Mieleckie
Wspomnienia
Lwowskie
lata
Przyszedł mi na myśl pomysł, aby napisać o okresie, kiedy zaczęliśmy w Mielcu
produkować samoloty AN-2, a następnie przekazywać je stronie radzieckiej. Sądzę,
że ten temat może zainteresować nie tylko zainteresowanych Mielcem i
lotnictwem, lecz także szerszy ogół, gdyż jest to temat mało znany. Jak wiadomo
ponad 90% produkcji samolotów AN-2 przeznaczonych było na eksport do ZSRR
przypadający na początki lat 60-tych. Wiadomo, że to co produkowaliśmy zależało
wyłącznie od Związku Radzieckiego, gdzie uznano, że niebezpiecznie jest dawać
Polakom produkcję samolotów bojowych. Bezpieczniej jest zapchać moc produkcyjną
Polski produkcją cywilną, taką jak samolot AN-2.
Pod koniec lat 1950-tych kończyliśmy
seryjne produkcje samolotów Lim na licencji radzieckiego samolotu MiG‑17.
Pozostały jedynie modyfikacje samolotów Lim i produkcja samolotów TS-11 Iskra.
Jednakże śmiało uznać można tą produkcję za uboczną w porównaniu z gigantycznym
zamówieniem na samolot AN-2 obligujący Mielec do jego produkcji. Jak wiadomo
wyprodukowaliśmy ich ponad 17 tysięcy stając się rekordzistą na skalę światową
w ilości wyprodukowanych samolotów jednego typu.
Pracowałem wówczas na Wydziale 57 „Start”,
zajmującym się na lotnisku oblotami produkowanych samolotów i stąd moja wiedza
na ten temat. Zakład WSK Mielec stanął wówczas przed zadaniem nie tylko
wyprodukowania samolotów, ale także do przeszkolenia personelu zajmującego się
przebazowaniem samolotów do ZSRR i przekazania ich stronie radzieckiej. Ze
względu na masowość produkcji należało przeszkolić większą ilość pilotów i
mechaników pokładowych nie tylko do oblotów, lecz także do przebazowania ich na
teren ZSRR. Poza tym należało stworzyć grupę, która w ZSRR będzie przekazywała
samoloty stronie radzieckiej i załatwiała reklamacje i wszelkie związane z tym
problemy pomiędzy stroną radziecką i polską. Wybór gdzie odbędzie się
przekazywanie samolotów stronie radzieckiej wypadł na Lwów, jako leżący blisko
od granicy z Polską i Mielcem. Na lotnisku komunikacyjnym Aerofłot we Lwowie w
kierunku dawnej wioski Skniłów utworzono stojankę, na której kotwiczono
przebazowane samoloty, a następnie przekazywano stronie radzieckiej. Z pasa
startowego tegoż lotniska korzystała jednostka wojskowa Amii Czerwonej i stąd
wynikały pewne ograniczenia, jednak nie będę się nimi zajmował.
Pierwszymi ludźmi, którzy z Mielca znaleźli
się we Lwowie do przekazywania samolotów AN-2 byli pracownicy „Startu” Józef
Czerepok, Witkowski Wojciech i Mieczysław Kusak. Z czasem grupa rozrastała się
o delegatów zakładu WSK Kalisz który produkował silniki do naszych AN-2, oraz
większej ilości personelu, jednak oni byli pierwszymi, przeznaczonymi do
przekazywania mieleckich samolotów. Na ulicy Tiereszkowej we Lwowie w jednym z
bloków wyznaczono mieszkania dla polskiego personelu. Wyznaczono 5 mieszkań,
gdzie w późniejszym okresie mieszkał z rodziną kierownik grupy, jego zastępca,
przedstawiciel WSK Kalisz a w 2 pozostałych mechanicy. Mechanicy zmieniali się
co 2 miesiące, natomiast kierownik grupy, zastępca i przedstawiciel WSK Kalisz
byli z rodzinami na wieloletnich kontraktach zmieniając się co kilka lat. W
macierzystym zakładzie WSK w Mielcu utworzono dział o nazwie HR współpracujący
z grupą lwowską. Byli to mechanicy wyjeżdżający na podmianę do Lwowa, oraz
personel załatwiający reklamacje ze stroną radziecką.
Całkowite wyposażenie lwowskich mieszkań
należało do Mielca. Strona radziecka dała tylko puste mieszkania, natomiast
meble, lodówki, telewizory, pralki i pozostały sprzęt gospodarstwa domowego
dostarczony został z Mielca. Było akurat odwrotnie niż kilkanaście lat później,
kiedy Mielec wyposażyć musiał około 100 rodzin konstruktorów radzieckich
konstruujących samolot M-15. Wówczas oprócz mieszkań daliśmy im całkowicie
wyposażone mieszkania. Przypomnieć trzeba, że wyjeżdżający po kontrakcie z
Mielca konstruktorzy radzieccy zabrali z sobą nie tylko meble z wyposażeniem,
ale wymontowali nawet armaturę sanitarną z mieszkań pozostawiając ogołocone
mieszkania.
Usytuowanie mieszkań na ulicy Tiereszkowej
było dobre pod względem dojazdu do lotniska, które dzieliło tylko 2 przystanki.
Było to dobre tylko z tego względu, natomiast źle było z dojazdem do centrum
miasta, do którego trolejbusem jechało się około 45 minut. Komunikacja miejska
we Lwowie nie była dobra i po pracy niewiele zostawało czasu na dojazd do
centrum miasta. Poza tym w godzinach szczytu był taki tłok, że często nie udało
się wsiąść.
Moje pobyty we Lwowie wypadają na lata
1970-1983. Mogę śmiało powiedzieć, że w tym czasie około 2 lata spędziłem we
Lwowie. Były to 2 miesięczne wyjazdy do Lwowa, według ustalonego grafiku. Wcześniej
prawie rok spędziłem w Indonezji z samolotami Lim-5P, później pracowałem też
prawie roczek jako agrolotnik w Sudanie, Egipcie i Algierii. Pół roku byłem na Węgrzech,
a 2 lata w Indiach z samolotem TS-11 Iskra. Jeśli starczy życia i czasu, to może uda mi
się zaprezentować na blogu tamte wyjazdy. Natomiast poniżej opiszę okres pobytów
we Lwowie dające w sumie około 2 lat.
Do Lwowa pojechałem pierwszy raz
na początku 1971 roku. Działały tam przez cały okres pobytu grupy intrygi
celowo podsycane. Istniały między pracownikami walki o intratne wyjazdy
zagraniczne, co wykorzystywały mające nas pod opieką służby SB i jej
odpowiednik w ZSRR. Nikt tam nikomu nie ufał. Służbom, które miały nas pod
opieką po obu stronach granicy było bardzo na rękę, jeśli większość ludzi było
skłóconych. Pazerność ludzka na pieniądze wyzwalała w ludziach złe instynkty
wykorzystywane u nas przez SB. Działały niezdrowe układy powodujące konflikty.
Nie trzeba być mędrcem żeby zrozumieć, że
życie powinno polegać na wzajemnym sobie
wybaczaniu. Ludzie wierzą w Boga, chodzą do kościoła, słuchają nauk Chrystusa,
który prawdę o miłosierdziu głosi, a potem biorą się za łby. Tak się działo
właśnie w grupie lwowskiej.
Początkowe niewiele Lwowa
widziałem. Siedzieliśmy do późna na lotnisku, a po pracy i zjedzeniu czegoś już
się nie chciało, bo na dojazd do centrum trzeba było stracić prawie godzinę.
Stopniowo jednak poznawałem Lwów. Gdy były wolne soboty lub niedziele, to
chodziłem i zwiedzałem. Pragnę tu nadmienić, że w tamtym czasie w ZSRR były już
wprowadzone wolne soboty, czego u nas jeszcze nie było. Wiele lwowskich uliczek
przypominało mi Kraków. Lubiłem jeździć i zwiedzać cmentarz Łyczakowski.
Nie będę się jednak rozpisywał o
zabytkach Lwowa, gdyż te są ogólnie znane. Skupię się na pracy i tym, czym sam
się zajmowałem, a nade wszystko nad konfrontacją rzeczywistego namacalnego
socjalizmu z tym, którym mnie karmiono od wielu lat. Pamiętam jak często w
prasie, radiu, na zebraniach partyjnych, prasówkach i masówkach stawiano nam za
wzór człowieka radzieckiego. Teraz miałem możność na własne oczy zobaczyć tego
człowieka. Człowiek ten, którym się tak szczycono chodził brudny, przeważnie pijany
i zamiast o pracy i swej rodzinie myślał,
co, gdzie i jak ukraść, aby mieć na wódkę. To, co mnie zaskoczyło to
fakt, że najcięższe prace wykonywały tam kobiety. Bardzo często na budowach i
przy remontach domów widziałem machające kielnią kobiety, co u nas rzadko można
zobaczyć.
Mieszkaliśmy na Ul. Tiereszkowej
dwa przystanki trolejbusem do portu lotniczego. Strona radziecka przekazała nam
w tamtejszych blokach kilka mieszkań. Jedno zajmował kierownik Tenerowicz wraz
z rodziną, drugie jego zastępca Gringerg,
a trzecie przedstawiciel od spraw silnika z Kalisza, wszyscy z rodzinami.
Pozostałe trzy mieszkania zajmowali mechanicy, których było czterech, dwu po
płatowcu, osprzętowiec i jeden po silniku z Kalisza. Mieszkania te w pełni
były wyposażone w meble, lodówki i telewizory. Była kuchnia, łazienka, więc w
kuchni można było sobie samemu gotować, co często czyniliśmy. Mieliśmy kłopoty
z wodą, bo rury nie były cynkowane, lecz czarne. Jeśli chciało się żeby
poleciała woda i zapalił się gaz w piecyku gazowym, to stukało się młotkiem w
załamania rur tak długo, aż siedząca tam rdza ustąpiła. Jeśli udało się ją
zruszyć to poleciała woda, a nawet czasem zapalił się gaz. Tego typu mankamenty
spotykało się na każdym kroku, a wszystko to było wynikiem pracy człowieka
radzieckiego, którego stawiano nam za wzór.
Do sklepu mieliśmy niedaleko, a
te otwarte były od wczesnego ranka do godziny 22-giej, nawet w sobotę i
niedzielę. Zaopatrzenie sklepów jeszcze wówczas było jako takie, ale
atrakcyjniejsze towary dostawało się z pod lady oczywiście po zapłaceniu
odpowiedniej „nacenki”.
Najbardziej dostępnym towarem był alkohol.
Było nas w tym czasie 4-rech
mechaników i jak było mniej pracy to jednego wysyłaliśmy wcześniej żeby coś
kupił i ugotował obiad. Niektórzy byli dobrzy w tym kierunku, ja też dobrze
sobie radziłem. Innym różnie z tym wychodziło. Taki obiad był okazją do
libacji, bo nigdy nie kończyło się na jednej półlitrówce. Pieniędzy nie
brakowało. Dieta wynosiła 12,5 rubla, później podwyższono na 17,5 rubla, co w
porównaniu z tamtejszymi zarobkami było ogromną kwotą. Każdy z nas czymś
dodatkowo zahandlował, więc pieniądze były. Jeśli coś się z Polski przywiozło
to właściwie wszystko można było sprzedać, przeważnie odzież dla kobiet.
Okazało się, że ten kraj przodującego socjalizmu na dobrą sprawę niczego
dobrego nie miał. Począwszy od babskich majtek, kap na łóżko, obuwia i innej
odzieży tam wszystko można było sprzedać. Po kilku pobytach, gdy poznałem te
tajniki, to pieniędzy miałem pod dostatkiem. Oczywiście jeden przed drugim krył
się z tym, ale wiadomo było, że w mniejszym stopniu lub większym wszyscy to
robili.
We
Lwowie największą plagą było pijaństwo. Dotyczyło to także naszej grupy. Nie
byłem do tego dobrym kumplem, więc i z tego powodu nie byłem przez wszystkich
lubiany, albowiem pijący nie lubią, gdy w ich towarzystwie siedzi trzeźwa
osoba. Głupio się wtedy czują. Lubiłem sobie wypić do humoru, żeby sobie
pośpiewać, lub się zabawić, ale nigdy pić na umór do tego stopnia, żeby wpaść
pod stół, a to się przy wielu okazjach zdarzało. Był to wstydliwy temat, ale wielu,
którzy przez wiele lat tam jeździli i przebywali wpadło w alkoholizm.
Praca mechaników polegała na
przyjęciu samolotów przylatujących z Mielca, a następnie przekazywaniu ich
ekipom radzieckim. Samoloty przylatywały przeważnie piątkami przyprowadzane
przez tak zwanego lidera, który następnie zabierał pilotów i wracał z nimi do
Mielca. Zmorą dla nas był fakt, że piloci nie chcieli w tym samym dniu wracać
do Mielca, gdyż każdy z nich chciał coś załatwić, kupić, lub z kimś się
spotkać. Aby im się to udało przylatywali tak późno, aby już nie mogli w tym
samym dniu wrócić. Dla nas było to ogromnym utrudnieniem, gdyż musieliśmy do
późnego wieczora na lotnisku na nich czekać. Na krótkim dniu nie było to zbyt
uciążliwe, ale na długim dniu bardzo.
W trakcie odprawy paszportowej i
celnej samolotów i załóg musieliśmy bardzo uważać, aby przed odprawą nie mieć
kontaktu z samolotem lub załogą, byliśmy obserwowani przez lornetkę z wieży i
pod tym względem łatwo było podpaść.
Po samoloty przylatywały z
różnych stron Związku Radzieckiego ekipy w ilości 3 osób, którym
przekazywaliśmy samoloty. Oni te samoloty przeglądali, sprawdzali, a my
usuwaliśmy ewentualne defekty, jeśli były wykryte, lub wyjaśnialiśmy kwestie
sporne. Osobno przekazywaliśmy dokumentację samolotu, oraz narzędzia
umieszczone w ładnej walizeczce dyplomatce. Przy tej okazji był wręczany
wieloczynnościowy scyzoryk, bardzo ładny. Najważniejszą sprawą przy przyjmowaniu samolotów było dla ekip radzieckich
zawłaszczenie sobie tego właśnie scyzoryka i dyplomatki, w której były
narzędzia. Wyrzucali z niej narzędzia i przeważnie „komandir” dowódca statku
sobie ją zabierał. Często staczali między sobą spory o ten właśnie scyzoryk i
dyplomatkę. Samolot mniej się liczył.
Ekipy przychodzące do nas po
samoloty, przed przyjściem przechodziły szczegółowy instruktaż, co im wolno, a
co nie wolno w kontaktach z nami, Polakami. Wolno im było rozmawiać z nami
tylko na tematy zawodowe. Nie wolno im było spotykać się z nami ani kontaktować
poza terenem lotniska. Pamiętam tylko jednego, który nie przestrzegał tych
zakazów. Był on ze swojej babci pochodzenia polskiego. Poznał w jakiś sposób
Polkę pochodzącą z Katowic, miał zamiar się z nią ożenić i wyjechać do Polski.
Z tego powodu bardzo go wszystko o Polsce interesowało. Miał dobry zawód gdyż
był pilotem, natomiast w Polsce miał zamiar zostać górnikiem.
Ekipy przylatujące z dalekiej Syberii, lub innych
odległych krańców ZSRR, miały na tych odległych obszarach bardzo dobre warunki finansowe. Płacono im około
tysiąca rubli miesięcznie. Cóż z tego jak na tym pustkowiu i w tamtejszych
warunkach nie mogli z tych pieniędzy korzystać. Oni przed wylotem w głąb ZSRR
kupowali i ładowali do samolotów ziemniaki, mąkę i inne artykuły nie tylko żywnościowe,
lecz i inne, gdyż tam u nich na miejscu nic nie było. Lwów był dla nich
szerokim otwartym światem, z którego nie chcieli wyjeżdżać. Celowo z różnych
powodów opóźniali wylot, aby jak najdłużej pobyć we Lwowie.
Muszę powiedzieć, że po kilku
takich 2-miesięcznych pobytach czułem się we Lwowie jak Amerykanin w Polsce i
bez mała tak byłem traktowany. Za ruble kupowało się złoto, ale także różne
artykuły gospodarstwa domowego, narzędzia i inne. Opłacało się kupić telewizor,
radio czy lodówkę, ale na pewno opłacało się kupić wszystko to, co było na
własny użytek.
Szczególnie przydał mi się jeden z lwowskich
wyjazdów w marcu 1975, kiedy urządzałem mieszkanie. Muszę przyznać, że bardzo
mi się ten wyjazd przydał, bo kupiłem sobie i przywiozłem ze Lwowa dużo
rzeczy, za które tam niewiele zapłaciłem, natomiast w Polsce wydałbym sporo
pieniędzy. Kupiłem we Lwowie lodówkę Saratow, a także od łyżeczki do
herbaty po wszystko inne. Korzystałem z faktu, że we Lwowie wszystko było
niesamowicie tanie w porównaniu do naszych cen. Ten wyjazd i kilka późniejszych
pozwoliły mi ładnie urządzić mieszkanie.
Towary produkowane w ZSRR były
niskiej jakości, dużo niższej niż nasze, chociaż wiemy jak daleko nam do
standardów światowych. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego ich wyroby są tak
niskiej jakości. Jedną z przyczyn zrozumiałem, gdy pewnego razu kupiony makaron
rozlazł mi się w gotowaniu, a sąsiadka pracująca w fabryce makaronu
zaoferowała mi za pół ceny wiadro jaj. Zrozumiałem, w czym jest rzecz, bo jaja
były kradzione i nie dostawały się do makaronu w dostatecznej ilości. Było
zjawiskiem normalnym, że wszyscy kradli. Sklepowy nie sprzedał towaru jak nie
dostał „nacenki”, konduktor w tramwaju brał pieniądze nie dając biletu, a przeciętny
obywatel wysiadając z autobusu przekazywał swój bilet kierowcy, lub innej
wsiadającej w tym czasie osobie, itd. itd.
W porcie lotniczym była ubikacja, ale przeważnie zamknięta na klucz.
Więc pasażerowie chodzili za własną potrzebą do latryny oddalonej od portu
około 100 metrów, gdzie nad dużym dołem siadało się na drągu, a trzymało
powyżej za drugi, aby nie wpaść do kloaki.
Mimo wszystkich stref klimatycznych,
jakie ten bogaty kraj posiada nie było tam owoców cytrusowych, a nawet nie było
jabłek. Nie mieli do tego celu przeznaczonych odpowiednich przechowalni ani
chłodni. Jeśli do sklepu przywieźli ziemniaki to leżały one na ulicy przed
sklepem tak długo aż je sprzedali, a ludzie kupowali po worku, bo później już
ziemniaków nie było. Następnie przywozili buraki i wtedy kupowało się buraki.
Po zejściu buraków byłe marchew itd. Nigdy nie można było w jednym sklepie
kupić wszystkiego. Często te niesprzedane warzywa leżały przed sklepem cały
tydzień i nic nowego sklep nie dostawał, bo poprzednie jeszcze nie zeszło.
Jakże cudownie działało tu
centralne planowanie, o którym na zebraniach i szkoleniach partyjnych tak wiele
się mówiło. Wiele rzeczy w tym systemie nawet się usprawniało. Na przykład nie
potrzeba było papieru toaletowego, gdyż
wystarczały gazety i kosz. Tego nie musiało się nawet sprzątać, bo jak ktoś
taki kosz kopnął to się te „papierówki” z
kosza wysypały, wiatr je rozwiał i było po kłopocie. Plony w rolnictwie
były takie wysokie, że nie można sobie wyższych wymarzyć. Trzeba było
ważniejsze międzynarodowe drogi i linie kolejowe odgradzać pasem zieleni, żeby
się na zewnątrz plony nie wysypały. Marnotrawstwo było ogromne. Podobnie było
z budownictwem, gdzie nie działały windy, nie zamykały się drzwi i okna, a całe
osiedla tonęły w błocie. To w tym okresie nasz sekretarz PZPR Edward Gierek
polecił zakup licencji budownictwa wielkopłytowego od ZSRR. Żywotność w ten sposób budowanych budynków wynosi 50
lat. Zapytuję, co będzie z naszymi miastami i osiedlami po upływie tego okresu?
Nie wszystko jednak mi się nie
podobało. Bardzo mi smakował ich razowy chleb. Podobała mi się też sprzedaż
mleka. Zawsze rano przyjeżdżała pod blok kobieta z mlekiem i oznajmiała ten
fakt dzwoniąc dzwonkiem wokół bloku. Wychodziłem wtedy i kupowałem za kilka
kopiejek mleko i wspaniałą śmietanę. Natomiast w sklepie spożywczym w ciągu
dnia mleka ani śmietany dostać nie było można. Mleko kupowane rano od kobiety
pochodziło z kołchozu, było świeże i dobrej jakości.
Lubiłem chodzić na cmentarz
Łyczakowski i widziałem jak groby naszych Orląt Lwowskich były dewastowane. Na
cmentarzu utworzono wysypisko śmieci i systematycznie zasypywano groby Orląt
Lwowskich. Jednego razu słyszałem przy grobie Marii Konopnickiej jak
przewodnik wycieczki określił ją mianem „pisatielki z okresu szowinizmu
polskiego”. Podobnym epitetem określił Gabrielę Zapolską. Gdy jednego razu
wracałem samolotem z Moskwy do Lwowa, przez głośniki w samolocie podawano o
tym mieście pewne informacje. Między innymi informowano podróżnych, że w muzeum
lwowskim są do obejrzenia pały, którymi „polskie pany” biły ukraińskich
chłopów.
Tak, więc spoglądając od środka
na przodujący w świecie kraj socjalizmu coraz szerzej otwierały mi się oczy. Już teraz inaczej widziałem ich
braterstwo i przyjaźń, spostrzeganą jednostronnie. To my musieliśmy ich kochać
i brać z nich wzór natomiast w odwrotnym kierunku było zupełnie inaczej. W ich
społeczeństwie, a szczególnie we Lwowie i rejonach zachodniej Ukrainy
podniecało się antypolskie tendencje właśnie takimi epitetami jak „polskie
pany biły ukraińskich chłopów”. Byliśmy uważani jako zdobycz wojenną, a nie
suwerenny kraj. Najlepiej określił to jeden z Rosjan, który w rozmowie ze mną
powiedział.
--- Kakoj wy obcostrańcy, wy nasze. (Jacy wy jesteście cudzoziemcy,
jesteście nasi).
Uważali nas za swoją kolonię,
którą maksymalnie starali się wykorzystywać i tak było. Radzieckim
przedstawicielom w Mielcu musieliśmy wszystko dać począwszy od mieszkania, a
kończąc na łyżeczce od herbaty. Natomiast my będąc we Lwowie musieliśmy przywieść z Polski wszystko. Jeśli się nam
coś na wyposażeniu mieszkań zepsuło, musieliśmy to przywieść z Mielca. Tak
było z wieloma meblami, które w trakcie wieloletniego pobytu grupy należało
wymienić. Byliśmy u nich gośćmi, ale oni chodzili do nas po wszystko. Jeśli na
lotnisku coś im było potrzeba, to bez żenady przychodzili po to do nas.
Przychodzili po gwóźdź, śrubę, nakrętkę, nawet po blachę czy deskę. Po wszystko do nas. Tak było kilka
razy dziennie.
Pamiętam jak jednego razu miał z
wizytą do Lwowa przyjechać Breżniew. Wymalowano i ustrojono cały Lwów. Milicję
drogową przebrano w nowe biało granatowe mundury, ale tak te mundury do nich
dopasowali, (nie dobrali do wzrostu), że stali na skrzyżowaniach jak strachy na
wróble. Po wizycie następnego dnia mundury z nich pościągano i znowu chodzili
w starych.
Zawsze na 1 maja szykowane
trybunę dla odbioru defilady. Przez wiele dni i nocy przed defiladą pilnowano
dostępu do trybuny. Mysz nie mogła się tam przecisnąć tak była pilnowana.
Tymczasem przed samą defiladą okazało się, że ktoś pod trybuną zerżnął kupę.
Informacja ta przedostała się do Lwowian pocztą pantoflową i śmiał się z tego
cały Lwów.
Pragnę coś nie coś napisać o „kufrze”, na którym przypuszczam, że każdy z
mieleckiej grupy był, a także piloci i mechanicy latający do Lwowa. Gwoli
prawdy nie wszyscy się do tego przyznają i udają, że tam nie byli. Kufer stał w
mieszkaniu Zośki, mieszkającej przy ul. Lermontowa 4/2. Właściwie nie było to
mieszkanie tylko jeden pokój, do którego z klatki schodowej wchodziło się przez
maleńki przedpokoik. W przedpokoju stał tylko kufer i 2-palnikowa kuchenka
gazowa. Zośka była samotną kobietą znającą świetnie język polski, jak większość
rdzennych mieszkańców Lwowa.
Do Zośki schodziły się dziewczęta
(kobiety) pochodzenia polskiego, ale także Ukrainki, a nawet jedna Rosjanka.
Mówiło się tam tylko po polsku, a z rozmów przebijała ogromna tęsknota za Polską. Śpiewało się tam polskie
piosenki, piło alkohol i jak mogło tak umilało życie tym biednym samotnym
kobietom. Z rozmów wynikało, że gdyby któraś, choć na chwilę znalazła się w
Polsce, nigdy by jej już nie opuściła. Nie pozwoliłaby się z niej nawet siłą
wyrwać. Tam naprawdę bardzo ciężko się żyło, a szczególnie kobietom samotnym
mającym na utrzymaniu rodziny. Bez przesady można powiedzieć, że poziom życia
tych kobiet do naszego poziomu życia był tak odległy, jak naszego do krajów
zachodnich.
Panowała opinia, że społeczeństwo
Lwowa jest zdemoralizowane, że jedna połowa to rozwodnicy, którzy żyją w
konkubinacie z tą drugą połową. Może jest w tym coś przesady, ale sądzę, że
niewiele. Wracając do sprawy „kufra” to musiał na nim posiedzieć każdy, kto po
raz pierwszy tam był. Podobno na tym kufrze siedział nawet sam znany piosenkarz
Połomski. Poznałem tam Polkę Renię, która mieszkała z matką i dwoma synami w
pobliżu Ul. Tiereszkowej. Obie z matką były Polkami, ale Renia wyszła za mąż za
Ukraińca, który po wojnie nie chciał jechać do Polski. Rozwiódł się z nią, ale
wtedy już było za późno, aby z dziećmi i matką mogła wyjechać do Polski.
Synów wysyłała do polskiej
szkoły, ale cóż to była za
polska szkoła jak nie uczono w niej ani polskiej historii ani literatury.
Oficjalnie wykłady miały być w języku polskim, ale trzeba podkreślić, że nie
wszyscy nauczyciele znali język polski. Po takiej szkole absolwent nie miał
prawa studiować na wyższej uczelni. W ten sposób zamykało się Polakom drogę na
wyższe studia. Szkoła borykała się z wieloma trudnościami, nie było pomocy
naukowych itd. Trudności te znane były w naszej grupie, gdyż niektórzy będący z
rodzinami posyłali tam swoje dzieci. Zasygnalizowali oni ten fakt polskiemu
konsulowi w Kijowie. Ciekawa była reakcja tego pana. Przyjechał do nas i zwrócił
się o wyrozumiałość, iż on nie
jest w stanie nic zrobić. Wyglądało to mniej więcej tak, że jeśli on wystąpiłby
w takiej sprawie do władz sowieckich, to w tym momencie przestałby być
konsulem. Taka rzeczywistość wynikała z jego wypowiedzi.
Wiele lat później już za
„Solidarności” syn Reni poszedł do Armii Czerwonej. Nie mogłem się nadziwić, co
z tego chłopaka zrobiono. Byłem u Reni, gdy on akurat przyjechał na urlop. Nie
chciał ten chłopiec po polsku rozmawiać. Z nienawiścią pokazywał butem jak
Armia Czerwona rozdepcze Polskę i rozprawi się z „Solidarnością”. Po
przemianach ustrojowych, kiedy byłem już tylko turystycznie we Lwowie Renia już
nie żyła. Niestety, ale nie udało mi się dowiedzieć, co stało się z chłopcami.
Warto wspomnieć jeszcze jeden
fakt liczenia się z Polską przez Związek Radziecki. Pamiętnym jest apel grupy
polskich emerytowanych generałów do Breżniewa z prośbą o nie niszczenie
cmentarza Orląt Lwowskich we Lwowie. Jak wiemy zrobiono na nim wysypisko
śmieci. Kilka dni po apelu odpowiedzią był czołg, który wysłany do reszty
zniszczył katakumby cmentarza. Taka była odpowiedź władz sowieckich i wcale nie
był to już okres stalinowski. Wracam jednak do swojej opowieści.
Do Lwowa jeździłem na okresy
2-miesięczne po kilka razy rocznie. Nadszedł czas, kiedy także nowo
wyprodukowane samoloty M-15 zaczęto
przebazowywać z Mielca do Lwowa. Wówczas nasi piloci oblatywacze prowadzili
szkolenie pilotów radzieckich. W nomenklaturze lotniczej jest to tak zwane
laszowanie pilotów, które sowieccy piloci musieli przejść przed samodzielnym
lataniem na tego typu samolocie. Szkolenie to odbywało się we Lwowie i tam też
odbyło się suto zakrapiane zakończenie szkolenia organizowane przez stronę
polską. Trunki i większość produktów zostały dostarczone z Mielca. Zaproszone
były najwyższe władze sowieckiej awiacji i nasze z Ministerstwa Handlu
Zagranicznego. Byłem wówczas we Lwowie i zmieściłem się na tym przyjęciu.
Zainteresowało mnie wystąpienie jednego z dyrektorów MHZ, który zajmował się
handlem, a między innymi ustalaniem ceny za samolot M-15. Otóż ten pan, gdy
sobie nieco wypił, to okazało się, że jest więcej Ruskim niż Polakiem i to nie
tylko dlatego, że lepiej władał językiem rosyjskim niż polskim. Stało się dla
mnie jasne, że on ten nasz samolot sprzedaje swoim i nie może być bezstronny w
ustalaniu jego ceny. Tak wyglądał nasz handel ze wschodnim sąsiadem.
Od momentu, gdy samoloty M-15
zaczęto przebazowywać do Lwowa znacznie zwiększył się nasz personel serwisowy
we Lwowie. Przybyło z Mielca
przedstawicieli, kierowników i mechaników. Była na tym samolocie taka mnogość
defektów, że mechanicy ciągle mieli mnóstwo pracy. Dochodziły też do tego
ciągłe zmiany konstrukcyjne i biuletyny, które należało wprowadzać. Dla
przyjeżdżających tam z WSK ludzi dostaliśmy następną pulę mieszkań, ale już nie
na Tiereszkowej tylko w innej dzielnicy.
Ułożyłem w tym czasie piosenkę, którą
często śpiewaliśmy później we Lwowie na melodię. Jedna baba drugiej babie w sadziła do …. grabie.
Polska grupa jest we Lwowie,
To chahary, co się zowie.
Refren: Te,
chahary żyją.
Wszystkich w mordę biją.
Z góry spoglądają.
Wszystkich w nosie mają.
Antek z lewa Antek z prawa.
Taka tutaj jest zabawa.
Refren: Te
hachary żyją itd.
Każdy ma pieniądze swoje.
Więc niech idzie na suhoje.
Refren: Te
hachary żyją itd.
Wojtek z Józkiem na stojance.
Pociągnęli se po szklance.
Refren:
Te chahary żyją itd.
Antek w tej piosence to był nasz popularny
samolot AN-2, a
suhoje było rosyjską nazwą wytrawnego radzieckiego wina, którego w każdym barze
można było się napić za kilka kopiejek. Wojtek W obraził się na mnie za to, że
umieściłem jego imię w piosence, ale przecież zrobiłem to żartobliwie, bo na
jego miejsce mogłem wstawić zupełnie inne.
Grupa lwowska została rozwiązana po
przemianach ustrojowych, kiedy Związek Radziecki przestał płacić za dostarczane
mu samoloty. Produkcję stopniowo zmniejszano, aż w końcu całkowicie zaniechano.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, 3 czerwiec 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz