ROZDZIAŁ 6.
Poniżej napisany tekst przedstawiam z okazji dzisiejszej 69-rocznicy Powstania Warszawskiego.
Dla mnie poniższy tekst jest okazją do wspomnień tamtych tragicznych wydarzeń.
ŚMIERĆ ZAGLĄDA W OCZY.
Przeżyliśmy zimę 43/44 i
wydawało się, że z nadejściem lata lżej będzie nam żyć. Mieszkaliśmy w domu po
cioci Kruczce, więc mieliśmy bliżej do ogrodu, własnego pola i nie musieliśmy
chodzić po obcych stajniach do naszej krówki. Poza tym świtała nadzieja o
nadchodzącym froncie wschodnim, a więc wyzwoleniu z jarzma, w jakim żyliśmy.
Wprawdzie Kurier pisał, że Niemcy wycofali się, spod Żytomierza na swoje „z góry upatrzone pozycje”, ale plotka donosiła, że Rosjanie
wkrótce u nas będą. Widać było pewne zdenerwowanie w zachowaniu się Niemców. Ci
nadludzie zaczynali się bać o swoją skórę. Zresztą mieli się czego bać, po tylu
popełnionych zbrodniach.
Szwagier Ludwik opowiadał, że z 5 tysięcy jeńców
rosyjskich pozostało w Lignozie tylko 5-ciu Rosjan, których lekarze niemieccy badają,
jakim cudem udało im się tak trudne warunki przeżyć. Jeńców pozbawiono życia w
niecały rok od ich przywiezienia.
Coraz częściej mówiło się o partyzantach, którzy
przeszli z działań golenia głów dziewczętom zadającym się z Niemcami do
działań bardziej represyjnych w stosunku do samych Niemców. W niektórych
wioskach znajdowali się niemieccy kolonizatorzy gospodarzący na polskich
ziemiach. Taką niemiecką kolonią jeszcze z przed wojny była wioska Goleszów
położona między Przecławiem, a Mielcem. Na
tych i innych Niemców zaczynały mnożyć się napady. Robili to partyzanci,
ale w tamtych czasach nikt nie wiedział czy robiła to Armia Krajowa, Gwardia
Ludowa czy inna organizacja wojskowa. W tamtym czasach nie interesowało ludzi
polityczne zaplecze organizacji, albowiem liczyła się jedynie walka z
okupantem. Wszystkich, którzy z Niemcami walczyli nazywano po prostu
partyzantami. Dopiero po wojnie poznawaliśmy nazwy i zaplecza polityczne tych walczących
organizacji.
Co jakiś czas słyszało się o jakiejś dywersyjnej
akcji przeciwko Niemcom. To się słyszało, że zabito niemieckiego żołnierza na
Tuszymie to znów, że w Kiełkowie obrabowano niemieckiego baora.
W dniu
12.VII.1943 został zastrzelony przez komendanta posterunku P.P. Czaję Jana, mieszkaniec
Bobrowej, Mądro Jan, członek SL. Jeden z mieszkańców Podola doniósł Czaji, że
Mądro Jan, który zdążył uciec w czasie masowego mordu we wsi Bobrowa ukrywa się
na Podolu. Czaja nie mając żadnego polecenia od władz okupacyjnych aresztował
go, a następnie zastrzelił, gdy ten próbował ucieczki. Nie musiał tego robić,
gdyż nie miał nawet nakazu aresztowania. Mówiono, że prowadząc aresztowanego
powiedział mu żeby uciekał, a następnie go zastrzelił. Na podstawie wyroku Sądu
Specjalnego wydanego przez ruch oporu wyrok na Czaji wykonano poprzez
rozstrzelanie w dniu 25.VIII.1943.
W listopadzie
1943 dokonano napadu na mleczarnię w Przecławiu niszcząc wykazy i zabierając
bąka od wirówki, co skutecznie na jakiś czas unieruchomiło mleczarnię. Dokonali
tego partyzanci z oddziału Olka Rusina z Dobrynina. Zaczęły mnożyć się coraz
skuteczniejsze akcje przeciw okupantowi i najbardziej wysługującym się im
funkcjonariuszom polskiej granatowej policji. W wyniku tych i innych akcji zbrojnej
podziemia, Policja Polska w obawie przed napadem przeniosła się do piętrowego
budynku w rynku, zamieniając go na warownię.
Kończyłem właśnie 16 lat i z mizernego dziecka
wyrastałem na młodzieńca. Chętnie poszedłbym też tłuc tych przeklętych Szwabów,
gdybym wiedział gdzie mam się do partyzantów udać.
W styczniu 1944 roku otrzymałem tak zwaną KENNKARTE,
czyli odpowiednik obecnego Dowodu Osobistego, którą musiałem zawsze przy sobie
nosić, kiedy szedłem do pracy czy gdziekolwiek. Wykonane
z miękkiego papieru, o dużym formacie bardzo szybko się niszczyły. Były używane
jeszcze jakiś czas po wojnie.
Ostatnią pracę, jaką wykonywałem za okupacji było
kopanie kanałów melioracyjnych na wsi Podole w firmie, którą posiadał Stefko.
Praca nie była zbyt absorbująca czas. Razem z innymi chłopakami praca odbywała
się na świeżym powietrzu. Nie było zbyt silnej kontroli, więc można się było
częściej poobijać. Latem 1944 roku zaprzestałem całkowicie chodzenia do pracy,
gdyż firma Stefki rozleciała się. Stefko, Komisarz Gminny i volksdeutsch będący
na usługach Niemców utworzył bandę rabunkową grasując po okolicach, jeszcze
jakiś czas po wkroczeniu Sowietów. Nawet nie wysilił się, żeby zapłacić nam za
pracę tych kilka marnych groszy, jakie nam płacił.
Tak mijały trudne chwile okupacyjnej niewoli. 1
sierpnia 1944 roku nie wiedzieliśmy, że to właśnie w tym dniu wybuchło
powstanie w Warszawie. Nie wiedzieliśmy, że dowództwo Armii Krajowej ogłosiło
tzw. akcję „Burza”, na mocy której wszystkie oddziały Armii Krajowej stawały do
wzmożonej walki przeciwko okupantowi. Takie działanie miało na celu wyzwolenie
Polski przed wkroczeniem Sowietów na nasze terytorium i postawienie ich przed
faktem dokonanym, przez ustanowienie legalnych struktur państwowych. Takie
struktury konspiracyjnej polskiej władzy państwowej istniały w podziemiu niemal
od zarania okupacji. Pragnę w tym miejscu nadmienić, że delegatem rządu
polskiego na obwód mielecki był Wilhelm Lotz, kierownik szkoły w Przecławiu,
który do władz zwierzchnich w Krakowie przesyłał comiesięczne sprawozdania.
Oczywiście ze względu na ścisłą konspirację nic wówczas o tym nie wiedzieliśmy.
1 sierpnia 1944 był to normalny pracowity dzień, jednak po kilku napadach na
Niemców wisiała w powietrzu atmosfera niepokoju i strachu. W tym dniu Rodzice
poszli razem z szwagrem w pole. Gdzieś koło południa wyszedłem na rynek, żeby
zasięgnąć wiadomości, co się dzieje. Kurier Polski, choć nie pisał prawdy, to
i tak nie docierał do Przecławia od jakiegoś czasu, więc wszystkie informacje
przekazywane były z ust do ust tak zwaną pocztą pantoflową. Na rynku panowała
cisza i spokój. Zdziwiłem się, gdyż nikogo nie zauważyłem. Rynek był pusty.
Postałem chwilę z myślą, że może nadejdzie ktoś z chłopaków i coś się dowiem,
lecz w pewnym momencie od strony kościoła rozległ się przeraźliwy krzyk.
--- Uciekać, Niemcy jadą!
To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka,
powtarzając krzykiem.
--- Niemcy jadą, uciekać!
Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i
ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mama wracała właśnie ze
szwagrem z pola. Krzyknąłem więc do niego żeby uciekał, ale nie musiałem już
tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych
świadczyły same o tym, co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a szwagier
za mną. Strzały i krzyki były już całkiem blisko. Wpadłem więc w tyczną fasolę
i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie. Nagle
usłyszałem krzyk Niemca.
--- Koma heja!
Krzyk dochodził z odległości
nie większej jak 10 metrów
od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło ścieżką między naszym
ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas jak wpadaliśmy w
fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to zrobić, ale
strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z trwogą
oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną wbijać w
moje ciało. Sekundy stały się wiecznością. W pewnym momencie szwab po raz drugi
ponowił swoje.
--- Koma heja!
Jednocześnie nad głową posypała się seria z automatu.
Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły, że jeśli nie
wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że nie byłem
wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem kompletnie
sparaliżowany. W pewnym momencie dotarło do mojej świadomości, że następna
seria z automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem
wówczas, że szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał
swoje.
--- Koma heja!
I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z
coraz dalszej odległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie
zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze
i dopiero stopniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie
zostałem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do szwagra
czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się
i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się. Niemcy zrobili swoje i
odjechali.
Po jakimś czasie Mama zaniepokojona tym, że Ojciec
jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy
wróciła wpadając do domu z krzykiem.
Ojca zabili!
Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego
nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd nasz sąsiad Władysław
Bukowy. Pokazał mi kierunek i powiedział krótko.
--- Tam leży.
Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty
snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający
obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego, co
pozostało, wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły.
Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co
robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.
Wieczorem, gdy już byłem w domu, jak w filmie
przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za
nieposłuszeństwo wobec Ojca. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu
dokuczyłem. Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a
nawet w szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco
pragnąłem żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.
--- Tatuś wróć. Tatuś wróć.
Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją
wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się
zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie,
że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i pozostał
z nami tak jak dawniej.
I stał się
cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w moim kierunku idzie mój
ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy
wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby
wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wyszedłem przed dom zjawy już nie było.
Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną
ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś.
Prawdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Niemców i
kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z
automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał Władysław
Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.
Pragnę w tym miejscu podkreślić rolę Wilhelma Lotza
kierownika szkoły w Przecławiu. Był on delegatem Rządu Londyńskiego na obwód
Mielecki, który wysyłał do Delegatury Rządu w Krakowie sprawozdania z Okręgu
Mieleckiego. Działał w ramach spółdzielczości „Społem”, gromadząc środki
finansowe wykorzystywane w celu niesienia pomocy ofiarom zbrodni hitlerowskich
i ludziom najwięcej potrzebujących
pomocy. Po śmierci Tatusia Lotz zawołał naszą sąsiadkę Józefę Czyżowską
(Maglecką) i wręczył jej kopertę z pewną sumą pieniężną. Poprosił ją, aby
doręczyła kopertę mojej mamie. Józia polecenie wykonała, dzięki czemu Mama
miała środki, aby skromnie i szybko przed zbliżającym się frontem pochować
Tatusia[1].
Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął
w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most.
W dniu śmierci Tatusia (1.VIII. 1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do
ostatecznej rozprawy z Niemcami przygotowywały się wszystkie oddziały w całym
kraju. Zdjęcie poniżej jest ostatnią fotografią Ojca.
Dzień przed pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie
A.K. por. rezerwy Stanisław Niedzielski i Kazimierz Pociorkowski przenosili
broń z Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli ją przekazać Olkowi Rusinowi
tamtejszemu dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał, aby przeprawili się wpław
przez Wisłokę, gdyż Tuszyma leży po przeciwnej stronie rzeki. Nie usłuchali oni
rozkazu i zbyt pewni siebie poszli przez most, gdzie zatrzymał ich niemiecki
patrol. Wiadomo było, że na moście jest patrol, więc prawdopodobnie poszli tam
z gotowym zamiarem rozprawienia się z Niemcami. Kiedy patrol zatrzymał ich do
rewizji wówczas Kazek Pociorkowski wyciągnął broń i strzelił do Niemca.
Nieszczęsnego
dnia przed śmiercią Ojca, Niemcy czynili pościg za pewnym partyzantem, który
uciekał na rowerze w kierunku lasu. Otoczyli Przecław w celu pacyfikacji i
strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Niemcy nie poszli jednak dalej w
kierunku lasu. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za zastrzelonego
przez partyzantów żołnierza wzięli około 50 zakładników, których zgromadzono
na przecławskim rynku. Byli wśród nich ksiądz proboszcz Karol Zając, sołtys Wątróbski
z synem Bronisławem, Czesław Bukowy mój szkolny kolega, a także wielu innych.
Ustawiono przed nimi karabiny maszynowe z zamiarem rozstrzelania, a rynek
otoczony został wojskiem. Za chwilę miała odbyć się egzekucja. W takim momencie
wyszedł z domu mieszkający w rynku Langer i zbliżył się do dowódcy Wermachtu.
Wylegitymował się, że jest śpiewakiem wiedeńskiej opery. Wytłumaczył oficerowi,
że ludzie zgromadzeni są niewinni, a w Przecławiu nie ma partyzantów. Dowódca
uległ najwyraźniej wstawiennictwu i prośbie wiedeńskiego śpiewaka operowego,
jakim był Langer, bo odstąpił od egzekucji. Zaczęto odliczać ustawionych i co
dziesiątego wyciągnięto z szeregu. Byli to Czesław Bukowy, Jankiewicz
mieszkający i mający w rynku sklep, Pietrzykowski mieszkający w przybudówce
domu Kordzińskich, oraz dołączono do nich proboszcza Karola Zająca, oraz
sołtysa Bronisława Wątróbskiego. Zabrano ich na Pikułówkę i uwięziono w
komórce, a następnie zmuszono do picia bardzo mocnego alkoholu, po którym byli
całkowicie oszołomieni. W takim stanie wywoływano ich po kolei i
przesłuchiwano.
Alfred Langer ożeniony z przecławianką był
profesorem muzyki i śpiewakiem wiedeńskiej opery, czym ujął niemieckiego
oficera. Ten fakt i to, że zginęła już jedna osoba najprawdopodobniej spowodowały,
że odstąpiono od egzekucji zgromadzonych na rynku ludzi. Tego samego dnia
Alfred Langer udał się wozem konnym, powożonym przez Milka Wątróbskiego, do
siedziby Wermachtu na Pikułówkę, gdzie uprosił zwolnienie sołtysa Bronisława
Wątróbskiego i proboszcza Karola Zająca. Zwolniono ich natychmiast natomiast pozostałych
trzech zabrano pod most, gdzie nosili miny talerzowe do zaminowywanego przez
Niemców mostu. Pracowali przez 2 dni przy zaminowywaniu mostu. Czesław pamięta
jak młody żołnierz wermachtu Austriak w jego wieku, płakał nad nimi, że będzie
musiał ich wraz z mostem wysadzić w powietrze. Ponieważ pozwolono rodzinom
przynosić im jedzenie, więc w zupie znaleźli zawinięty w pergamin gryps.
Zawarta w nim była informacja, że po zaminowaniu mostu, kiedy żołnierz
niemiecki przejdzie most na lewą stronę, mają w tym momencie uciekać.
Zastosowali się do wskazówki w grypsie i kiedy pozostawiono ich samych w
zaminowanym miejscu, uciekli potokiem rzeczki Słowik w kierunku parku.
Dobiegając do parku usłyszeli huk wysadzonego w powietrze mostu. W ten sposób
cała 3-ka zakładników została uratowana, natomiast w meldunku do kapitana
jednostki Wermachtu na Pikułówce dotarła informacja, że zostali razem z mostem wysadzeni w
powietrze.
Szczegóły
powyższego wydarzenia opowiedział mi Czesław Bukowy w 2007 roku. Skorzystałem
też z relacji Maksymiliana Wątróbskiego,
oraz Aleksandra Rusina pseudonim „Rusal” podczas kilku spotkań z nimi w 2005 roku.
Także latem w 2011 roku wykonana została reprodukcja wydarzeń, kiedy Niemcy
wpadli pacyfikować Przecław i chcieli rozstrzelać na rynku zakładników. Wszedłem
w kontakt z Łukaszem Skowron zawodowym oficerem rodem z Podleszan, który był
dowódcą grupy rekonstrukcji historycznej o nazwie „Rusal” działającej na
mieleckim terenie. Udało mi się go nakłonić do reprodukcji wydarzeń na
przecławskim rynku, a on współdziałając z innymi grupami urządził reprodukcję.
Przyjechali zaproszeni goście w tym Czesław Bukowy, Maksymilian Wątróbski i
wielu innych. Istnieje w Internecie ciekawy film z tej reprodukcji, który warto
obejrzeć.
Wiele lat po tamtych wydarzeniach, w „Roczniku
Mieleckim 2000”
na stronie 170 znalazłem fragment wspomnień Jacka Woźniakowskiego dotyczący
wydarzeń pamiętnego dnia, w którym zginął mój ojciec. Z jego relacji wynika, że
to on był rowerzystą jadącym w kierunku Radomyśla, gdy Niemcy okrążyli Przecław
z zamiarem pacyfikacji. Poniżej przytaczam fragment jego wspomnień.
Naturalnie zdarzały się też strzelaniny. Niekiedy nawet, o dziwo, bez
tragicznych finałów. Na przykład przytrafiło mi się coś, co mnie nigdy nie
przestanie zastanawiać. Kiedyś pod Przecławiem nadziałem się nagle nos w nos na
oddziałek Niemców, który raptem wyszedł zza górki, podczas kiedy ja jechałem po
szosie z drugiej strony tej górki na rowerze, przewożąc w stronę Radomyśla
jakieś papiery i meldunki. Niemców było może piętnastu. Jak się później
dowiedziałem mieli podobno „pacyfikować" Przecław, w odwet za likwidację
niemieckiego posterunku na moście przez Wisłokę. Zupełnie z bliska zaczęli
nagle do mnie strzelać. Rzuciłem rower do rowu i zacząłem wiać w pustym polu,
to znaczy stały tam z rzadka snopki, a potem było kartoflisko. Żadnego lasu,
nic. Oni dłuższy czas ze wszystkich tych swoich szmajserów, czy co tam mieli,
grzali do mnie i nic, nie trafił żaden. Można pomyśleć, że może to była rezerwa
złożona z patałachów jakichś, wojsko było na froncie, a ci tutaj nie umieli
strzelać. Ale dlaczego, widząc, że dopadłem tego kartofliska, wiedząc, że nie
mogłem być nigdzie indziej, nie doszli do mnie, dlaczego mnie nie próbowali tam
zastrzelić, to był jakiś opatrznościowy zbieg okoliczności, którego
racjonalnie nie umiem wytłumaczyć. Widziałem, jak oficer komenderujący
oddziałem przyglądał się przez lornetkę tym kartoflom i rosnącym wśród nich
łodygom bobu i dokładnie kierował wzrok w to miejsce, gdzie leżałem. W końcu
dał znak ręka, że w tył zwrot i poszli sobie. Zaraz potem zasnąłem głębokim
snem w tych kartoflach i spałem chyba dziesięć godzin. Emocje mogą być dobrym
środkiem nasennym. Koniec cytatu.
Wielka szkoda, że ta bydlaki nie spudłowali
strzelając do mojego Ojca. Jacek Woźniakowski, autor powyższej relacji był późniejszym
prof. dr hab. Jako historyk i prof. KUL napisał wiele książek i publikacji w
prasie krajowej i zagranicznej. Był prezydentem Krakowa w 1990 r. i znaną
postacią. W okresie okupacji jego losy zetknęły go z Ziemią Mielecką, gdzie
jako żołnierz AK o pseudonimie „Ołówek” był adiutantem Komendanta Obwodu AK
Mielec Konstantego Łubieńskiego pseud. „Marcin”. Tak się złożyło, że w
pamiętnym dniu 1.8.1944 był prawie dokładnie w miejscu i czasie, kiedy zginął
mój Ojciec.
Pragnę nadmienić, że w żadnych późniejszych
wspomnieniach i relacjach świadków z wydarzeń tego dnia w Przecławiu, nikt nie
wspomina o dacie. Jest to wynik ułomności pamięci, gdyż łatwiej po latach
zapamiętać fakty niż daty. W moim wypadku dzień i wydarzenia z nim związane
wryły się głęboko w pamięć. Data tego dnia widnieje na grobie mojego Ojca na
przecławskim cmentarzu. Daty tej nie wspomina też Aleksander Rusin, pseud.
„Rusal” w swoich wspomnieniach Pt. „Moje spotkania z Hitlerowcami i
Stalinowcami”. Pragnę tym samym uzupełnić wszystkie relacje zastrzelenia
żołnierza niemieckiego na moście w Przecławiu o tą właśnie datę.
Istnieją rozbieżności pomiędzy tym, co mówiono o
tamtych wydarzeniach, a tym co wspomina „Rusal”. Pisze on, że żołnierzy z jego
oddziału wracających z Przecławia na Tuszymę przez most było 4-rech, a nie
dwóch i wymienia inne nazwiska żołnierzy, a mianowicie Kordziński, Grądziel,
Niedzielski i Pociorkowski. Wspomina datę 26 lipca 44, kiedy faktycznie
zastrzelenie żołnierza niemieckiego było 31 lipca 44. Pomylił imię chłopca
wiozącego Langera do sztabu SS na Pikułówkę. Napisał Emil Wątróbski, kiedy
faktycznie był to Maksymilian Wątróbski. To, co najważniejsze dla mnie, to
fakt, że nie wspomniał o śmierci mojego Ojca, który zginął w odwecie za
zastrzelenie niemieckiego żołnierza.
W 2005 roku spotkałem się z „Rusalem” (Aleksander
Rusin). Zapytany o powyższy fakt, sprostował, że partyzanci, którzy zabili
niemieckiego wartownika na moście, to byli Kazimierz Paciorkowski i Stanisław Niedzielski.
Pamięć jest ułomna, czemu nie należy się dziwić i dlatego jestem zdania, że
ważniejsze wydarzenia należy odnotowywać. Gdyby jakiś „Ktoś” prowadził Kronikę
Przecławia nie wynikłyby po latach nieporozumienia, takie jak to, które napisał
Adam Kopacz, że mój Ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, kiedy faktycznie
został zamordowany przez Niemców w Przecławiu.
Wracając do wydarzeń z przed lat, Niemcy nie czynili
pościgu za partyzantem, lecz otoczyli Przecław w celu pacyfikacji, a Jacek
Woźniakowski, ów partyzant natknął się na nich przypadkowo. Przypuszczam, że
miało to miejsce powyżej zbiegu ulicy 3 Maja z ulicą biegnącą w kierunku
Szkotni (Ogrodowa).
Stało się bardzo nieładnie, że w publikacji o
Przecławiu z 1998 roku, w której na stronie 16 jest wzmianka o tamtych
wydarzeniach nie wspomniano ani słowem o tragicznej śmierci Ojca i że prawdopodobnie
jego śmierć uratowała zakładników od zguby. Czyżby pan Alfred Langer
wspominając tamte odległe wydarzenia zapomniał o tym? Czy starzy Przecławianie
także o tym zapomnieli? Wiele lat później, bo w 2000 roku napisałem w tej
sprawie do wójta Urzędu Gminy w Przecławiu przedstawiając mu prawdziwą wersję
wydarzeń, ale odzewu nie było. Pragnę także nadmienić, że nie wiadomo, na
jakiej podstawie znalazł się zapis w Księdze Zgonów Urzędu Parafialnego, że
zwłoki Ojca zostały na całą noc złożone w stodole u Władysława Bukowego.
Najprawdopodobniej Ksiądz wpisał to na podstawie niesprawdzonej informacji.
Pamiętam doskonale tamto wydarzenie i wiem, że ciało Ojca jeszcze w tym samym
dniu przyniesiono do domu.
W maju 2004, będąc w Przecławiu na zebraniu Koła
Miłośników Przecławia, poruszyłem sprawę zbliżającej się 60-tej rocznicy
tamtych wydarzeń. Przypomniałem wydarzenia z przed 60-ciu lat z prośbą, aby je
upamiętnić. Dowiedziałem się wówczas, że władze gminy mają w planie przebudowę
rynku, na którym stanie obelisk upamiętniający ofiary ginących z rąk okupanta
Przecławian. Powiedziano, że pieniądze gmina ma i obelisk być może stanie we
wrześniu 2004. Niestety tak się nie stało.
Jestem zdania, że podobne wydarzenia powinno się
upamiętniać, aby młode pokolenia Polaków znały historie wydarzeń swoich
przodków. Jest to konieczne nie tylko ze względu na pamięć, ale także na
przyzwoitość.
Pogrzeb Ojca odbył się szybko i bardzo skromnie,
albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było
huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się
oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci
są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość
pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwało tak przez kilka
dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową
słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały
one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa
stojący po sąsiedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem
wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz
domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się
dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozerwanych
wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później
trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy.
Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa domów na naszej
ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było.
Nikt tam też nie zginął.
Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na
zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla
własnego bezpieczeństwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak
martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że
chodzi im o to, żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się
rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały
Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za
czymś do Władysława Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci
między sobą rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i
w swoim szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu
Rosjanie i zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im
powiedzieć, czy tę, że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak
nienawidzę, że gdybym miał możliwość, to zabijałbym ich w podobny sposób jak
oni robili to z nami? Tego jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wówczas
niechybnie kropnęliby mnie. Powiedziałem naiwnym, że wolę ich, czym się chyba
ucieszyli, bo dalej szwargotali w swoim języku.
Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu.
Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak, jakby pomieszano dziadków
z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych żołnierzach ani
męstwa, ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej nienawiści palili
i niszczyli za sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich akordem było wyrzucać
nas z domów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść się nieco dalej, czy
też zaryzykować i pozostać w domu. Siostra była w 7-mym miesiącu ciąży i chyba
to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek Brzeskich odległych od
Przecławia o około 5 km.
Powynosiliśmy z domu wszystkie meble i ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia
wypuściła na dwór kury i króliki. Resztę dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na
sznurek i poszliśmy.
W Łączkach mieliśmy znajomego Piotra Sypra, którego
rodzina przyjaźniła się od lat jeszcze z moimi dziadkami. Piotr był starym
kawalerem mieszkającym z matką. W wiosce tej ludzie żyli bardzo prymitywnie i
gorzej niż w Przecławiu. Chałupa Sypra była tak mała, ciasna i na tyle nieprzyjemna,
że spanie w stodole było o wiele lepszym rozwiązaniem i takie właśnie
wybraliśmy. W chałupie była tylko jedna izba, w której stał ogromny piec. Taki
piec na wsi służył do wielu czynności. Paliło się w nim dla gotowania potraw,
na ciepło i pieczenie chleba. Górna część pieca służyła jako suszarnia, a także
jako przechowalnia różnych rzeczy, ale najgłówniejszą rolę, jaką ten piec
spełniał w swej górnej części, to była sypialnia. Tam można było spać i do tego
celu często taki piec służył. W izbie nie było podłogi, tylko zwyczajne
gliniane klepisko.
Przez pierwsze dni mieszkało się nam spokojnie.
Niemców nie było, panował spokój, były ciepłe, letnie dni. Tylko nocą latał w
powietrzu rosyjski samolot zwiadowczy zwany kukuruźnikiem. Od bomby tego
samolotu zginęła w wiosce 18-letnia dziewczyna. W nocy nie zasłonili okna przed
światłem. Ruski myślał, że ma pod sobą Niemców i zrzucił bombę. Warkot tego
samolotu często słychać było nocą. Niemieckie lotnictwo nie istniało już w tym
czasie, a więc i groźne czarne krzyże nie były już widoczne na niebie.
Spokojnie było tylko przez niecały tydzień, albowiem
przyjechał oddział SS i z drugiego końca wsi zaczęli palić chałupa po chałupie,
jednocześnie pozostałym kazali wynosić się dalej na zachód. Nie było innego
wyjścia, zabraliśmy dobytek na plecy i powędrowaliśmy dalej. Dotarliśmy do wsi
Mokre leżącej na południowy zachód od Łączek i Przecławia. Zatrzymaliśmy się
tam i postanowiliśmy, że już nigdzie dalej nie pójdziemy. Poszedł z nami nasz
sąsiad z ulicy Trzaskot razem z córką, ale nie mieszkał w Łączkach u Sypra
tylko w innym domu. Do Mokrego poszedł z nami i razem zamieszkaliśmy w Mokrem u
pewnego bogatego gospodarza. Rozłożyliśmy się ze swoim dobytkiem w stodole. Nie
było tam jednak tak spokojnie jak w Łączkach. Takich uciekinierów jak my było
bardzo dużo i rozlokowani koczowaliśmy w różnych domach.
Gospodarz za
domem miał zrobiony duży schron. Przygotował go sobie wcześniej i to nas chyba
uratowało. Wkrótce najechało się dużo wojska, ale nie byli to Niemcy, lecz
Francuzi służący w niemieckich oddziałach SS. Bardzo się zdziwiłem widząc
francuskich SS-manów. Po wojnie nigdy nie słyszałem, ani nie napotkałem w
prasie żadnej wzmianki na ten temat. Dopiero w 2001 roku usłyszałem w audycji
radiowej, że Francuzi służyli po stronie Niemców w regularnych formacjach SS. Później,
w kwartalniku „Nadwisłocze” z 2006 roku ukazał artykuł pt. „Francuscy esesmani
pod Mielcem”, który potwierdza ten fakt. Wydaje mi się, że tylko Polacy nie
stanowili w niemieckiej armii regularnego wojska. Po stronie Niemców walczyli
Węgrzy, Rumuni, Czesi, a także Ukraińcy, którzy wykazywali najwięcej
okrucieństwa. Nie wspomniałem Włochów, których nigdy nie spotkałem, ale z nimi
była inna sprawa, gdyż walczyli po stronie Niemców w koalicji. Spotkałem także
Własowców ze skośnymi oczami i płaskimi nosami, którzy przeszli z Armii
Czerwonej na stronę Niemców. Schwytani przez Rosjan nie udawało im się
zakamuflować swojego pochodzenia i byli natychmiast rozstrzeliwani za zdradę
ojczyzny.
Widać było, że francuscy SS-mani coś przygotowują.
Nie wyrzucali nas z domów każąc nam wynosić się na zachód, ale wyraźnie coś
knuli. Widziałem jak jeden z nich zwariował, chyba ze strachu przed Rosjanami.
Zaczął wrzeszczeć i rzucać się. Córka naszego gospodarza znająca język
francuski bardzo wdzięczyła się do tych SS-skich szmat. Podobno była we
Francji. Powiedzieli jej, że ma tamtędy przechodzić, (przebijać się) przez
front niemiecka brygada pancerna, a ci Francuzi przygotowywali teren i mieli
powstrzymywać Rosjan aż do momentu wycofania się niemieckiej brygady. Zanosiło
się, więc na niezłą orkiestrę. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy już dalej
uciekać, niech się dzieje co chce, lecz my pozostajemy.
Gospodarz nie sprzeciwiał się naszemu pozostaniu,
nawet odwrotnie zachęcał nas do pozostania mówiąc, że ma duży schron i jak będą
walki, to możemy w nim się schronić. Zaraz za wioską położona była niewielka
dolina, do której spędzono z całej wioski inwentarz żywy, a więc bydło, konie
itd. Bydło i konie powiązano do wbitych w ziemię kołków. Tylko świń nie dało
się powiązać, więc chodziły luzem. Mamusia też zaprowadziła tam i uwiązała
naszą krasulę. Ta nasza krasula była cały czas naszą jedyną żywicielką, a
szczególnie dla siostry, która była w ciąży.
Przed wieczorem, kiedy zaczął się pierwszy
artyleryjski ostrzał udaliśmy się do schronu. Był on masywny i dość głęboki.
Schroniło się w nim około 15 osób. Byliśmy pod zmasowanym ostrzałem sowieckich
Katiusz i nie było to tak, jak w Przecławiu, gdzie pociski przelatywały ponad
naszymi głowami. Tutaj pociski spadały prosto w nas. Byliśmy w centrum walk, a
na naszym schronie rozerwały się 4 pociski. Całe szczęście, że nie były to ciężkie
pociski. Trudno jest mi opisać atmosferę strachu, jaka odbywała się w schronie.
Płacz, modlitwy i krzyki, po każdym wybuchającym pocisku i sypiącej się na
głowę ziemi. Dochodził do tego hurkot jeżdżących po nas czołgów. Te niemieckie
czołgi ostrzeliwały się z za zabudowań. Modliliśmy się wszyscy razem i błagali
Boga, żeby pozwolił nam przetrwać. To było okropne. Ta ciągła walka odbywała
się całą noc, dzień i następną noc. Sąsiad Trzaskot nie wytrzymał, odmówiły mu
nerwy posłuszeństwa i wybiegł ze schronu. Myśleliśmy, że poszedł na niechybną
śmierć. Rechot karabinów maszynowych, wybuchy pocisków pomieszane z hurkotem
jeżdżących i strzelających czołgów trwał nadal. Uspokoiło się dopiero po drugim
dniu bitwy. Ktoś wychylił głowę ze schronu, a ktoś z zewnątrz krzyknął.
--- Rosjanie już są!
Powoli z niedowierzaniem zaczęliśmy wychodzić ze
schronu. Po chwili pierwszy raz zobaczyłem sowieckiego żołnierza. Miał
uśmiechniętą gębę.
Kiedy rozejrzałem się, wokół nas roztaczał się
przerażający widok. Wieś stanowiła jedno dymiące się pogorzelisko. Dym i swąd
dopalanego mienia dopełniały widoku. Nie dostrzegłem ani jednego ocalałego
domu. Ślady jeżdżących czołgów świadczyły o tym, że czołgi kryły się za
domami. Czołg strzelał z za domu tak długo, aż Rosjanie wymacali go i spalili
dom. Czołg przetaczał się wówczas za inny dom i sprawa się powtarzała. Nie
widziałem spalonego czołgu niemieckiego, ani zabitych Niemców. Czyżby wszyscy
się wycofali? Dopiero później, gdy wracaliśmy już do domu zobaczyłem jednego
zabitego i obdartego z munduru Niemca.
Pobiegliśmy
za wieś do dolinki, gdzie uwiązaną zostawiliśmy naszą krasulę. Zobaczyliśmy
przerażający obraz. Konie i krowy leżały zabite. Rozdęte ciała i stojące do
góry nogi zwierząt świadczyły o okrucieństwach wojny. Gdy dochodził do tego
widok i swąd dopalających się zgliszcz, nieuchronnie nasuwało się pytanie.
--- W jakim celu
jedni ludzie drugim ludziom czynią tyle zła?
--- Kto wymyślił
takie barbarzyńskie wojny i na co są one potrzebne?
--- Dlaczego
ludzie nie mogą żyć w pokoju?
Takich pytań można zadawać wiele, lecz niczego one
nie rozwiązują.
Naszej krówki
wśród tego cmentarzyska nie znaleźliśmy. Urwany sznurek świadczył, że zerwała
się ona i uciekła. Czasu na szukanie nie było, bo Rosjanie wypędzali nas żeby
się wynosić. Zabraliśmy resztki ocalałego dobytku na plecy i ruszyliśmy do
domu.
W grudniu 2007
podjąłem kontakt z Czesławem Bukowym moim szkolnym kolegą. Pragnę przypomnieć,
że był on jednym z zakładników wziętych przez Niemców na Pikułówkę i uwolnionym
za wstawiennictwem Alfreda Langera, w czasie gdy zginął mój Ojciec. Kontakt
zaowocował tym, że Czesław przysłał mi wspomnienia – relację swego kuzyna
Czesława Barana mieszkającego z rodzicami w latach dziecięcych we Lwowie. Owe
wspomnienia dotyczą między innymi wydarzeń w Przecławiu, gdzie przebywał autor z rodzicami,
po ucieczce ze Lwowa. Armia Czerwona zbliżała się wówczas do Lwowa wypierając
Niemców. Tak Czesław Baran opisuje tamte wydarzenia. Cytuję.
Kwiecień, okupacyjna Wielkanoc 1944 roku.
Rodzice zaprosili stryjostwo z dziećmi na skromne świąteczne przyjęcie.
Mężczyźni wspominali swoje minione legionowe dzieje, panie poruszały sprawy
rodzinne. Po wyjściu naszych bliskich siedzieliśmy w półmroku. Nie zapalono
światła, by nie spłoszyć miłych chwil. Przez otwarte okno wlewało się wiosenne
powietrze nasycone zapachami rozwijających się pędów kwiatów i krzewów
rosnących przy domu. Nagle w tej wieczornej ciszy rozbłysły na niebie
dziesiątki, a może setki jaskrawych lampionów. W pokoju pojaśniało, jakby
zamiast nocy zapanował dzień. Myśleliśmy, że to jakaś niemiecka uroczystość.
Ale huk spadających bomb był zapowiedzią kolejnej odsłony trwającej piąty rok
wojny. Od tego momentu Lwów był systematycznie bombardowany przez lotnictwo
rosyjskie. Tym razem do miasta zbliżali się Rosjanie wypierając Niemców. W tej
sytuacji mój ojciec, chcąc zaoszczędzić mamie i mnie frontowego piekła,
postanowił wywieźć nas do rodzinnych stron swojej matki.
Babcia z domu Bukowa pochodziła ze
starosłowiańskiego miasteczka Przecławia, które położone jest koło Mielca
nieopodal rzeki Wisłoki. Legenda głosi, Bolesław Chrobry wracający z wyprawy na
Kijów, a działo się to na początku XI wieku, tu właśnie osadził cześć rycerzy.
Jednemu z nich urodził się syn, nadano mu imię Przecław. Stąd nazwa miasteczka.
Przecław znany jest również ze starego pochodzącego z XVI wieku zamku
obronnego. Zamek usytuowany jest na pobliskim wzgórzu. Miasto wraz z zamkiem
przez następnych trzysta lat należało do rodu Reyów.
Tak więc wiosną 1944 roku dotarliśmy do
Przecławia. Ja po kilkumiesięcznej przerwie zimowej w nauce, spowodowanej
brakiem opału dla szkół w okupowanym przez Niemców Lwowie, miałem rozpocząć
edukację w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Jednak na skutek decyzji ojca
znalazłem się razem z mamą w tym dotąd jeszcze spokojnym, przeuroczym zakątku
okupowanej Polski. Zamieszkaliśmy u rodziny Woźniaków, spokrewnionych z
Bukowymi. Piętro dużego domu zamieszkiwały w bardzo skromnych warunkach cztery
rodziny. Parter zajmowały piekarnia, sklep i magazyn. Piekarnia wypiekała
codziennie pyszny, pachnący biały chleb. Chleb w tym czasie był podstawą
wyżywienia nie tylko domowników, ale także mieszkańców miasteczka i okolicy. W sąsiedztwie,
w rynku obok piekarni, mieszkali również nasi krewni Bukowie. Pomimo tego że
byłem młodszy, zaprzyjaźniłem się z ich siedemnastoletnim synem, moim
imiennikiem, Czesławem. Kuzyn był przystojnym młodzieńcem. Pięknie śpiewał i
grał na mandolinie. Opowiadał mi przeczytane przez siebie ciekawe książki.
Lubiłem tam przebywać, Lubiłem też wujka Antosia, który nieraz zabierał mnie
nad Wisłokę na połów węgorzy. Zabawy, bieganie z rówieśnikami po pięknej
okolicy całkowicie wypełniały mijające beztrosko dni. Naszym dużym
zainteresowaniem cieszyła się nieczynna szkoła ze względu na obecność w niej
niemieckich żołnierzy. Nieraz częstowani byliśmy przez nich słodyczami.
W Przecławiu byłem też świadkiem, jak
codziennie niebo nad miastem rozpruwały z ogromnym hukiem i łomotem pociski
rakietowe V-l i V-2. Rakiety były wystrzeliwane z niemieckiej próbnej wyrzutni
z odległej o 10
kilometrów wioski Blizna. Stąd partyzanci wykradli
zgubioną rakietę. Po zdemontowaniu podziemie dostarczyło ją do Londynu. Dla
mnie jedenastoletniego chłopca, był to bardzo ciekawy okres życia. Jednak wojna
tylko chwilowo pozostała poza mną.
W połowie lipca, bez uprzedzenia, przyjeżdża
ojciec z postanowieniem naszego z mamą natychmiastowego powrotu do Lwowa.
Niestety na drugi dzień okazało się, że powrót jest niemożliwy. Pociągi kursują
wyłącznie do Przemyśla. Front wschodni szybko przesuwa się na zachód. Od tego
dnia wydarzenia toczą się lawinowo.
W nocy ginie, zastrzelony przez partyzantów,
wartownik niemiecki strzegący mostu przez Wisłokę. Wczesnym rankiem Niemcy
gromadzą na rynku wszystkich mężczyzn z miasteczka. Wybierają dziesięciu
zakładników. Wśród nich jest mój kuzyn Czesław. Tragedia rodziny i moja
osobista. Zabrani to kwiat miejscowej młodzieży. Pozostałych mężczyzn
skierowano do kopania okopów w rejonie Tarnowa. Wśród zabranych jest mój
ojciec. Tatę widziałem wtedy po raz ostatni w życiu.
Drugi cios nastąpił po kilku dniach. Zebrano
wszystkie kobiety i dzieci i wyprowadzono z miasteczka w różnych kierunkach.
Naszą grupę pędzono w kierunku Tarnowa. Po kilkugodzinnym wyczerpującym
marszu, bez jedzenia i wody, w lesie przed wsią Łączki padł rozkaz rozejścia
się. Wypędzeni rozbili się na mniejsze grupki, które nie wiedziały dokąd
podążyć. Mama, ja, stryjenka z córką Haliną poszliśmy lasem i trafiliśmy na
polanę. Na niej ujrzeliśmy zaimprowizowaną niemiecką kuchnie polową. Wojskowi
kucharze krzątali się przy gotowaniu obiadu. Na jednym ze stołów leżał ogromny
udziec wołowy. Kucharz posypywał mięso cukrem w celu skruszenia go przed sporządzeniem
potrawy. Zdumiewała ta przerażająca fachowość pod frontowymi kulami. Naszym
matkom zaproponowano prace pomocnicze w przygotowaniu posiłku dla żołnierzy. W
zamian miały otrzymać jedzenie. Po zakończeniu prac pomocniczych (czyszczenie
jarzyn, obieranie ziemniaków), każdy z nas otrzymał obiecaną porcje obiadową.
Na odchodnym szef kuchni zarządził, by wydać nam na drogę w wiaderku po
marmoladzie zupę. Obdarowani ruszyliśmy w dalszą drogę do wsi. Tu spotkaliśmy
współtowarzyszy marszu, z którymi podzieliliśmy się jedzeniem. Wkrótce
dotarliśmy do wsi Łączki, gdzie spędziliśmy kilka dni u gospodarza, któremu na
dniach zmarła matka. Spaliśmy w zupełnie pustej izbie na słomie ułożonej na
podłodze. Mocno utkwił mi w pamięci stary, blaszany, głośno tykający zegar wiszący
nad nami na ścianie. On dalej obojętnie i niewzruszenie odmierzał obecny,
okropny czas nie mający nic wspólnego z minionym. Nasza sytuacja była
katastrofalna. Gospodarz sam był w potrzebie. Rodzina rozpierzchła się. Nie ma
dokąd wracać. Czas mijał, aż któregoś dnia przypadkowy informator doradził nam,
że bezdomni znajdują schronienie w przecławskich zamkowych piwnicach.
Postanowiliśmy z tej rady skorzystać i wrócić do Przecławia. Znaleźliśmy się w
bezpośredniej bliskości frontu. Szliśmy drogami wiodącymi przez las i przez
pola, gdzie groziły nam zarówno przelatujące rosyjskie samoloty patrolowe,
zabłąkane kule i pociski artyleryjskie jak i pozostające w nieustannym ruchu
wojska niemieckie.
Jednak dzięki Opatrzności Bożej, jakimś
cudem szczęśliwie doszliśmy do wzgórza zamkowego. Tam w piwnicach zamkowych
znaleźliśmy zbawcze schronienie. Dzieliliśmy je z uciekinierami z miasta i
okolic, którzy z podobnych jak my powodów znaleźli się w takiej sytuacji.
Piętro zamku było zajęte przez niemieckie dowództwo sztabowe. Kładliśmy się
spać w tym, w czym chodziliśmy. Zdobywanie pożywienia należało do naszych
matek. Przetrwaliśmy dzięki pomocy ludzi dobrej woli na czele z gospodynią
zamkową, własnej inwencji, czyli wyprawom naszych matek na okoliczne grządki
jarzynowe, a nawet przynoszonym niekiedy przez żołnierzy niemieckich ich racjom
żywnościowym. Niemiecki ksiądz - kapelan wojskowy, gdy nie miał służby schodził
do nas, by odprawić mszę świętą.
W głównym pomieszczeniu piwnicy, gdzie
byliśmy zgromadzeni, jedynym źródłem światła było wysoko umieszczone okienko.
Nagle któregoś dnia po tygodniowym, a może
dłuższym przebywaniu w piwnicach zamkowych, we wczesnych godzinach porannych,
ziemia zaczęła drżeć od kanonady rosyjskich katiusz. Na piętrach nad nami
zapanowała cisza. Sztab niemiecki opuścił zamek. Przed południem nastąpił atak
na obronę niemiecką. W trakcie szturmu drzwi piwniczne zostały wyważone.
Rozległ się wybuch rzuconego do wnętrza granatu. Rzucił go rosyjski żołnierz z
pierwszej linii frontu. Na szczęście nikt z obecnych w piwnicy nie ucierpiał,
ponieważ byliśmy zgromadzeni na modlitwie w bocznej niszy piwnicznej. Nim
zdołaliśmy ochłonąć od przebiegających błyskawicznie wydarzeń, już znaleźliśmy
się na łasce drugiego głównego aktora areny wojennej. Pod wieczór tego samego
dnia na piętrze zamku zainstalował się następny, już rosyjski sztab dowódczy.
Członkowie sztabu wysocy, przystojni oficerowie w elegancko skrojonych
mundurach, w długich brezentowych pelerynach narzuconych na barki -
prezentowali się okazale. Ich przeciwieństwem byli młodzi żołnierze z
pepeszkami na piersiach lub w ręku, chudzi, wymizerowani, zarośnięci, w
lichych, wyblakłych mundurach uczestnicy porannego szturmu.
Nowe dowództwo nie bacząc na panujące już na
dworze ciemności rozkazało nam natychmiast opuścić pomieszczenia piwniczne. We
wszystkich wewnętrznych ściankach działowych piwnicy zostały wybite otwory
umożliwiające komunikację na całej powierzchni piwnicznej zamku. Miejscowi i
okoliczni tułacze wrócili do domów. Nad nami zlitowała się gospodyni zamkowa,
udzielając nam tymczasowego przytułku. Dom rodziny Woźniaków, gdzie wiosną
znaleźliśmy schronienie, trafiony pociskiem artyleryjskim, był pusty.
W następnych dniach dowiedzieliśmy się od
żołnierzy, że z ich jednostki
codziennie są wysyłane samochody wojskowe do Lwowa. Doradzono nam, aby w
sprawie powrotu do Lwowa zwrócić się z prośbą do ich dowódcy. Dzięki
zrozumieniu naszej ciężkiej sytuacji i dobrej woli rosyjskiego pułkownika szef
kolejnego transportu do Lwowa otrzymał pisemne polecenie służbowe zawiezienia
nas do naszego miasta.
Podróż powrotna także obfitowała w
niecodzienne wydarzenia. Na każdym, znajdującym się wzdłuż trasy, wojskowym
punkcie kontrolnym usiłowano nas wyrzucić z platformy ciężarowego
„sztudebakera", ponieważ, jak nam mówiono, blokujemy miejsca dla ciężko
rannych przewożonych ze szpitali polowych do szpitali stacjonarnych we Lwowie.
Ratował nas jedynie pisemny rozkaz pułkownika, gdyż w wojsku rozkaz
przełożonego jest dla podwładnych bezdyskusyjny. Jechaliśmy więc dalej do
następnej kontroli. W miarę upływającego czasu platforma samochodu wypełniała
się coraz większą ilością rannych. Leżeli na gołej platformie, w bieliźnie lub
półnadzy bez żadnego przykrycia, jęcząc z bólu prosili Pana Boga o śmierć i
skrócenie ich męki. W końcowej fazie podróży staliśmy stłoczeni z tobołkami
przy kabinie kierowcy, a u naszych stóp leżeli nieszczęśliwi, cierpiący z bólu,
głodu i pragnienia ludzie. I tak po wielogodzinnej jeździe dotarliśmy do Lwowa.
Jeszcze tego samego dnia, krótko przed północą znaleźliśmy się znowu w swoim
domu. Byliśmy zakładnikami toczących się okrutnych wydarzeń. Ale wyroki boskie
są nieprzeniknione. Może nasze doświadczenia, nasze koleje losu mają unaocznić,
że człowiek w każdej sytuacji, nawet jeśli wciągnięty jest w tryby machiny zła,
może czynić dobro drugiemu człowiekowi ? Koniec cytatu.
Autor
powyższe wydarzenia widział oczami 9-cioletniego dziecka. Potrafił dostrzec
cukierki rozdawane dzieciom przez niemieckich żołnierzy, jak i zupę rozdawaną cywilom
przez kucharza na froncie. Ja takich niemieckich dobrodziejstw nie
doświadczałem. Może dlatego, że miałem wówczas 17 lat?
Poniżej przedstawiam Kennkartę mojego Ojca, swoją i ostatnie zdjęcie mojego Ojca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz