sobota, 17 stycznia 2015

Nastuplenie

Nastuplenie
Każdego może zdziwić dlaczego daję taki tytuł i co on oznacza. Otóż jest to rosyjska nazwa dalszego ruszenia frontu. Właśnie dzisiaj 17 stycznia 2015 roku minęło 70 lat od pamiętnej daty (nastuplenia 17.1.1945), czyli ruszenia frontu dalej na zachód. Poniżej przedstawiam tekst z moich wspomnień poprzedzający nastuplenie i po tym. Co przeżywałem wówczas jako 17 letni chłopiec opisałem wiele lat później. Opis dotyczy miejscowości Przecław w powiecie Mieleckim, gdzie działania wojenne przeżywałem od lipca 1944 roku do stycznia 1945, a więc przez pół roku. Poczytajmy: 
 Był wrzesień 1944 roku, kiedy z tobołkami na plecach wracaliśmy do domu. Nasz dobytek zmniejszył się o krasulę, która tak bardzo była nam potrzebna. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy w domu. Czy będziemy mieli gdzie mieszkać, jeśli dom nasz został spalony? Co zastaniemy z dobytku, który pozostawiliśmy? Jak będzie wyglądać nasze życie, gdy nie ma Ojca? Co będziemy jedli, jeśli nasze zboże zostało spalone? Takie i inne pytania zadawałem sobie wracając do domu? Wkrótce mieliśmy dostać na część pytań odpowiedź i ta świadomość pędziła nas do szybszego powrotu.
Idąc widziałem mnóstwo żołnierzy sowieckich. Żołnierze ci w rozchełstanych niedbałych mundurach i bez hełmów biwakowali na trawie, końskich wo­zach i gdzie niegdzie na samochodach. Dziwiłem się, bo nie widziałem dział ani czołgów, tylko szarą masę koczujących żołnierzy. Krzątali się wokół rannych, których właśnie zwożono. Nagle wśród biwakujących Rosjan zobaczyłem kilku niemieckich żołnierzy. Zdziwiło mnie to, gdyż zachowywali się zupełnie swobodnie. Gdy podeszliśmy bliżej jeden z tych Niemców zobaczył zdziwienie w moich oczach, poklepał mnie po ramieniu i słowami ja nie germaniec uspokoił mnie. W tym momencie zrozumiałem znaczenie tej maskarady, oni po prostu lepsze mundury i obuwie zdejmo­wali z żywych, lub zmarłych Niemców i w tym chodzili.
Było to zupełnie inne wojsko, niż to, co wi­działem u Niemców. Ci sowieccy żołnierze uznawali hełm jako zbędny balast, więc odrzucali go. Byliśmy przecież na froncie, a żaden z tych żołnierzy nie miał nie tylko hełmu na głowie, ale także przy sobie.
Przed wieczorem znaleźliśmy się w Przecławiu po prawie 2 tygodniowej nieobe­cności. Dom na szczęście nie został spalony, ale wszystko było w opłakanym stanie. Meble stojące w ogrodzie były poprzewracane i podziurawione od­łamkami pocisków. Pozostałe rzeczy zostały splądrowane porozrzucane i w większości zniszczone, a wartościowszych po prostu nie było. Nie było kur, które Mama wypuści­ła przed opuszczeniem domu. Dopiero następnego dnia zjawiła się ćwierkając jedna kokoszka. Na strychu nie było zebranego i złożonego tam siana i owsa. Sądzę, że nie zabrali go Niemcy, bo niepotrzebne było im do samochodów i czoł­gów. Wszystko było w opłakanym stanie. Tylko ręce załamać i płakać.
Obok naszego domu widniały zgliszcza dwu domów, bliskich sąsiadów Trzaskota i Kamili Grębosz. Spalone zostały w czasie naszej nieobecności najprawdopodobniej na skutek ostrzału artyleryjskiego. Los w dalszym ciągu mścił się na naszej ulicy. Większość dobytku była zniszczona. W takim nastroju weszliśmy w pierwsze dni zaistniałej wolności.
Natychmiast wzięliśmy się ostro do ratowania reszty pozostałego dobytku. Po kilku dniach Mama poszła z powrotem na wieś Mokre szukać naszej krasuli. W prawdzie odradzaliśmy jej to, ale ona nie słuchała i poszła. Jakaż była nasza radość, kiedy wieczorem przyprowadziła ją do domu. Nasza krasula, ten rogaty potwór, już od dawna przerodziła się w mojej świadomości w anioła i jedynego żywiciela naszej rodziny, a teraz szczególnie była nam potrzebna.
Mama udowodniła nam, że nie należy poddawać się i rezy­gnować w podobnych sytuacjach jak ta z krasulą. Odradzaliśmy jej poszukiwania, że to beznadziejne i niebezpieczne poszukiwania przy tym, co widzieliśmy. Byliśmy w tym jednomyślni i tylko ona nie zgadzała się z nami i nie słu­chając nas poszła. Krasula uratowała się, dlatego, bo zerwała się z uwięzi i uciekła. Radość nasza była jednak krótka, albowiem krasula była w kilku miejscach pocięta na brzuchu odłamkami pocisków. Wiadomo było, że nie będzie z niej pożytku. Nie mogła jeść ani chodzić. Mamusia poszła do Rosjan, którzy za pół litra bimbru naszą krasulę wymienili na ładną jałó­wkę. Żal jej nam było ogromnie, ale cóż było zrobić.
Dziwić może skąd Rosjanie mieli na wojnie krowy, otóż oni z frontem ciągnęli za sobą stada bydła. Bydło to było ich zapleczem żywnościowym. Po drodze z frontem zabierali go miejscowej ludności.
Nowa młoda jałówka nie dawała jeszcze mleka. Nie było też kur, więc z po­żywieniem było bardzo cieniutko. Nie było mięsa ani jajek, więc musieliśmy szybko zebrać z pola to, co pozostało i jak najszybciej zasiać oziminę, abyśmy w przyszłym roku mieli przynajmniej chleb. Może dzisiaj trudno to zrozumieć, więc pragnę wyjaśnić, że w sklepach były takie pustki, że nie można było nic kupić. Nie było także pieniędzy. Panował jedynie handel wymienny, którego podstawą był bimber.
Żołnierze Rosyjscy bardzo bali się niemieckich czołgów „Panter" i „Tygrysów”. Wracając z Mokrego napotykani żołnierze często pytali nas czy dużo widzieliśmy ich u Niemców. W Mokrym na własnej skórze doświadczyliśmy, jakie groźne były te czołgi. Potrafiły przez 2 dni zatrzymać taką ogromna masę wojska, a następnie wycofać się bez strat. Walka trwała tam tak długo, aż cała niemiecka brygada pancerna przedarła się i poszła dalej na zachód. Od Mokrego w kierunku północnym ciągnie się pasmo lasów dochodzą­cych prawie do Wisły. Być może Niemcom o to chodziło, aby pod osłoną lasów bezpiecznie się wycofać.
Podobnie jak Sowieci bali się niemieckich Tygrysów i Panter tak samo Niemcy bali się sowieckich Katiusz. Katiusze zamontowane na samochodach niespostrzeżenie mogły podjeżdżać blisko celu, zalać go masą ognia, a na­stępnie wycofać się. Lecące w powietrzu pociski rakietowe wydawały charakte­rystyczny dźwięk nazywany graniem Katiusz. Ten ciągły dźwięk działał psy­chicznie w sposób negatywny na nieprzyjaciela. Rosjanie często posługi­wali się tą bronią. Użyli jej w Lignozie, gdzie Niemcy bronili się w swoich fortyfikacjach. Wspominałem poprzednio, że w lasach od Pustkowa przez Bli­znę i dalej Niemcy budowali fortyfikacje, a z Blizny wystrzeliwali rakiety V-1 i V-2. Po nadejściu frontu Niemcy bronili się w fortyfikacjach „Lignozy”. Rosjanie pozostawili ich, a front poszedł dalej na zachód. Dopiero po jakimś czasie Sowieci użyli na nich Katiusze. W Przecławiu przez cały dzień i noc bez przerwy drżała ziemia i słychać było ciągły łoskot pocisków. Dopiero po takiej kanonadzie Niemcy poddali się.
Front zatrzymał się między Lisią Górą, a Radomyślem i ruszył ponownie w styczniu 1945 roku. Byliśmy cały czas przez okrągłe 5 miesięcy strefą przyfrontową. W tym czasie Sowieci stali w Warszawie na prawym brzegu Wisły, a Niemcy palili Warszawę rozpra­wiając się z powstaniem. Ruszenie frontu Rosjanie na­zywali „nastupleniem”, na które z niecierpliwością oczekiwaliśmy. Zanim to jednak nastąpiło wszędzie w strefie przyfrontowej, a więc też w Przecławiu było pełno wojska. Stacjonowali w każdym domu i w ogrodach. Zabierali bez pytania wszystko, co było im potrzebne. Przez jakiś czas spałem w stajni, bo w mieszkaniu nie było miejsca.
Najwięcej zniszczeń widać było w zamku Reyów, gdzie Sowieci systematycznie ni­szczyli wszystko. Wewnątrz sal i pokoi rozpalali ogniska. Zabytkowe meble służyły im za opał. Zniszczyli dużą bibliotekę, w której znajdowały się zabytkowe księgozbiory. To, co Niemcy nie zdążyli rozkraść i wywieść to teraz doszczętnie niszczyli Sowieci.
Na naszym podwórku Sowieci mieli w samochodzie przyfrontową drukarnię, a Rosjanie mieszkający u nas pracowali w tej drukarni nocą. Pewnej nocy szwagier Ludwik wyszedł za swoją potrzebą i wracał do domu. Rosjanin z samocho­du wyskoczył z pistoletem do niego ze słowami „stój, kto idziot”. Ponieważ Ludwik nie odezwał się, tylko dalej szedł, więc Ruski zarepetował broń. Na szczęście Ludwik w końcu się odezwał. Gdyby tego nie zrobił mógł przez własną nieostrożność zginąć.
W momencie, gdy w naszej rodzinie zabrakło Ojca, zabrakło też męskich decyzji. Szwagier Ludwik nie przejął inicjatywy, jako najstarszy mężczyzna w rodzinie. Ja byłem zbyt młody, miałem tylko 16 lat, więc mało doświadczony życiowo, więc cały ciężar odpowiedzialności, decyzje i obowiązki spadły na naszą Mamę, która też nie zawsze potrafiła stanąć na wysokości zadania.
Przez cały czas żyliśmy pod ciągłym strachem, bo Rosjanie systematycznie przychodzili nas wypędzać. Kazali opuszczać domy i iść, tym razem na wschód za Wisłokę. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy ruszać się z domu tym bardziej, że niedługo miało nastąpić siostry rozwiązanie. Byliśmy strefą przyfrontową, więc istniało zagrożenie, że Niemcy w każdej chwili mogą tu wrócić. Aby się tak nie stało Sowieci umacniali się na froncie. Często zabierali okoliczną ludność i wywozili w pobliże frontu gdzie kazano im umacniać i kopać okopy. To, co wcześniej robili Niemcy teraz robili Sowieci.
Niemcy wielu mężczyzn z Przecławia, zabrali ze sobą wycofując się. Pozostali oni po drugiej stronie frontu, a rodziny nie wiedziały, co się z nimi dzieje.
Milek Wątróbski wraz z bratem Bronisławem, oraz Kazimierz Zaręba i wielu innych wróciło do swych domów po 5-ciu miesiącach, po ruszeniu frontu w styczniu 1945. O tym, co przeżyli opowiedział mi w szczegółach Milek, 60 lat później, kiedy jako starzy emeryci spotkaliśmy się po latach. Jego opowieść nagrałem i utrwaliłem na płycie CD, dzięki czemu mogę ją w całości przedstawić. Był to bardzo trudny okres dla wszystkich mieszkańców Przecławia i okolicznych wiosek. Nie przesadzę mówiąc, że każdy żyjący wówczas człowiek mógłby o tamtym okresie sporo opowiedzieć.
Milek wraz z bratem Bronkiem, Kazimierzem Muniakiem Zarembą, Edwardem i Wacławem Jaroszem, Siwcem mieszkającym w rynku, Edkiem Juraszem, Karolem i Stefanem Koperą, oraz 40-tu innymi z Przecławia i Rzochowa, byli schwytani przez Niemców i zapędzony na Wólkę Błońską, gdzie Niemcy przed nadchodzącym frontem budowali okopy. Kiedy front się zbliżył, Niemcy zabrali pracujących tam ludzi i popędzili w kierunku Tarnowa, do miejscowości Krzyż w pobliżu Lisiej Góry, gdzie w hali tartaku byli zakwaterowani od połowy sierpnia 1944 do połowy września. Kiedy zrobiło się chłodniej zabrano ich do więzienia w Tarnowie, gdzie przetrzymywano ich na więziennym holu, a w ciągu dnia wypędzano do pracy. Byli wykorzystywani do różnych prac. Krawiec Edek Jarosz szył nawet komendantowi więzienia ubranie. Było tam już bardzo dużo ludzi z wielu stron. Następnie w listopadzie przepędzono ich pod Tuchów, gdzie do grudnia trzymano ich w ocieplonej stodole. W ciągu dnia ścinali w lesie buki, którymi umacniano drogi. Około 10 grudnia przeniesiono ich do Siemiechowa w pobliżu Gromnika, gdzie przetrzymywano ich w lagrze, skąd kilka kilometrów pędzono ich do pracy. Umacniali w pobliżu Gromnika wzgórze, na którym kopali okopy i budowali umocnienia. Boże Narodzenie spędzili w lagrowych barakach, gdzie mieli względnie ciepło. W pierwszy dzień świąt BN proboszcz z Siemiechowa załatwił z komendantem obozu, że byli na mszy świętej w kościele. Ksiądz zabił woła, z którego dostali gulasz z kapustą, dzięki czemu się posilili, bo dostawali bardzo marne jedzenie. Ksiądz przysyłał im również chleb. Pracowali tam do 17 stycznia, czyli do tzw. „nastuplenia”, kiedy ruszył front i Niemcy zaczęli się wycofywać.
Uformowano ich w długą kolumnę, Niemcy z komendantem o nazwisku Ladawczyk, taborami i pilnującymi ich Ukraińcami na wozach doprowadzili ich do Rożnowa, gdzie był obóz wypoczynkowy dla wojska. Prowadzili ich cały dzień. Około 22-giej położyli się spać. Spali około 2 godzin, kiedy ogłoszono alarm i w pośpiechu popędzono na zachód. Szli w nocy i cały następny dzień. Nie pamięta, przez jakie miejscowości i gdzie ich prowadzono. Na następny nocleg rozdzielono ich na 2 grupy. Jedna grupa spała w kościele, a druga u jakiegoś gospodarza w stodole. Tych w kościele uwolniła polska partyzantka, natomiast grupa, w której był Milek nie została uwolniona. Zostali popędzeni następnego dnia dalej na zachód. Doszli, aż pod Wieliczkę, gdzie komendant obozu stanął na wozie i poprzez tłumacza ogłosił, że od tej chwili są wolni, mogą się rozdzielić, ale mają iść w tym kierunku, co oni. W tym czasie wiadomo Sowieci otaczali Kraków, robiąc kocioł i tylko ta jedna droga była wolna. Od tego momentu Milek, jego brat Bronek Wątróbski i Kazek Zaremba podążali w trójkę. Dostali się pod ogień artylerii sowieckiej. Kryli się w kanale i powoli szli, aż natrafili na Niemców, którzy z działem ugrzęźli i zmusili ich do wyciągnięcia działa. Wszystko to działo się pod obstrzałem i ogromnym strachem. Po wyciągnięciu działa Niemcy zostawili ich w spokoju, więc poszli dalej, ale dostali się pod następny ostrzał polskiej partyzantki. Dowódca partyzantów siedział na wysokiej gruszy i kierował ogień na nich, bo myślał, że to Niemcy. Kiedy ich rozpoznał przerwał ogień. Napotkali tam 2 oszalałe kobiety, które sprawiały bardzo dziwne wrażenie. Wreszcie po spotkaniu z dowódcą partyzantów, ten wskazał im kierunek, w którym mają podążać i powiedział im, że mają szczęście, że ich rozpoznał. Poszli we wskazanym kierunku i w nocy dotarli do jakiejś wsi, gdzie w opuszczonym domu spędzili noc. Całą noc trwała kanonada dopiero nad ranem się uspokoiło. Wyruszyli dalej w drogę i w następnej wsi zatrzymała ich sowiecka „rozwietka” w postaci trzech kobiet. Zaprowadziły ich do komendanta sowieckiego, gdzie dostali „rozpisku” (dokument), na mocy którego wyruszyli w dalszą drogę do domu. Doszli pod Bochnię, gdzie jakiś litościwy mężczyzna nakarmił ich i dał im chleba. Doszli w tym dniu jeszcze około 15 km i zatrzymali się na nocleg. Spali w stajni z wieloma innymi powracającymi. Byli tak zawszeni, że nie przyjmowano ich w domach. Następny nocleg odbyli przed Lisią Górą. Spali na słomie na podłodze opuszczonego pomieszczenia. Gospodyni dała im jeść, a kiedy weszła w nocy do nich, spali tak twardo i cicho, że myślała, że ich nie ma, bo poszli dalej. Następnego dnia dotarli do domu w Przecławiu, a był to prawdopodobnie dzień 25 stycznia 1945 roku.
Tyle z opowieści Maksymiliana Wątróbskiego, a takich opowieści o ludzkich przeżyciach można mnożyć tysiące. W Przecławiu w tym czasie zaczynało się normować życie.
Na Wisłoce obok mostu wysadzonego przez Niemców Sowieci wybudowali prowizoryczny drewniany most. Był on bardzo potrzebny dla wojska, bo następny most był dopiero w Mielcu.
Armia Czerwona, to było zupełnie inne wojsko niż to, co prezentował niemiecki wermacht. U Niemców na każdym kroku widać było dyscyplinę i porządek. Sowieci na ich tle prezentowali się jak banda cyganów. Mundu­ry mieli brudne i niedbałe. Rzadko widziałem ich idących w szyku. Jeśli idzie o brutalność to jedni drugich starali się przewyższyć. U Rosjan podobały mi się ich szeroko uśmiechnięte gęby. Ci prości żoł­nierze byli radośni i potrafili na każdym kroku się weselić. W każdym miejscu, na ulicy czy na trawie, gdy zagrała im harmoszka to tańczyli. W ich wojsku było dużo kobiet. Pamiętam jak na rynku przy harmoszce tańczyło kilka par. Byli to rosyjscy żołnierze z żołnierkami. Zazdro­ściłem im, że taniec tak pięknie im wychodził. Później starałem się sam naśladować ich w domu i marzyłem by tak nauczyć się tańczyć.
Wcześniej, bo 25 października 1944 zostałem wujkiem, gdyż siostra urodziła córeczkę. Szwagier Ludwik w nocy biegł po akuszerkę na Podole, co w strefie przyfrontowej, nie było zbyt bezpieczne. Mieliśmy trudności z wyżywieniem. Martwiliśmy się, co z dziecka wyrośnie, po tylu przeżyciach jeszcze przed urodzeniem. Mimo tego, była ładną, do­rodną dziewczynką.
Wkrótce po urodzeniu córki, szwagier Ludwik zgłosił się ochotniczo do Polskiego Wojska. Wydawało się nam wówczas, że postąpił dobrze, bo gdyby nie to, podzieliłby los innych, których NKWD wyciągnęło z domów i wysła­ło na Sybir. Już na samym początku zaczęły się mnożyć aresztowania młodych mężczyzn należących do ruchu oporu, a szczególnie członków Armii Krajowej. Zaczęło się utrwalanie nowej władzy, a o Armii Krajowej mówiło się jak o jakiejś zbrodniczej organizacji współpracującej z Niemcami. Wpajano w społeczeństwo przekonanie, że AK stała z bronią u nogi w sto­sunku do Niemców, natomiast wymierzona była przeciwko Związkowi Radzie­ckiemu. Nie zgadzało się to w mojej świadomości, gdyż wiedziałem, że w powstaniu Warszawskim właśnie AK walczyła z Niemcami. Walkę tą widać było też na naszym terenie. Z tego powodu zginął przecież mój Ojciec. Mariana Wajsa, młodszego brata Ludwika zabrano i wywieziono do ZSRR już w grudniu 1944 roku. Razem z nim por. rez. Sęka i Józefa Pszczolińkiego, oraz kilku innych. Marian Wajs był na zesłaniu 8 miesięcy, natomiast Pszczoliński i Sęk wrócili dopiero po 3 latach. Aresztowania i wywózki do ZSRR dokonywało NKWD.







Przez prawie pół wieku nie znano prawdy o działalności ruchu oporu. Wiele faktów dopiero obecnie zostało ujawnione. Są to wstrząsające opisy świadków wydarzeń, którzy walczyli nie tylko z Niemcami, ale także z Sowietami. Mnie z wiadomych przyczyn szczególnie interesuje to, co działo się w latach mojej młodości, na Ziemi Mieleckiej i w Przecławiu podczas ostatniej wojny. Istnieje kilka ciekawych wspomnień z tego okresu. Do ciekawszych zaliczyć należy wspomnienia Aleksandra Rusina z Dobrynina, książkę Konstantego Łubieńskiego, Komendanta Obwodu AK Mielec Pt „Kartki z wojny”, „Krwawe Lata” Jana Midury, wspomnienia Wilhelma Lotza kierownika szkoły w Przecławiu i jego brata Franciszka, oraz kilku innych. Niektórzy z wymienionych zarzucają pozostałym błędy w opisach wydarzeń i wyolbrzymianiu własnych zasług.
Do tragicznych wydarzeń w obwodzie mieleckim należy wykonanie wyroków śmierci przez konspiracyjne władze AK na własnych członkach organizacji podziemnej za bandyckie napady i rabunki. Wspominają o tym powyższe publikacje, „Roczniki Mieleckie” i tom III „Mielec Studia i materiały z dziejów miasta i regionu”. Prawdą jest, że pod szyldem konspiracyjnej działalności działały grupy typowo bandyckie. Wspomina o tym „Rusal” w swoich wspomnieniach. W Przecławiu głośne było wydarzenie napadu, sterroryzowania i rabunku pewnej kwoty pieniężnej na proboszcza księdza Karola Zająca na przecławskiej plebanii. Dokonali tego funkcjonariusze UB wraz z Milicją Obywatelską. Sprawa wyszła na jaw, gdyż proboszcz rozpoznał sprawców. Zakończyło się skazaniem sprawców. Ludwik K. z Przecławia za udział w tym przestępstwie odsiedział wyrok, ale jaki był wysoki tego nie pamiętam.
Pora jednak wrócić do wydarzeń własnego domu i rodziny.
Nie wspominałem wcześniej, że w domu odziedziczonym po cioci Kruczce mieszkał lokator o nazwisku Stec. Był szewcem, a jego żona była niskiego wzrostu. Stec mieszkał u nas od lat nic nie płacąc. Przyjęła go na mieszkanie do jednego pokoju nasza ciocia Kruczka chcąc mieć z tego parę złotych zysku. Tymczasem Stec nie dość, że nie płacił to je­szcze był wredny i złośliwy. Był Ukraińcem znającym świetnie język ro­syjski i zadawał się z Rosjanami czyniąc z nimi różne interesy. Pewne­go razu napuścił Rosjan na siostrę mówiąc im, że jej mąż jest w wojsku na wojnie itd. Przyszło wówczas do naszego domu trzech pija­nych oficerów, pili wódkę, wywijali bronią i nachalnie zalecali się do siostry. Bałem się, bo wiedziałem, że są nieobliczalni, ale jeszcze większy strach widziałem w jej oczach. Zaczęli się awa­nturować, powyciągali broń, a ja myślałem, że się postrzelają. Na szczęście jeden z nich mniej pijany wyprowadził ich i poszli.
Innym razem, kiedy było u nas kilku sowieckich oficerów i pili wód­kę, to jeden z nich w rozmowie powiedział, że nienawidzi Ukraińców. (Po latach przekonałem się, że było to normalne, gdyż obydwie narodo­wości nie przepadały za sobą).
Przez ponad 4 miesiące byliśmy w strefie przyfrontowej żyjąc w ciągłym strachu o siebie, siostry córkę i resztki naszego mienia. Wszędzie było pełno wojska, które nie liczyło się z niczym zabierając wszystko niezależnie od tego czy było im to potrzebne czy nie. Byliśmy tylko w trójkę, Mama, siostra z córką i ja. Mieliśmy maleńką Olgę, była zima, a my szczególnie baliśmy się o nią. Co jakiś czas chodzili Moskale po domach z nakazem wyprowadzania się za Wisłokę. Zastanawialiśmy się, co zrobimy, jeśli zmuszą nas do tego. Przyszli nawet w Boże Narodzenie, w samą wigilię i natarczywie wyrzucali nas z domów. Jestem pewien, że mieli nakaz wyrzucać nas, aby przeszkodzić w świętowaniu, a także dokuczyć, gdyż wyraźnej potrzeby wyprowadzania się nie widzieliśmy. Mówiło się, że Rosjanie kolędują z gwiazdą. Faktycznie tak było, tyle tylko, że tą gwiazdę mieli na czapkach. Nie usłuchaliśmy ich nakazów i nie wyprowadziliśmy się.
17.1.1945 nadszedł dzień nastuplenia. Tak nazywali Ros­janie ruszenie frontu na zachód. Stało się to w dniu, w którym wyzwolona została Warszawa. Wszystko wojsko wyniosło się i mogliśmy spokojnie odetchnąć. Wzięliśmy się wartko do robienia po­rządków i oto okazało się, że nasi sojusznicy zostawili nam w szafie, w podarunku kilka karabinów. Nie martwiłem się tym bynajmniej, gdyż powiększyło to mój ukryty arsenalik. Mama poszła jednak zgłosić ten fakt na komendanturę sowiecką. Niestety nawet po kilkakrotnym zgłoszeniu nikt po broń nie przyszedł. Dopiero po zgłoszeniu tego faktu na posterunku Milicji Obywatelskiej przyszedł milicjant i broń zabrał.
Nadszedł okres leczenia powojennych ran. Wojna jeszcze trwała, ale już nie doświadczaliśmy tego tak boleśnie na własnej skórze. Rok 1944, a szczególnie jego druga połowa zapisały się w mojej pamięci bardzo bole­śnie. Każde wspomnienie Ojca przywoływało z pamięci obraz wylewającego się z czaszki mózgu wsiąkającego w ziemię. Obraz ten towarzyszy mi do dzisiaj i będę miał go przed oczami do końca swoich dni. W podobny sposób utrwaliło mi się kilka innych krwawych obrazów będących wynikiem tej strasznej wojny.
Cały czas ciężko pracowaliśmy i było nam niezmiernie trudno żyć. Nie było Ojca, a kiedy szwagier Ludwik poszedł do wojska zostaliśmy w trójkę z maleńką Olgą. Siostra miała obowiązki z dzieckiem. Musieliśmy ciężko z Mamą pracować. Zima była ciężka, a my nie mieliśmy drewna na opał, gdyż Rosjanie wszystko nam zabrali. Najtrudniejsza była zima 1944/45. Chodziliśmy z Mamą do lasu 2 km i przynosiliśmy na plecach suche klocki tak zwane posuchy. Rąbaliśmy to i w ten sposób mieliśmy opał. Ponieważ dom nie był ocieplony, więc przynosiliśmy z lasu również suchą paproć, którą z zewnętrznej strony ścian ocieplaliśmy dom. Wszystko nosiliśmy na plecach.
Dochodziły do nas wieści o toczących się walkach, o zniszczonej i wy­zwolonej Warszawie. Wojna w dalszym ciągu się toczyła i byliśmy dalej świa­dkami ludzkich cierpień. Kilkakrotnie widziałem jak Sowieci prowadzili jeńców. Szli po śniegu bez obuwia, a stopy mieli poowijane szmatami. Te kolumny śmierci szły od strony Radomyśla w kierunku na wschód. Na początku szli starsi ofice­rowie z podniesionymi głowami, za nimi żołnierze, a na końcu tego tragicznego pochodu jechały konne wozy wiozące trupy. Jednego razu taki konwój zatrzymał się na rynku, a komendant konwoju zażądał od oficera komendantury sowieckiej w Przecławiu potwierdzenia na piśmie ilości pozostawionych trupów. Zaczęli ich liczyć na wozach, a oficer komendantury zwrócił uwagę, że dwóch jeszcze żyje, więc ich nie przyjmie. Komendant konwoju wściekł się, ściągnął tych dogorywających za nogi. Zwalił ich na ziemię, aż głowy wydały głuchy trzask, wyszarpał pistolet z kabury i dobił ich strzałami prosto w głowy. Musiała się zgadzać ilość i stąd konieczność jej potwierdzania. Rosjanie nie brali na ogół jeńców do niewoli, lecz na miejscu ich rozstrzeliwali.
Powyższy obrazek, jak również mózg rozlany z głowy Tatusia i żołnierz wermachtu z bagnetem w ręku doganiający Żyda, nawet jeszcze teraz przesuwają mi się przed oczami. Słyszało się gorsze opowieści o niesamowi­tym bestialstwie z jednej i drugiej strony walczących, ale nigdy nie utknie nic tak w pamięci jak to, co samemu się widziało. Gdy obecnie słyszę, jak wybiela się zbrodnie wojenne, w tym zbrodnie wermachtu to ogarnia mnie złość.
Pytam!
Kto zabił mojego Ojca, czyż nie wermacht? A ten goniący Żyda żołnierz wermachtu z bagnetem w ręku, niemający rozkazu, czyż nie zadźgałby go, gdyby go dopadł?
Wracając do śmierci Ojca nigdy nie mogłem pogodzić się z opinią niektórych ludzi, że Ojciec sam sobie winien, że zginął. Mówiono, że mógł prze­cież zejść z pola wcześniej. Dlaczego się nie położył? Po co tam był itd. Młody byłem, ale irytowały mnie te opinie. Cóż to za głupota myślenia prymitywnych ludzi. Często wracając do tamtych wydarzeń zastanawiałem się, czy gdyby kryjącego się w fasoli zastrzelił mnie Niemiec, to też ludzie powiedzieliby, że to była moja wina, bo tam właśnie byłem? Jak można w taki pry­mitywny sposób rozgrzeszać morderców?
Czekaliśmy jak zbawienia nadejścia wiosny, ale razem z nią spadła na nasze barki praca w polu. Trzeba było posiać zboże jare i posadzić ziemniaki. Żeby ktoś zrobił nam koniem w polu na przykład zaorać, bro­nować czy posiać musieliśmy to odpracować u niego własnymi rękami. Troszkę było nam lżej, gdy Mama dostała rentę po Ojcu, ale były to marne pieniądze.
Podjąłem dorywczą pracę w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Przecławiu, która właśnie się organizowała. Zaczęły przychodzić pierwsze wagony z cementem i wapnem. Pracowałem przy ich rozładowywaniu i mimo moich 17 lat miałem sporą siłę w rękach. Dźwiganie klocków w tartaku i tłuczenie kamienia w firmie „Sztikla” zrobiły swoje. Potrafiłem pod jedną pachę wziąć jeden 50 kg worek cementu, pod drugą drugi i pójść z nimi daleko pod górę w magazynie. Wykonywałem wiele innych ciężkich prac. Między innymi kopałem w lesie pniaki. Z tych pniaków był świetny opał na zimę. Pniaki te nie drogo kosztowały, miały jednak tą wadę, że trzeba było je samemu wykopać. Nie było to jednak takie proste i trzeba było sporo się namęczyć, aby takiego pniaka wykopać. Najlepsze były sosnowe, bo się świetnie paliły, trudniejsze natomiast były do wykopania, bo miały pod spodem w ziemi gruby pionowy korzeń. Świerkowe były łatwiejsze do kopania, ale mimo wszystko była to ciężka praca.
Nadszedł maj 45 roku, wojna definitywnie się kończyła. Szwagier w liście do siostry donosił, że wkrótce zostanie zdemobilizowany. Pisał, że dostanie na ziemiach zachodnich pracę i mieszkanie, że zaraz jak go zdemobilizują, to przyjedzie i zabierze siostrę. Wkrótce tak się też stało. Pojechali do Złotego Stoku, w okolice Kłodzka, gdzie oboje pracowali w fabryce zapałek.
Pomimo, że wojna się skończyła, to jednak partyzanci tu i ówdzie dawali znać o sobie. Według mojej oceny organizacja Akowska w Przecławiu została przez NKWD rozbita. Część wywieziono do Z.S.R.R, inni poszli do wo­jska, a jeszcze inni wyjechali na Ziemie Zachodnie. Kilku wstąpiło do Milicji Obywatelskiej, gdzie przez jakiś czas mogli się czuć bezpiecznie.
Panuje w Przecławiu opinia, że do dekonspiracji A.K. w dużej mierze przyczynił się Alojzy P. Był to przedwojenny komunista znany w Przecławiu ze swych poglądów. Założył on w Przecławiu organizację Polskiej Partii Robotniczej /P.P.R/.
O działalności ruchu partyzanckiego słyszało się, ale istniał on raczej w okolicznych wioskach. Najwięcej na Tuszymi i Podolu. Kilku chłopców starszych ode mnie znałem. Działali oni jeszcze przez kilka lat po wojnie. Trudno mi jednak powiedzieć czy działalność ich była podyktowana politycznie, czy zwyczajnie bandycka. Powoli na mocy amnestii wychodzili z konspiracji.
Raz tylko zetknąłem się z partyzantami w Przecławiu i było to ponad rok po zakończeniu wojny. Przyszli wieczorem do gospody na piwo. Mieli broń i byli w eleganckich mundurach przedwojennych żołnierzy. Ich dowódcą był Aleksander Rusin działający ze swoim oddziałem w sąsiadujących z Tuszymą lasach. Działał w konspiracji od samego początku okupacji niemieckiej i wiele lat po wyzwoleniu. Do gospody ze swymi żołnierzami przyszedł, aby zademonstrować obecność partyzancką. Pochodził z wioski Dobrynin leżącej po przeciwnej stronie Wisłoki. Byłem wówczas w gospodzie, kiedy oni przyszli. Byli na tym piwku jakiś czas, ale żaden z milicjantów z posterunku nie odważył się przyjść. Olek Rusin pseudonim „Rusal” wiele przeżył walcząc z Niemcami, a po wyzwoleniu ponownie wszedł do konspiracji. Zbiegł, nie dając się pojmać przez NKWD, stworzył ponownie oddział partyzancki, działając w strukturach Wolność i Niezawisłość. W pewnym okresie był podkomendnym Hieronima Dekutowskiego pseudonim „Zapora”, którego działalność szeroko opisała Ewa Kurek w książce pt Zaporczycy. Ostatecznie „Olek” ujawnił się dopiero po kolejnej amnestii w 1956 roku.
Często tak zwani partyzanci przychodzili na wesela w Podolu, bawili się tam z dziewczętami, ale do Przecławia nie przychodzili, bo zbyt blisko było posterunku Milicji Obywatelskiej. Trzeba tutaj nadmienić, że był to okres bezpardonowej walki ówczesnej władzy z wszelką opozycją.
Do działalności partyzanckiej można by też zaliczyć pewien komiczny in­cydent. Sekretarzem gminnym P.P.R. po Alojzym P zrobiono człowieka o nazwisku Mel pochodzącego z Tuszymy i lubiącego zaglądać do kieliszka. Jednego razu leżą­cego na ulicy pijanego sekretarza PPR wsadzono do worka i mocno zawiązano. Spał w tym worku całą noc, a gdy się rano obudził nie mógł z niego wyjść. Nikt nie chciał go uwolnić. Dopiero z posterunku MO przyszedł milicjant i go uwolnił.
Istniało w tamtych czasach tak zwane utrwalanie władzy. Pod tą nazwą kryło się zastraszanie ludzi, a prościej mówiąc terror. Bardziej znaczących zamykano i wywożono. Najpierw robiło to NKWD, a później SB. Były to ba­rdzo skuteczne metody, gdyż w tamtych czasach nie istniały prawa ani swobo­dy obywatelskie. Zastraszeni przeciętni ludzie starali się siedzieć cicho i nie narażać się. Wszędzie działała S.B, a kto się wychylił to natychmiast dostał w łeb. Kto nie popierał władzy ludowej, ten był wrogiem, a być wro­giem znaczyło w najlepszym wypadku skazać siebie i swoją rodzinę na margi­nes społeczeństwa. Człowiek taki nie mógł liczyć na pobłażanie. Władza mogła wszystko, bo istniała w każdej dziedzinie życia. Władza miała rozdzielnictwo dóbr. Decydowała o awansie, szkole, pracy, mieszkaniu, a nawet o zakupach. Jeśli ktoś jej się naraził i przykładowo nie poszedł do wyborów, to w najlepszym wypadku w GS‑sie nie kupił worka cementu, lub czegoś innego, bo nie dostał przydziału, a w wielu innych wypadkach tracił wolność, a co za tym idzie także zdrowie.
Wszyscy po cichu pluli na władzę, ale do wyborów szli. Tak było w powojennym referendum „3 x tak”, gdzie frekwencja wynosiła 99,9%. Zwożono nawet chorych do lokali wyborczych. Władza była pamiętliwa, więc otrzymanie kreski przy nazwisku było niebezpieczne, podobnie jak chodzenie za kotarę w lokalu wyborczym. Pomimo tego bała się władza tych wyborów. W Przecławiu natychmiast po zamknięciu lokalu wyborczego przyjechało wojsko i zabrało urnę z głosami do Mielca. Pamiętam jak ludzie zdziwieni tym faktem gromadzili się na rynku.
Na mocy dekretu o nacjonalizacji przemysłu i reformie rolnej zabierano ludziom majątki. Biednym ludziom tak jak my, nie groziło nic, dopóki siedzieli cicho. Majątek Reyów zabrało państwo. Należały do niego najlepsze ziemie Przecławia, Tuszymy i Podola, a także tartak, gorzelnia i cegielnia. Utworzono z majątku Reyów Państwowe Gospodarstwo Rolne /PGR/, które jak większość PGR-ów w Polsce ledwie wiązało koniec z końcem. Na majątku Reyów skorzystał współpracujący z Sowietami Alojzy P.  Znamiennym był incydent, kiedy banda rabunkowa Jana Stefki napadła na jego dom zabierając dużo srebra, skór i innych kosztowności pochodzących z zamku Reyów. Jako zakładniczkę wzięli także jego żonę Bronisławę. UB uwolniło ją z rąk bandytów, ale Jan Stefko zbiegł. Był to ten sam Jan Stefko współpracujący z Niemcami volksdeutsch, komisarz gminny i właściciel firmy, w której za okupacji pracowałem. Od tego momentu ślad po tym człowieku zaginął. Długo nie mogłem dociec, dlaczego Olek Rusin ze swymi ludźmi brał udział w tym incydencie. Banda Stefki miała charakter rabunkowy, natomiast „Olek” działał w strukturach AK, a po jej rozwiązaniu WIN. Sprawa okazała się dziecinnie prosta, albowiem „Olek” ze swymi partyzantami przyszedł chronić miejscową ludność. Przypuszczam, że Stefko oprócz rabunku miał jakieś zadawnione porachunki z Alojzym P i stąd jego napaść. 
W Przecławiu nie było już żołnierzy Radzieckich, ale stali oni w Tuszymi po prawej stronie Wisłoki. Każdego dnia przychodziło stamtąd kilku żołnierzy z workami i nikogo nie pytając wchodzili do sadów i rwali, a raczej kradli jabłka. Tego było już za wiele mieszkańcom na Woli i zgłosili ten fakt przecławskim milicjantom. Wiąże się z tym pewien incydent, który nieomal nie skończył się tragicznie. Milicjanci rozdali broń kilku starszym chłopcom, poszli z nimi na sady i schwytali kradnących Rosjan. Tamci też byli z bronią, a więc nasi rozbroili ich. Przy okazji poturbowali ich, bo tamci się bronili. Przyprowadzili ich na posterunek MO i zamknęli. W jednostce radzieckiej dowiedzieli się o tym, bo przyszedł w nocy oddział ich pobratymców z Tuszymy i przypuścił szturm na posterunek. Służbę w nocy miało 2 milicjantów. Jeden wyskoczył z balkonu i uciekł, a drugiego pobili i prowadzili do Tuszymy. Tym drugim był Ludwik Kordziński, który z mostu skoczył do Wisłoki i tym sposobem się uratował. Miałem wątpliwości czy skok z mostu do wody zakończyłby się szczęśliwie, ale tak mówiono. Zresztą czegóż to nie robi się w strachu i wychodzi z opresji szczęśliwie.
W Dębicy na dworcu kolejowym bardzo często dochodziło do incydentów między Ruskimi, a Strażą Ochrony Kolei (S.O.K.) Rosjanie systematycznie przychodzili, terroryzowali pasażerów w pociągach, a nawet na dworcu i rabowali bez pardonu, co się dało. Z tego powodu dochodziło tam do walk i strzelaniny między sokistami, a żołnierzami sowieckimi.
W walce o byt niewiele było czasu na myślenie o mojej edukacji. Nadarzyła się jednak okazja, bo Sęk Stanisław, nauczyciel i porucznik z wojska, po powrocie z zesłania w ZSRR, zorganizował kurs dokształcający do szkoły średniej. Zapis kosztował pół kg masła. Chodziła na ten kurs starsza młodzież, która szkołę podstawową miała ukończoną przed wojną, a więc posiadała większy zasób wiedzy niż moje. Moja edukacja była wprawdzie zakończona świadectwem 7 klasy, ale w głowie wiadomości było, co najwyżej na poziomie 5-tej klasy. Pisałem wcześniej, że podczas okupacji nauka w szkole odbywała się sporadycznie, tylko kilka miesięcy w roku i istniał zakaz nauczania historii i geografii Polski. Kompletnie nic na tych wykładach nie rozumiałem z matematyki, fizyki czy geometrii. Nie było ża­dnej książki, aby materiał przerobić. Nie było nawet zeszytów. Zszywałem sobie nitką znalezione luźne kartki i w ten sposób robiłem prowizoryczne notatniki. Moja nauka stała się niewypałem, bo pan Sęk uznał, że nie uda mi się nadrobić zaległości. Rezultat był taki, że się zniechęciłem i przestałem na wykłady chodzić.
Z Ameryki nadszedł list od siostry mojego Ojca, Karoliny Bajorek. Pytała jak przeżyliśmy wojnę i opisywała o swojej rodzinie. Bardzo tęskniła za Polską. Od wyjazdu do Ameryki nigdy w Polsce nie była. Odpisałem jej pi­sząc dokładnie jak nasz dom się spalił, jak Ojciec zginął i wszystko, co wtedy wiedziałem o stryju Henryku. Bardzo była tą wiadomością poruszona. Korespondowaliśmy ze sobą. Nawet kilka razy przysłała paczkę, ale nie była to jakaś znacząca pomoc.
Odezwał się także stryj Stefan z Tarnowskich Gór, czego się obawiałem, albowiem w mojej świadomości utrwaliło się przekona­nie, że jest on zagrożeniem dla naszej rodziny. Podejrzewałem, że zacznie się upominać o swoją część majątku, a więc o dom, którego nie było, bo się spalił, a także o zaległą dzierżawę 1/3 części pola. Stryj donosił w liś­cie, że wszyscy działania wojenne przeżyli i pytał, co słychać u nas. Odpisałem mu, że jestem sam z Mamą, bo Ojca Niemcy zabili, a siostra Marysia z mę­żem wyjechała i mieszka w Złotym Stoku. Napisałem, że jest nam bardzo ciężko, bo tak naprawdę było. W następnej korespondencji, którą dostaliś­my upominał się, aby mu przysłać za dzierżawę pola z poprzednich lat, a także część odszkodowania, jakie wypłaciło Tatusiowi PZU za spalony dom. Nie mieliśmy wówczas ani oszczędności, ani kompletnie nic. Byliśmy tak zniszczeni, że nie mieliśmy nie tylko zboża na chleb, ani ziemniaków do jedzenia, ale nie mieliśmy nawet tyle, żeby zboże posiać i posadzić ziemniaki. Odpisałem, że jest nam ciężko i prosiłem, aby zaczekał. Odpisał, że przyjedzie i od tej pory żyłem w ciągłej niepewności, czy uda mi się stawić czoła w walce o jedyne środki do życia, jakie mieliśmy. Jakiś czas był spokój, więc stopniowo oswajałem się z myślą, że będę musiał rozliczyć się z nim i że nikt mnie w tym nie wyręczy. Byłem tylko sam z Mamą i zdawałem sobie sprawę, że tego typu obowiązki spadają na mnie.
Przyjechał w maju 1948, kiedy pracowałem już na poczcie. Nie było mnie wówczas w domu. Mama po­słała po mnie, a ja idąc spotkałem go na ulicy. Obawiałem się jego reakcji i nie wiedziałem jak się mam zachować i co powiedzieć. On jednak uspokoił mnie obejmując ramieniem. Poczułem się zupełnie ina­czej i uspokojony rozmawiałem z nim. Wyrażał mi współczucie, że ciężko pracuję, jak również, że się nie uczę współczując mi, że jestem tylko listonoszem. Radził abym starał się zdobyć lepszy zawód. Obiecywał, że mi pomoże. Dopiero po tym wstępie przystąpił do właściwej rozmowy o finan­sach. Ustaliliśmy, że część pieniędzy wypłacę mu zaraz, a pozosta­łą część wyślę po pewnym czasie, gdy tylko zdołamy z Mamusią coś zaosz­czędzić. Na wypłaconą mu kwotę wystawił mi pokwitowanie, po czym pojechał. Zapłaciłem mu wówczas 4500 zł. Była to na nasze warunki ogromna kwota, gdyż pracując na poczcie zarabiałem 700 zł miesięcznie, więc był to ponad półroczny mój zarobek. Niestety, ani ja ani Mama nie potrafiliśmy prowadzić negocjacji finansowych.
Często wracam pamięcią do tamtego spotkania i z perspektywy czasu twierdzę, że miał rację uważając, że powinienem się uczyć, natomiast jeś­li idzie o zawód listonosza, to wówczas nie zgadzałem się ze stryjem Stefanem, gdyż w tamtym czasie i w tamtych przecławskich warunkach zawód listono­sza był zawodem dobrym i takim był uważany nie tylko przeze mnie, ale i przez tamtejsze społeczeństwo. Być może w mieście było inaczej, ale tam na pewno nie.
Czas upływał, a my oszczędzaliśmy każdy grosik. Mamusia odkładała swoją nędzną rentę wdowią, a ja pensję z poczty. Sami natomiast żyliśmy bardzo skromnie. Latem 1949 roku dostaliśmy od stryja list, w którym donosił, że leży w szpitalu. Pisał, że zmuszony był oddać krew swojej córce Irenie, oddał jej zbyt dużo, że stan jego jest ciężki i że potrzebuje pieniędzy. Nie zastana­wialiśmy się z Mamusią, decyzja była jednoznaczna. Wysupłaliśmy wszyst­kie oszczędności i natychmiast je wysłałem. Niestety pieniądze wróciły z adnotacją „adresat zmarł”. Jednocześnie nadszedł list od jego żony Heleny skierowany wprost do mnie, abym pieniądze ponownie wysłał na jej nazwisko. Pisała, że chorują, jest jej ciężko, a ona nie ma pieniędzy, aby stryja pochować. Zmarł 1 sierpnia 1949 roku. Nie zastanawiając się, odwrotnie pieniądze jej wysła­łem. Później każdego roku wysyłałem jej pieniądze za dzierżawę pola, ale gdy tylko się spóźniłem natychmiast dostawałem nieprzyjemne listy.
Nie był to stan normalny, więc często myślałem jakby te stosunki poprawić. Wysyłałem okolicznościowe karteczki z okazji świąt i inne, ale nigdy nie dostałem nic w rewanżu. Z perspektywy lat uważam, że zbyt mało zrobiłem, aby rodziny dwóch braci przybliżyć do siebie.
Wybiegłem nieco do przodu, więc pora wrócić do powojennych lat. Kiedy wojna się skończyła i życie stopniowo nabierało stabilizacji, zapominaliśmy o wojennych koszmarach. Zapominałem jednocześnie o tym, co mnie najbardziej dręczyło, a mianowicie, że tkwi we mnie nieuleczalna choro­ba, której się nie pozbędę. Kaszel, który mnie tak bardzo niepokoił sto­pniowo ustawał, a razem z tym przestały mi się wydobywać z płuc żółte kluski. Zacząłem uświadamiać sobie, że były one jedynie wynikiem pracy wykonywanej na mocno zapylonym stanowisku pracy w tartaku. Kiedy prze­stałem tam pracować i jednocześnie cały czas przebywałem na świeżym po­wietrzu moje płuca oczyszczały się i ustępowało zjawisko w postaci flegmy i kasz­lu. Wkrótce z cherlawego chłopca zacząłem wyrastać na w peł­ni sprawnego mężczyznę.
W powojennych latach, wspólnie z Mamą borykaliśmy się z wieloma problemami, a jednym ze zmartwień był brak wiadomości o bracie Ojca Henryku, który przed wojną w policji pełnił służbę na polskich kresach wschodnich. Nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości. Zastanawialiśmy się, co mogło się stać. Wojna już się dawno skończyła i wiele rodzin dostało wiadomość o swych bliskich, a my nie mieliśmy żadnej informacji. Wiedzieliśmy tylko, że przed samą wojną był ranny podczas pełnienia patrolu przez jakiegoś uciekającego bandytę. Wyszedł ze szpitala oczekując na urlop wypoczynkowy, który miał dostać z dniem 1.9.1939 i przyjechać do Przecławia, ale w tym dniu wybuchła wojna. Był na samych kresach wschodnich, więc zapewne został wydarzeniami zaskoczony i nie zdążył. Byłem małym brzdącem, gdy go ostatni raz widziałem, więc wspomnienia o zabawach z nim zaczęły się zacierać w mojej pamięci. Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość o nim, ale nie była to wiadomość pomyślna.
Na plebanię do proboszcza księdza Zająca nadeszła z Londynu wiadomość, korespondencja, z zapytaniem o rodzinę Henryka Lenartowicza. Jednocze­śnie zawiadamiano o jego śmierci. Napisałem na podany mi przez księdza proboszcza adres, ale wyczerpująca wiadomość nadeszła dopiero po kilku latach, kiedy nie było mnie już w Przecławiu. Jego historia w dużym skrócie przedstawia się następująco.
Po napaści Sowietów na Polskę, co jak wiadomo wydarzyło się 17 września 1939 roku stryj Henryk został aresztowany i dostał wyrok 8 lat zesłania na Syberię. Po napaści Niemców na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku, na mocy porozumienia Sikorski-Stalin ogłoszono dla Polaków amnestię. Na mocy powyższego porozumienia generał Anders prowadził nabór Polaków do tworzonej Armii Polskiej, do której Polacy ma­sowo się zgłaszali. Dostał się tam także stryj Henryk. Gen. Anders po utworzeniu armii wyprowadził ją ze Związku Radzieckiego. Stryj był żołnierzem tzw. II Korpusu i zginął w Iraku. Nam jako spadkobiercom należał się jego majątek, którym było kilka zdjęć, w tym fotografia grobu, angielski medal za udział w II Wojnie Światowej, 7 funtów angielskich i notes. Pamiątki te przysłane zostały z Anglii, oprócz 7 funtów angielskich, gdyż dewiz w tam­tych czasach nie wolno było wysyłać. Poprosiłem, żeby za ową kwotę przysłali mi podręcznik telemechanika w języku polskim, a także kupon materiału dla Mamy na płaszcz. Podręcznik był mi potrzebny, gdyż uczyłem się wówczas w Warszawie.
Najwartościowszym okazał się notes. Stryj Henryk w notesie zapisał część ważniejszych zdarzeń, na podstawie których, 60 lat później napisałem jego pamiętnik Pt. „Pamiętnik Henryka Lenartowicza”. Wiele z zapisanych notatek było zamazane, gdyż pisane ołówkiem, ale i tak wiele można było się z nich dowiedzieć. Między innymi, dowiedzieliśmy się, jakich cierpień doznawali zesłańcy w ZSRR. Szczególnie potwornie przedstawiał się obraz transportu zesłanych na Syberię. Była to pasjonująca lektura.
Notes był jakiś czas w naszym domu, ale później siostra pożyczyła go ze wszystkimi pamiątkami kuzynowi Mietkowi Lenartowiczowi, który przyjechał z Tarnowskich Gór odwiedzić ją. Odtąd nie widziałem owych pamiątek przez ponad 50 lat, aż do roku 2004. Czułem żal do siostry, że w tak głupi sposób się ich pozbyła. Dopiero w 2004 roku syn Mieczysława o imieniu Henryk przysłał mi napisany na maszynie odpis owego pamiętnika, a rok później odzyskałem notes i pozostałe pamiątki. W oparciu o ten odpis, a następnie notes, opracowałem na podstawie dostępnej literatury „Pamiętnik Henryka Lenartowicza”, który posiadam w pamiątkach. Pamiętnik został opublikowany w kilku częściach na łamach kwartalnika „Nadwisłocze” w 2005 roku.
Wracając do pierwszych powojennych lat, Przecław oprócz czterech domów na naszej ulicy nie był więcej wojną zniszczony. Zniszczony był most na Wisłoce. Oparty jedną stroną na przęśle drugą leżał w wodzie. Na drugą stronę Wisłoki chodziło się mostem drewnianym zbudowanym przez wojska radzieckie. Ten drewniany most, kiedy nadeszła większa woda był wiosną przez krę i wodę zrywany. Saperzy budowali tam kilka drewnianych mo­stów, po jednej i drugiej stronie obecnego mostu. Żelazny most ponownie postawiono dopiero gdzieś w 1947 roku. Działaniami wojennymi zniszczony był zamek Reyów, co wcześniej już opisałem.
Rynek przecławski z figurą świętego Jana pośrodku był w dalszym ciągu jednym wielkim bagniskiem. W rynku znajdował się Urząd Gminy z dużą salą do zabaw, posterunek Milicji Obywatelskiej, poczta i sklepy, a także szynk prowadzony przez Wątróbskich. Żydowskie sklepy zajmowali Polacy podobnie jak ich domy.
Jak to zwykle za młodu bywa przychodzą młodemu człowiekowi do głowy głupie pomysły. Podobnie było ze mną. Ponieważ o broń nie było trudno, więc miałem na strychu w sianie schowany karabin. Pewnego razu późnym wieczorem poszliśmy w pole z Julkiem Gręboszem postrzelać sobie z tego karabinu. Wracaliśmy już z powrotem, kiedy w pewnym momencie usłyszeliśmy, że ktoś nadchodzi. Pamiętam, że baliśmy się wtedy, że zostaniemy rozpoznani. Na szczęście ten ktoś nie zbliżył się. Najprawdopodobniej też usłyszał idących i uciekł. Wiadomo, że za posiadanie broni w tamtych czasach na długo szło się do więzienia.
Innym razem usiłowałem wystrzelić z karabinu, który był zepsuty i nie zamykał się w nim zamek. Aby z niego wystrzelić załadowałem nabój, spuściłem iglicę na otwartym zamku, a następnie uderzyłem młotkiem w zamek. Wystrzał oczywiście nastąpił, ale zamek odrzuciło do tyłu, a nabój rozerwał się na zewnątrz. Miałem w twarzy pełno odłamków z naboju i byłem czarny od prochu. Tylko wyjątkowe szczęście sprawiło, że nie straciłem oczu.
Jeszcze innym razem poszliśmy z chłopakami do lasu i podpaliliśmy ziemianki, w których Rosjanie pozostawili pociski artyleryjskie. Były to wyko­pane w ziemi magazyny, a tych ziemianek było kilkanaście. W każdej z nich znajdowały się poukładane w skrzynkach duże pociski artyleryjskie, których było kilkaset sztuk. Naznosiliśmy drewna do jednej z ziemianek i podpaliliśmy, ale nie chciało się palić. Ktoś wpadł na pomysł, żeby u góry ziemianki zrobić otwór. Dopiero po takiej operacji zaczęło się dobrze palić. Ukryliśmy się w oddali i czekaliśmy, co z tego będzie. W pewnym momencie zauważyliśmy, że ścieżką idzie człowiek. Zaczęliśmy machać rękami i krzyczeć, ale bez skutku, bo mężczyzna dalej szedł w kierunku ziemianek. Całe szczęście, że potężny wybuch i kanonada zaczęła się wcześniej, bo inaczej niechybnie zginąłby. Taka była kanonada, że w Przecławiu odległym o 3 km szyby się trzęsły.
Siostra mieszkając z mężem w Złotym Stoku często pisała do nas. Zapraszała mnie, żebym ich odwiedził. Postanowiłem tam pojechać. Nie jeździły wówczas regularne pociągi osobowe. Wagony były wyłącznie towarowe i jeszcze długo takie jeździły. Tory były poszerzone na taką szerokość jak w Związku Radzieckim. Pojechałem do Dębicy, a stamtąd miałem złapać jakiś pociąg jadący na zachód. Wraz z wieloma takimi jak ja długo czekałem na pociąg, ale wreszcie doczekałem się. Przyjechał pociąg kompletnie oblepiony ludźmi. Nikt nie pytał skąd, ani dokąd ten pociąg jedzie. Pociąg był tak zapchany ludźmi, że o jeździe wewnątrz wagonu nie było najmniejszej możliwości. Nie było także miejsca na buforach między wagonami i na dachu. Udało mi się zaczepić między buforami. Jedną nogą stałem na buforze, ręką trzymałem się u góry jakiegoś uchwytu. Druga ręka i noga wisiały w powietrzu. Ręka ścierpła mi zanim jeszcze pociąg ruszył, a kiedy wreszcie ruszył, to tak niemiłosiernie podskakiwał i było jeszcze gorzej. Musiałem się nie lada gimnastykować, aby się utrzymać. W dodatku musiałem w czasie jazdy zmieniać rękę, lub nogę, bo cierpły. Na szczęście dużo w tej jeździe było postoju, więc można było od­począć. Trzeba było jednak bardzo uważać, ażeby od własnego miejsca nie dać się odepchnąć. Na takie miejsce czekali zaraz inni.
Jechałem już całą noc i byłem tak zmęczony, że drzemałem nawet w czasie jazdy. Okazało się to bardzo niebezpieczne. W pewnym momencie ocknąłem się z drzemki i z przerażeniem zauważyłem, że wiszący obok mężczyzna stara się wysunąć moją dłoń z uchwytu i wsuwa swoją. Zacisnąłem mocno rękę w uchwycie i nie pozwoliłem się odczepić. Uratowało mnie to, że tyłkiem opierałem się o ścianę wagonu.
Jazda do Katowic trwała prawie dobę. Po 12-godzinnym czekaniu w Katowicach dostałem się na pociąg do Kamieńca Ząbkowickiego, a stamtąd do Złotego Stoku. Moja podróż trwała 2 dni i 2 noce.
Ludzie w tamtych czasach masowo jeździli na Ziemie Odzyskane na tak zwany szaber. Tak nazywano rabunek poniemieckiego mienia, bo inaczej nie można tego nazwać.
Siostra mieszkała w ładnym, poniemieckim domu z ogrodem. Było tam dużo czereśni i pamiętam te czereśnie miały gorzkawy smak. W Złotym Stoku mieszkali także Marian i Józefa Wajs, brat i siostra jej męża. Byłem u siostry jakiś czas i tak jak wszyscy szukałem po różnych zakamarkach, czy czegoś ukrytego przez Niemców nie znajdę. Znalazłem wtedy wsuniętą pod dachówkę ładną wojskową lornetkę.
Odwiedził siostrę także nasz kuzyn Mieczysław Lenartowicz. Był kilka lat starszy od siostry. Niestety, ja od wybuchu wojny nigdy go nie spotkałem.
Wracając od siostry jechałem z milicjantem Koperą z Przecławia. On też był w Złotym Stoku i wracał. Wracaliśmy przez Wrocław, bo podobno tak miało być lepiej. Siostra dała mi maszynę do szycia, którą wiozłem do domu. Martwiłem się jak poradzę sobie z maszyną, gdy będzie takie przepełnienie jak poprzednio. Moje zmartwienie okazało się przedwczesne, bo patrolujący pociąg milicjanci zauważyli u mnie główkę od maszyny. Zabrali mnie razem bagażem i wyprowadzili na peron we Wrocławiu. Martwiłem się, co z tego wyniknie. Oni nieśli główkę od maszyny, a ja niosłem nogi. Poszli przodem, a ja szedłem za nimi. Stopniowo zwalniałem, żeby sobie odeszli i w pewnym momencie na najbliższym rogu uciekłem. Zorientowałam się później, że nie chodziło im o mnie, lecz o główkę od maszyny. Najprawdopodobniej sprzedali ją nieco dalej. Kopera jadący ze mną mógł mnie uratować od tej przykrości, gdyż był w mundurze milicjanta. Nie kiwnął jednak palcem, gdy mnie zabierali. Od tej pory nie trzymałem się już jego i jechałem sam.
Moje zmartwienie o przepełnieniu było przedwczesne. Z powrotem nie było już takiego przepełnienia i jechało mi się jak na tamte czasy całkiem dobrze. Poza tym nie miałem części bagażu w postaci nieszczęśliwej główki.
W lasach przed Tarnowem napadli na pociąg Rosjanie. Zatrzymali pociąg i rabowali pasażerów, co kto miał. Mnie nic nie wzięli, bo nogi od maszyny nie były nawet im potrze­bne. Tak zakończyła się moja wyprawa do siostry. Później byłem jeszcze raz i przywiozłem sobie rower.
W tamtych czasach popularna była piosenka, której pierwsze słowa pra­gnę przytoczyć.

Szli na zachód osadnicy

Szlakiem wielkiej niedźwiedzicy

Karabiny i rusznice postawili w cieniu grusz. Itd.
W piosence tej zamieniono słowo osadnicy na szabrownicy, co bardziej odzwierciedlało ówczesną rzeczywistość.
Patrząc z perspektywy czasu na to, co się wtedy działo, na pewno szaber był ohydnym procederem, ale biorąc pod uwagę ogrom krzywd wyrządzonych przez Niemców narodowi polskiemu, to należy uznać to za całkowicie usprawiedliwione. Nowa państwowość dopiero się organizowała, a Polacy żądni byli odwetu.
Stopniowo moje życie z Mamą, u1egało stabilizacji. Przyzwyczajaliśmy się, że zostaliśmy sami bez Ojca i siostry Marysi z mężem i córeczką. Żyliśmy z Mamą tylko we dwoje. Aby związać koniec z końcem musieliśmy bardzo ciężko pracować. W pierwszych latach po wyzwoleniu pracowałem dorywczo w Gminnej Spółdzielni /G. S./ W domu chowaliśmy krowę, mieliśmy prosiaczka i kury. Świnka była nam potrzebna, bo nowa władza podtrzymywała po Niemcach tak zwa­ny kontyngent, który należało oddawać państwu w zależności od ilości pola. Taka była w tym różnica, że nie mówiło się kontyngent tylko obowiązkowe dostawy. Jednak tak jak za Niemców musiało się oddać zboże, mięso i mleko. Stopniowo coraz więcej płacili, ale mimo wszystko był to marny grosz.
Odpoczynkiem po pracy było wyjście na rynek, gdzie spotykałem się z kolegami. Młodzież czas spędzała wówczas inaczej niż obecnie. Nie było telewizorów ani komputerów. W Przecławiu nie było nawet radia, bo nie było prądu elektrycznego, więc młodzież dla rozrywki garnęła się do siebie. Siadaliśmy na ławce pod domem ludowym, plotkowali, często psocili i w zależności od pory roku szli pograć w palanta, lub piłkę nożną. W palanta graliśmy przeważnie na Szkotni. Tak nazywało się gminne pastwis­ko ciągnące się od Przecławia, aż do samego lasu. W piłkę nożną grali­śmy na pastwisku przy Wisłoce, ale tylko wtedy, gdy dostaliśmy piłkę, co nie było takie proste, bo była zamykana w szafie w sali ludowej.
Nie ła­two było kupić taką piłkę. Poza tym była tak droga, że żadnego z nas ani naszych rodziców nie stać było na nią. Nadzór nad nią miał komendant Ochotniczej Straży Pożarnej. Komendantem był Edward Jurasz, starszy przedwojenny podoficer z wojska. Często zbierał nas i prowadził z nami musztrę wojskową. W remizie strażackiej pod domem ludowym znajdował się strażacki sprzęt. Mieliśmy tam ręczną sikawkę używaną do pożarów, hełmy i mundury strażackie. Mundury i hełmy używaliśmy biorąc udział w procesji na Boże Ciało i w Wielki Tydzień trzymając wartę przy grobie Pana Jezusa. Nieco później komendantem OSP w Przecławiu był Zygmunt Witkowski.
Pamiętam, gdy jeszcze chodziłem przed wojną do szkoły, ksiądz starał się zachęcić mnie, abym słu­żył do mszy świętej. Nigdy jednak nie potrafiłem nauczyć się łaciny i cią­gle miałem trudności z tym, co mam robić przy ołtarzu i kiedy mam dzwonić. Zniechęciłem się i przestałem chodzić.
W niedzielę rano chodziłem na mszę świętą, zwaną dziewiątką od tego, że zawsze była o godzinie 9-tej rano. O 12-tej była suma, ale na nią nie chodziłem, bo długo trwała. Do kościoła przeważnie z chłopakami chodziłem na chór, gdzie oparty o balustradę widziałem wszystkich lu­dzi z góry. Zaraz po mszy szybko wychodziliśmy z kościoła i zbieraliśmy się pod domem lu­dowym na rynku, skąd obserwowaliśmy wracające z kościoła dziewczęta. Prze­ważnie tu układaliśmy plany, co będziemy robić w popołudniową niedzielę.
Ochotnicza Straż Pożarna była organizatorką zabaw i festynów. Festyny organizowane były przeważnie w parku obok zamku, z okazji odpustu w Zielną 15 sierpnia. Zabawy odbywały się w Domu Ludowym przeważnie w Sylwestra i wówczas, kiedy nie było pogody. Dom ludowy posiadał dużą salę ze sceną, na której można było organizować przedstawienia. Nauczycielka pani Janina Saylhuber prowadziła tam próby chóru i teatrzyku ze starszą młodzieżą. Ja, Milek Wątróbski i kilkoro innych dołączyliśmy do nich. Były z tym związane pewne problemy, gdyż wysługujący się komunistycznej władzy Alojzy P. wszelkimi sposobami przeszkadzał. Działo się tak dlatego, gdyż poglądy polityczne Saylhuber odmienne były od narzuconych Polsce przez władzę komunistyczną. Robiono wszystko, aby Saylhuber od młodzieży odsunąć. Mający partyjną wszechwładzę Alojzy P. zamykał salę ludową nie udostępniając kluczy, a tym samym uniemożliwiając wykonywanie prób chóru i teatrzyku. Jak były to działania bezskuteczne świadczy fakt, że gdy zakazano pani Saylhuber wstępu do sali ludowej, ta świeciła pustkami, gdyż nikt na salę nie przyszedł. Ostatecznie nauczycielkę Janinę Saylhuber wydalono z Przecławia zakazując jej mieszkać w Przecławiu, ale o tym i miłości przecławskiej młodzieży do niej napiszę w następnych rozdziałach.
 Chłopcy z mojego rocznika, a także młodsi i starsi o rok lub dwa stanowiliśmy jedną paczkę. Razem wyrządzaliśmy różne psoty. Do zabaw należało chodzenie na jabłka do księdza na plebanię, co robiłem jedynie dla sportu i dla towarzystwa z kolegami, gdyż jabłka w domu miałem. W Wisłoce zabawialiśmy się w łowienie ryb ręką. Spryt do tego miał Milek Wątróbski, który potrafił godzinami siedzieć pod samym brzegiem w wodzie i między korzeniami, kamieniami i gałęziami wymacywać ręką rybę. Ryba w takich zakamarkach siedzi w ciągu dnia nieruchomo. Należało ją tylko delikatnie wymacać palcami, a następnie zgrabnym ruchem umiejętnie zacisnąć w ręce. Udało mi się to tylko raz, gdyż nie miałem do tego cierpliwości, natomiast Milkowi bardzo często się to udawało.
Swego rodzaju sportem, było chodzenie do parku obok zamku, na tak zwa­ne pasy, gdzie na kilku bardzo wysokich drzewach rosły owoce w postaci ciemnobrązowych pasów o długości do 40 cm i szerokości 4 cm. W tych dużych strąkach zwanych pasami znajdowały się smaczne w smaku ziarna. Ponieważ drzewa były grube i wysokie, więc stanowiły ogromną trudność wdrapania się na nie. Jedynie rzucając kamieniami udawało się je strącać. Latem do normalności należały biegi po łuku mostu. Inne rodzaje zabaw jak te z bronią, amunicją i podpalenie ziemianek z pociskami w lesie opisałem poprzednio.
Były też wydarzenia tragiczne. Starsi od nas chłopcy poszli do Wisłoki łapać ryby rzucając do wody granaty. Jeden z takich granatów nie wybuchł w wodzie, więc któryś z chłopców nurkując odnalazł go. Z okrzykiem łap rzucił go Grądzielowi stojącemu na brzegu. Złapany przez niego granat wybuchł mu w rękach. Oczywiście śmierć na miejscu. Była to ogromna tragedia rodziców, którzy mieli dwu synów. Pierwszy zginął w wojsku na wojnie z Niemcami, a niedługo po tym był ten wypadek, w którym zginął drugi ich syn. Na wojnie oprócz Grądziela zginął także Popiołek. Zdjęcie powyżej wykonane przed wojną w Krynicy przedstawia Grądziela z Kazimierzem Zarembą. Roman Czernia wrócił z wojny bez nogi. Służył w saperach i mina urwała mu nogę.
Dni mijały, a wraz z upływem czasu zabliźniały się rany wyrządzone wojną. Stopniowo zaczynaliśmy zapominać o koszmarach, jakie ona przyniosła. 
Teofil Lenartowicz
Wrocław, 17 stycznia 2015
(Minęło 70 lat od tamtych wydarzeń. Oby nigdy więcej okropności wojny się nie wydarzyły) 

3 komentarze:

  1. Jak Pan to realistycznie opisał... Straszne przeżycia, ale warto o nich wspomnieć. Pozdrawiam ciepło :)

    http://maszynyokiemdziewczyny.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam. Panie Teofilu polecam obejrzenie krótkiego filmu dokumentalnego Pawła Wiktora o latach wojny w Mielcu. Filmik nosi tytuł "Wszystko pamiętam" i można go zobaczyć na stronie: https://www.youtube.com/watch?v=B2IBg1YrEd4&feature=youtu.be , lub na facebooku na koncie "Dawny Mielec" . Pozdrawiam serdecznie. Bożena Żuk

    OdpowiedzUsuń