziemi, na
cmentarzu wojskowym w Khanaqin znajduje się wujka nagrobek z napisem, może w
języku angielskim, ale o treści, „Tu spoczywa żołnierz polski plut. Henryk
Lenartowicz.”
Z tą ogromną
nadzieją wysłałem maila z zapytaniem do Rady Pamięci, Walk i Męczeństwa Narodu
Polskiego w Warszawie, czy na wojennym cmentarzu w Khanaqin znajduje się
upamiętniający nagrobek z jego nazwiskiem. Podałem okoliczności i pozycję
grobu. Cmentarze wojskowe są pod specjalną opieką i skatalogowane, więc miałem
nadzieję, że dostanę pozytywną odpowiedź. Niestety odpowiedź przyszła, ale nie
była taka, jaką sobie obiecywałem. Poniżej przedstawiam otrzymane pismo. Wynika
z niego jednoznacznie, że nie ma jego grobu, a nawet cmentarza w Khanaqin.
Istnieje jeszcze nadzieja, że jego nazwisko figuruje na tablicy pamiątkowej w
Bagdadzie, ale czy ktoś, kiedyś się o tym się dowie?
Z historii
wiemy, jaka była dalsza droga żołnierzy II Korpusu. Pragnę jedynie przypomnieć
i podkreślić, że to właśnie ci żołnierze w swej drodze do wyzwolonej Polski
przeszli z Palestyny do Włoch, gdzie stoczyli krwawy bój pod Monte Casino
zdobywając go. Walczyli bohatersko, okryli się chwałą, a około 1000 z nich
oddało najwyższą daninę krwi, własne życie za wolną Polskę, a 4000 zostało
rannych. Cmentarz wojskowy pod Monte Casino kryje bohaterów, a ich nazwiska
wyryte na nagrobkach sławią ich imię. Można powiedzieć, że mieli szczęście
zginąć w walce za Ojczyznę, bo Wujek takiego szczęścia nie miał. Nie miało tego
szczęścia dziesiątki tysięcy Polaków zmarłych z głodu, wycieńczenia i chorób na
całej trasie powrotu z „nieludzkiej
ziemi” począwszy od Kołymy, Buchta Nachodki, Tockoje, Krasnowodska,
Pehlewi, Iranu, Iraku i Palestyny. Ich kości spoczywają rozrzucone na całej
powyższej trasie w piaskach pustyni, na dnie Morza Kaspijskiego, w rzece
Amu-darii i wielu innych miejscach. Pomimo że nie przyszło im zginąć w boju, to
jednak bohaterstwo żołnierzy walczących pod Monte Casino jest także ich
udziałem. Pamiętajmy o nich.
Na zakończenie
powyższego tekstu pragnę dodać, że marzy mi się, aby tacy ludzie, którzy tyle
wycierpieli na zesłaniu, oddali swoje życie, a ich kości pozostały gdzieś w
obcej ziemi, pozostali należycie uczczeni. Są to bezimienni bohaterzy, których
w Polsce w obu okrutnych wojnach światowych można się doliczyć miliony. Na
wielu opuszczonych mogiłach nikt nawet świeczki nie zapali. Większość tych
mogił do dzisiejszego dnia już nie ma. Kości tych ludzi leżą w piaskach wszystkich
pustyń, w kopalniach złota, uranu, ołowiu i wielu innych miejscach na terenie
całego dawnego Związku Radzieckiego. Ich kości są bez przesady wszędzie, we
wszystkich krajach na całym świecie. Bo gdzie to Polak nie był i nie walczył.
Tych kości może nawet już nie ma, bo zostały rozrzucone. Wiele z nich spalono w
hitlerowskich obozach zagłady. Po prostu nie istnieją.
Jednakże ci
ludzie byli wśród nas, żyli z nami, mieszkaliśmy razem z nimi i wspólnie
znosiliśmy dolę i niedolę. Są to nasi ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie,
często bracia, a nawet siostry, matki i babcie, a także sąsiedzi. W każdej
rodzinie z obu wojen można się doliczyć kilka takich osób. Ludzie ci, chociaż
nie ma ich mogił i nie wiemy gdzie ich kości spoczywają, to jednak jeszcze
istnieją w naszej pamięci. Powtarzam jeszcze istnieją i dodaję dopóki
my żyjemy. Bo pamięć nie jest wieczna i nie wiadomo jak będzie przechowana w
następnych pokoleniach. Jeśli mamy szacunek do samych siebie, do własnych
rodzin i do tych członków naszych rodzin, naszych przodków, którzy w obu
wojnach zginęli, to powinniśmy zrobić coś, co powinno być świętym naszym
obowiązkiem, aby pamięć o tych ludziach nigdy nie zginęła. Przecież to dzięki
nim dzisiaj cieszymy się wolnością, tą wolnością, za którą oni cierpieli, walczyli
i oddali życie. Historia mówi jedynie o wojnach, bitwach, wodzach i
jednostkach, o odwadze i nielicznych bohaterach. Nie ma w niej mowy o tych
bliskich nam sercu poległych. Więc zróbmy coś, aby pamięć o nich przetrwała do
odległych od nas pokoleń. Jesteśmy im to winni.
Powinniśmy
natychmiast przystąpić do działania, bo za kilka lat może być już za późno. Marzy mi się, aby w każdej gminie, mieście,
dzielnicy zrobiono wykaz takich osób, które zginęły w obu światowych wojnach
tak w kraju, jak i zagranicą. Szczególnie chodzi o takie ofiary wojen, których
mogił nie ma, gdyż zginęli daleko poza własnym krajem. W wykazach powinni się
znaleźć zarówno ofiary cywilne jak i wojskowe. Uważam tak mając na myśli nie
tylko żołnierzy zabitych w walkach, czy będących w niewoli, ale także cywile,
kobiety i dzieci, które zginęły w hitlerowskich obozach zagłady, lub na „nieludzkiej ziemi” w dalekiej Syberii. Nie
jest to sprawa prosta, gdyż wymaga wysiłku i zaangażowania. Musimy to jednak
zrobić z uwagi na szacunek do ofiar, dzięki którym cieszymy się wolnością żyjąc
w niepodległej Polsce.
Jestem uczuciowo
związany z Ziemią Mielecką i Przecławiem, gdyż tam tkwią moje rodzinne
korzenie. Dlatego swój apel tam właśnie kieruję. Chciałbym tym sposobem
uaktywnić Rady Gminne, wszystkie organizacje kombatanckie, Towarzystwo
Miłośników Ziemi Mieleckiej. Do współpracy można wciągnąć szkoły, aby poprzez
dzieci i młodzież dotrzeć do rodzin z pewnego rodzaju ankietą, którą na pewno
rodziny ofiar przyjmą z przychylnością. Jestem pewien, że trudno będzie znaleźć
rodzinę, w której na przestrzeni obu wojen światowych nikt nie zginął. Będzie
to dla młodzieży doskonała lekcja historii. Jeśli słyszę głosy, że będzie to
kosztowało dużo wysiłku, a może kosztów to odpowiadam, że na papier i ołówki
jeszcze nas stać. Koszty w celu sporządzenia takich wykazów będą niewielkie.
Natomiast obawiam się o chęci w poszczególnych organizacjach społecznych i
samorządach gminnych, bo z tym jak praktyka wskazuje jest najgorzej. Tworzenie
listy ofiar nie musi być akcją jednorazową i może trwać nieprzerwanie. Nie
szkodzi, że będą to bardzo długie listy. Będą długie, bo ilość krwi przelanej
za naszą wolność jest ogromna. Licząc w mojej rodzinie brakłoby mi palców u
rąk.
Można zadać
pytanie, co zrobić później, kiedy taka lista ofiar będzie gotowa? Odpowiadam
zastanowić się i znaleźć rozwiązanie. Już samo sporządzenie list będzie pewnym
dokumentem upamiętniającym ofiary. Można takie listy umieszczać na obeliskach,
lub pomnikach upamiętniających przy okazji pewne tragiczne lokalne wydarzenia z
wojen, zaboru, czy okresu okupacji. Oprócz dowodu pamięci będzie to wówczas
także ciekawostka dla turysty, który być może przyjeżdżając z odległego kraju,
przystanie, popatrzy, przeczyta, zaduma się, może łezkę uroni? Może położy kwiat,
zapali znicz i odmówi modlitwę.
Przystąpmy do
tego dzieła. Spełnijmy obowiązek pamięci i wdzięczności wobec tych wszystkich,
którzy oddali najwyższą cenę za to, byśmy byli wolni.
Słowa końcowe
pragnę poświęcić czterem braciom Lenartowiczom, pochodzącym z Ziemi Mieleckiej,
którzy urodzili się pod koniec XIX wieku, w trudnych czasach będącej pod
zaborem Polski. Ich przodkowie od roku około 1790 mieszkali w Mielcu, a
następnie w Przecławiu. Żyli w ciężkich czasach na pewno trudniejszych niż
obecne. Można bez przesady powiedzieć, że nie tylko swą pracą, ale również
krwią przyczynili się do powstania wolnej Polski.
Najstarszy z
braci Władysław był ofiarą I Wojny
Światowej.
Powołany przez zaborcę do armii austriackiej dostał się do niewoli
rosyjskiej. Z jego zachowanych dwu listów napisanych do matki przebija chęć
życia i wola walki o Polskę. Pisał do swej mamy: jam taki młody i tak bardzo chciałbym żyć, módlcie się za mną, abym
jeszcze do was powrócił. Niestety zginął na progu swojego młodego życia,
którego tak gorąco pragnął.
Następny z braci
Stefan służył w I Rzeczpospolitej w
wojsku polskim w stopniu sierżanta.
Mało znam szczegółów z jego życia. Ożeniony
z wnuczką barona zamieszkał w Tarnowskich Górach, gdzie pozostała jego liczna
rodzina. Śmiem twierdzić, że swą służbą w Wojsku Polskim także przyczynił się
do powstania wolnej Polski.
Trzeci z braci Stanisław był moim Ojcem. Był więziony i męczony przez 4 miesiące
przez niemieckie Gestapo w 1940 roku.
Zginął 1 sierpnia 1944 w Przecławiu od
faszystowskich kul w odwecie za działalność Armii Krajowej, a jego krew wsiąkła
w ziemię, na której on i jego przodkowie pracowali.
Czwarty z braci Henryk, którego tajemnice notesu
przedstawiłem, cierpiał najwięcej za Polskę, dlatego że był Polakiem i tej
Polsce służył.
Swój patriotyzm wyraził w liście do swego brata Stefana
nawiązując do niepewnej sytuacji politycznej w 1939 roku następującymi słowami” ja jeszcze na ochotnika na niemaszkę pójdę
(miał na myśli Niemców). Miał plany małżeńskie zapraszając na ślub i wesele
braci. Niestety nie przewidział, że to nie z Niemcami przyjdzie mu walczyć,
gdyż Sowieci uderzając zdradziecko Polskę nożem w plecy, pojmali go skazując na
najwyższą kategorię cierpień tzw. O.S. Należy podkreślić, że zrobili tak
dlatego, że był Polakiem. Przeszedł szlak z zesłania do Armii Andersa, gdzie na
obcej ziemi zginął.
Taki był w skrócie los czterech braci
Lenartowiczów. W różny sposób służyli, walczyli, cierpieli i ginęli za
Ojczyznę. Tak jak miliony Polaków walczących na wszystkich frontach i tych
cierpiących w obozach lagrach, sowieckich tiurmach i na ojczystej ziemi,
wszyscy oni przyczynili się do powstania wolnej Polski.
Moim pragnieniem
jest, aby pamięć o czterech braciach Lenartowiczach, podobnie jak wszystkich
innych, nigdy w naszych rodzinnych sercach nie zginęła. Piastujmy pamięć o nich
z pokolenia na pokolenie. Przekazujmy następnym pamięć o ich życiu, aby nie
przerwał się łańcuch rodzinnej pamięci. Pamiętajmy o tych, co odeszli, aby nie
powtórzyło się, że w pewnym momencie uświadomimy sobie, że nie wiemy, jakie
więzy nas łączyły. Nie wiemy jak dziadek i babcia żyli, bo nas to nie
interesowało, ba nawet nie wiemy gdzie zostali pochowani. Bądźmy mądrzejsi i
nie przypominajmy sobie o przodkach zbyt późno, kiedy nie będziemy w stanie
odtworzyć wydarzeń z przeszłości. Pamiętaj, że jesteś jednym z ogniw w łańcuchu
rodzinnych korzeni. Nawet, jeżeli cię własne korzenie nie interesują to
nadejdzie moment, że zapytają cię o nie synowie, córki i wnuki. Bądź na to
przygotowany, wyprzedzaj pytania, przechowuj pamiątki rodzinne i przekazuj je
następnym.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław,
dnia 31 grudnia 2014
plut. Henrykowi Lenartowiczowi
OdpowiedzUsuńNiedokończony Różaniec
Ojcze nasz,
który jesteś z nami
zawsze i wszędzie
choć przyszłość naszą ukrywasz
w labiryncie ciemności
i każesz iść z wiarą i ufnością
w nieznane
wiedząc, że czasami idziemy
na rzeź.
Stacja pierwsza
Stacja I: Jezus skazany na śmierć
Bereźno nad Słuczem
polskie miasteczko
pełne żydowskich obywateli
rzut beretem do paszczy niedźwiedzia,
którego pazur sięgnął mnie
kilka dni po ataku na moją
Najjaśniejszą Rzeczpospolitą.
Nie było Annasza ani Piłata
zaoczny wyrok - osiem lat
za policyjny mundur
Stacja druga
Stacja II: Jezus bierze krzyż na swoje ramiona
Zwiachel, Równe, Olewsko, Kijów
nieznane nadęte twarze,
puste, świdrujące oczy,
sterty akt i paragrafów
mury, lochy, ziąb…
ciemne korytarze, stęchlizna,
przenikliwy chłód i głód
w jednoosobowych celach 20 osób
pod nogami odchody i smród
Stacja trzecia
Stacja III: Pierwszy upadek pod krzyżem
Charków, osiemset km od domu,
okratowane więźniarki -
wagony przeładowane niewinnymi ludźmi,
wszędzie bojec z rewolwerem i psami
„Peresylna tiurma" - one wszędzie takie same.
Stacja czwarta
Stacja IV: Jezus spotyka swoją Matkę
Jak tu powiedzieć Matce - nie rozpaczaj ?
Z czterech braci
przeżył tylko jeden,
męczeństwo bez walki,
ukrzyżowana nadzieja,
cierpienie i śmierć …
za wolność ojczyzny,
za dzisiejszą Polskość
Stacja piąta
Stacja V: Szymon pomaga Jezusowi dźwigać krzyż
Racja
okruchy chleba
i woda ściekająca z dachu więźniarek,
40 długich dni i nocy,
przebyte 9,5 tys. km
w drodze nad Morze Kaspijskie
Buchta Nachodka -
węzeł do piekła i otchłani zła,
zimna i głodu.
Stacja szósta
Stacja VI: Weronika ociera twarz Jezusowi
O, gdyby mieć wiarę jak ziarenko maku
zawrócić ten pociąg…
do domu, rodziny
ojczyzny…
Stacja siódma
Stacja VII: Drugi upadek pod krzyżem
Nasi wrogowie wzięli się za łby
gen. Anders wykorzystał sytuację
ale do domu jest
11 tys. km
Stacja ósma
Stacja VIII: Jezus spotyka płaczące niewiasty
Dwa lata bezsensownej zsyłki,
tysiące chodzących trupów
bez uszu, nosów i palców
z odmrożonymi wargami,
iskry życia tlącą się
resztkami wspomnień o rodzinie.
Stacja dziewiąta
Stacja IX: Trzeci upadek pod ciężarem krzyża
Do Trocka przez Omsk
ale po 6,5 tys. km drogi powrotnej
serce się buntuje…
bracia walczą na wojnie…
a ja…?
Bij me polskie serce! Bij!
Ale do nowej Polskiej Armii
jeszcze daleko
Stacja dziesiąta
Stacja X: Jezus z szat obnażony
Orenburg
Bestia tak łatwo nie puszcza ofiary.
W kołchozach od świtu do nocy
za okruchy chleba…
oczekiwanie na
upragniony choć znienawidzony
transport do Taszkientu
Stacja jedenasta
Stacja XI: Jezus przybity do krzyża
Turtkul nad Amu-darią,
Taszkient i Krasnowodsk,
od Annasza do Kajfasza
kołchozy grozy i śmierć
wielu polskich "poborowych".
Stacja dwunasta
Stacja XII: Jezus umiera na krzyżu
Zapewne, gdybym wiedział
jaka czeka mnie droga
nie ruszyłbym z miejsca
tak jak Twój Syn Umiłowany,
On jednak szedł świadomie
z Bożą wiarą
i ludzkim strachem.
Doszliśmy do tego samego punktu
kaźni.
Stacja trzynasta
Stacja XIII: Jezus zdjęty z krzyża
Iran, Bandar-e Pahlavi
rój transportów
wracali starcy, kobiety i dzieci
nieśli tyfus, cyngę i mór.
A potem eszelon radości,
nadzieją stukot kół,
Pamiętaj! Iran ma wielkie serce
Pamiętaj! Rosja - nasz wielki grób.
Stacja czternasta
Stacja XIV: Jezus złożony do grobu
Iran, Irak, Habbanija
Upały prawie 60*C
fatamorgana, długi marsz i piasek,
nareszcie Palestyna.
Serce znów się buntuje
ale polski żołnierz
walczy ostro
na wszystkich frontach.
I znowu wymarsz, Chanakin - Irak
minął trzeci rok tułaczki
jeśli tu moje kości zostaną
Pamiętajcie!
Nie płaczcie!
Stacja piętnasta
Stacja XV: zmartwychpowstanie
Za wolność Polski -
męczeństwo bez walki,
labirynt życia i śmierć
nie to, co ja chciałbym
ale to, co Ty dopuszczasz Boże
i mówisz, że to ma sens…
A ja wciąż Ufam Tobie.
31 stycznia 2016 r. aut. G Kmita