środa, 28 lutego 2018

1 Marca Dzień Żołnierza Wyklętego



Żołnierze Niezłomni i Wyklęci
Dużo się obecnie słyszy o powyższych żołnierzach ze względu na wypadający 1 marca Dzień Żołnierza Wyklętego. Uważam, że przez lata nie zrobiono nic, aby młode pokolenia miały świadomość o co w tym wszystkim chodzi. Gubimy się nie tylko w faktach, ale nawet nie każdy wie, jaka różnica dzieli Żołnierza Wyklętego od Żołnierza Niezłomnego. Tego typu pomieszanie z poplątaniem znajdujemy w wielu publikacjach i wynika to z niezrozumienia dziejącego się wówczas bezprawia i okropności. Dla mnie, 90-latka od przedwojennych lat obserwującego co się działo, jasne jest że Żołnierzem Niezłomnym jest poległy w walce z obu totalitarnymi systemami. Natomiast Żołnierzem Wyklętym jest ten, który nie pozwolił się unicestwić i dotrwał do czasów łagodniejszego prawa w 1956 roku, kiedy już nie można było tego robić. Od tego czasu rozgrywa się tragedia Żołnierza Wyklętego ponieważ on żył, pamiętał i był dalej niebezpieczny dla władzy. Należało go wykląć, zohydzić, pozbawić pewnych praw, wyrzucić na margines społeczeństwa i mieć pod stałym nadzorem. W permanentny sposób utrwalono w społeczeństwie świadomość, że byli to bandyci dopuszczający się grabieży i mordów niewinnych ludzi. Zwalano na nich mordy i rabunki innych band i Bezpieki. O ile komunistyczna władza mogła zapomnieć o zamordowanych przez siebie, a nawet przedstawiać ich bohaterstwo w walce z hitlerowcami, to żyjących zohydzano do ostatnich ich dni, robiąc z ich życia piekło. Podsumowując Żołnierzem Niezłomnym jest nie dający się złamać i zamordowany. Natomiast Wyklętym jest żołnierz walczący i niepozwalający się unicestwić, którego władza komunistyczna zohydziła i wyklęła ze społeczeństwa niemal pozbawiając praw.

Minęło kilka dziesiątek lat od czasu transformacji ustrojowej, a nic nie zmieniło się w świadomości ludzkiej i nic nie zrobiono, aby pomóc żyjącym po transformacji ustrojowej Żołnierzom Wyklętym w ich cierpieniu i odwróceniu społecznego nastawienia uznającego ich za bandytów. Poniżej przedstawię przykład Żołnierza Wyklętego Aleksandra Rusina walczącego zbrojnie z obu systemami totalitarnymi. Zawdzięcza on tylko własnemu sprytowi, rodzinie i dobrym ludziom, że nie dał się wcześniej unicestwić ujawniając się dopiero w 1956 roku. Warto przypomnieć nadzieję jaka wstąpiła wówczas w społeczeństwo, kiedy z więzień wypuszczono kardynała Wyszyńskiego, Wiesława Gomułkę, innych politycznych więźniów i zlikwidowano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Nadzieja wkrótce okazała się płonna, bo niereformowalna komuna grała na starą nutę pod dyktando Związku Sowieckiego. Jestem w posiadaniu dowodów, że społeczeństwo dla którego walczył o wolność Aleksander Rusin ps. „Olek” i „Rusal” nie zrobiło nic, aby ulżyć mu w cierpieniu. Nawet obecnie ukrywana jest prawda, jak prawym był człowiekiem. Usuwane są z historycznych publikacji fragmenty jego walki. Odnoszę wrażenie jakby chciano zapomnieć o nim, zamiast stawiać za wzór upamiętniając jego działalność. Postaram opublikować na blogu posiadane materiały z jego życia. Na początek podam Artykuł Ewy Kurek, z cyklu „Losy żołnierzy Armii Krajowej 1944-1956”  zamieszczony w prasie polonijnej dnia 26 czerwca 1997. „Olek” jest pseudonimem Aleksandra Rusina, z którego autorka wzięła tytuł relacji. Cytuję:

„Olek”

Lipiec 1944 roku był upalny i suchy. Kapitan "Świerszcz" - Władysław Kwarciany, dowódca oddziałów partyzanckich Armii Krajowej działających w lasach ciągnących się na wschód od szosy Mielec-Dębica, otrzymał właśnie wiadomość, że z powodu zbliżającego się frontu Niemcy rozpoczęli wywozić z Blizny urządzenia rakietowe i przygotowują się do wysadzenia w po­wietrze  magazynów  z częściami V-1 i V-2. Ściągnął więc przeby­wające na biwaku w Łuży oddzia­ły w liczbie 72 ludzi i przedstawił ich dowódcom plan działania: "Zaatakujemy Niemców z trzech stron. Od strony wschodniej ude­rzę ja ze swoimi żołnierzami, zaś od zachodu, gdzie znajdują się główne  magazyny, zaatakują lu­dzie «Olka» - Aleksandra Rusina i «Żbika» - Józefa Wałka. Ponie­waż celem głównym naszego ata­ku jest zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi, zostawimy Niem­com otwarto drogę na Ociekę-powiedział. 

Kapitan "Świerszcz" wiedział, że oddziały  "Olka" i "Żbika" najbardziej nadają się do tej operacji. Obaj dowódcy pocho­dzili z tych stron i już od roku 1943, od chwili gdy Niemcy przy­stąpili do budowy bazy rakieto­wej, prowadzili obserwacje lotów wystrzeliwanych rakiet i penetro­wali teren rakietowego poligonu. Im nie trzeba było tłumaczyć, o co chodzi. Dlatego akcja przebiegała zgodnie z planem. Ostrzelani  ze wszystkich stron Niemcy bronili się chaotycznie, a w końcu salwo­wali się ucieczką na południe, porzucając nietkniętą wyrzutnię po­cisków V-l oraz częściowo uszko­dzone dwie wyrzutnie V-2 i maga­zyny z częściami rakiet. Partyzan­ci wzięli trzech jeńców, po czym zaciągnęli warty, które pilnowały terenu wyrzutni do chwili poja­wienia się wojsk sowieckich.

"Olek", przed wojną plutonowy Aleksander Rusin, widział już Ar­mię Czerwoną w 1939 roku, gdy ze  swym 24 Pułkiem Artylerii Lekkiej z Jarosławia przebijał się w stronę rumuńskiej granicy. W Tarnopolu dostał się do niewoli. Uciekł po dwóch dniach na moto­rze i ostrzeliwując się sowieckim i niemieckim patrolom, 29 września powrócił do rodzinnego Dobrynina. W kilka tygodni później przeprowadził pierwszą akcję. Rozbro­ił wraz z kolegami Niemca i zabrał mu motocykl. W 1940 roku wstą­pił do Związku  Walki Zbrojnej przemianowanej w 1942 roku na Armię Krajowa, a następnie w rodzinnym domu powielał tajną ga­zetkę Odwet. Od 1943 roku dowo­dził leśnym oddziałem partyzanc­kim. W pierwszych dniach lipca 1944 przyjął do oddziału siedmiu sowieckich zwiadowców, których linia frontu odcięła od macierzystej jednostki. Byli zmęczeni, bru­dni i zarośnięci. Dowodził nimi kapitan. Mieli własną broń i oka­zali się  dzielnymi  żołnierzami. "To przecież teraz sojusznicy" - myślał o sowieckich wojskach "Olek". Gdy oddziały Armii Czer­wonej podeszły w rejon Niska, ru­szył wraz ze swoim oddziałem w ich kierunku. Kolo szkoły w No­wej Wsi napotkał czołgi sowiec­kiej jednostki, z której pochodzili przygarnięci przez niego Rosjanie. Współpraca z sowieckimi czołgistami zaowocowała rozbiciem nie­mieckiej artylerii w rejonie Dobrynina, oraz przekazaniem sowiec­kim czołgistom baterii dziewięciu niemieckich  dział, którą   "Olek" wraz z jeńcami zdobył siłami wła­snego oddziału w Pikułówce, tuż przy szosie Przecław-Dąbie. Eto dokumient, czto wy horoszyj komandir i czto wy pieredali mnie niemieckich plennych i ich artileriu - powiedział sowiecki pułkow­nik, wręczając "Olkowi" doku­ment potwierdzający jego wyczyn.

Znajomość z sowieckim puł­kownikiem przydała się. Gdy kil­ka tygodni później NKWD zlokalizowało miejsce postoju oddziału "Olka", spieszącego na pomoc walczącej Warszawie, i pod prete­kstem przekazania go w Rzeszo­wie berlingowcom próbowało are­sztować, obecny przy zdarzeniu sowiecki pułkownik zdążył szep­nąć "Olkowi": Ty znajesz kto prijechał? To jest NKWD. Nie idi z nimi. Bieri swoich soldatow i uchodi. Eto łowuszka (podstęp). Rzeszów jest jeszczio w rukach Niemców.- NKWD chocziet wywiest was w Sybir, bo wy z AK.

6 sierpnia 1944 roku do domu "Olka" w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa komi­sja, w skład której wchodzili dwaj Amerykanie, Anglik, Francuz i Rosjanie, aby przejąć niemiecki poligon i dowiedzieć się wszyst­kiego na temat wyrzutni V-1 i V-2. "Muszę ściągnąć ludzi" - oświad­czył "Olek", po czym siadł na motor i pojechał do swoich chłopa­ków. Komisja sojuszników przy­jechała po niemieckie  rakiety. Chcą nam wszystko zabrać. Dwóch Amerykanów mówi wprawdzie po polsku, ale w komi­sji nie ma nikogo z naszych. Żad­nego Polaka. Niedoczekanie. Mi­giem chłopaki, jedną V-2 ścią­gnąć dla nas i ukryć w lesie. Ja tymczasem wracam do  komisji. Zabiorę ich do leśniczówki. Tam się spotkamy- powiedział i ru­szył po Kosowskiego, zatrudnio­nego przez Niemców w charakterze murarza przy budowie bazy, z którym wraz z komisją udał się do mieszkającego w leśniczówce Sławomira Góreckiego. Międzynaro­dowa  komisja  otrzymała  zdjęcia, poligonu w Bliznie, po czym wraz z Kosowskim, "Olkiem" i grupą jego partyzantów udała się w rejon Blizny, gdzie badała leje po wybuchach rakiet. Jedną rakietę V-2 ukryli chłopcy "Olka", który ma ją do dziś. Nie odda byle komu.

Sowieci z komisji byli dla "Olka" mili. Rozmawiali jak ludzie: Ich za­chowanie sprawiło, że wraz z grupą innych akowców zgłosił się do służby pomocniczej Milicji Obywatelskiej w Mielcu. W kilka dni  później na posterunek weszli funkcjonariusze bezpieki. „0toczyć dwa parterowe domy przy Piusa XII i pilnować, żeby nikt z nich nie uciekł. Tam ukrywają się Niemcy" - rozkazali. "Olek" z grupą świeżo upieczonych milicjantów stał i pil­nował. Niemców jakoś jednak nie było widać. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. ."Zajrzę przez okno i zobaczę, co tam się dzieje" — powiedział do jednego z kolegów. Po chwili obserwował, jak funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przetrząsają szuflady i szafy w poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy, wybierają co lepsze ubrania, podczas gdy właściciele mieszkania stoją twarzą do ściany z podniesionymi rękami. "Zamiast szukać Niemców, plądru­jecie cudze mieszkania! Jak my tę Polskę zbudujemy, jeśli będziecie postępować w ten sposób?" - zapy­lał "bohaterów" z UB po skończo­nej akcji. Milczeli. Następnego dnia na komendę milicji przyszedł sowiecki komendant wojenny i oświadczył, że milicjanci mają za­rekwirować dla jego żony haroszyj kostium. "Olek" nie zrozumiał. "Czy on chce, żebyśmy kupili jego żonie kostium?" - zapytał zdziwio­ny. Kupili? Nie, on chce, żebyśmy jakiejś babie zarekwirowali kostium, czyli po prostu zabrali -odparł jeden z bardziej doświad­czonych milicjantów. "Nigdy na to nie pójdziemy, żeby w Polsce «rekwirować» kostiumy dla sowiec­kich kobiet" - oświadczył stanow­czo "Olek", po czym wrócił do do­mu. Po kilku dniach został areszto­wany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Ropczycach.

Pierwszy przesłuchiwał "Olka" szef miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, podporucznik Jerzy Kiwerski. "Co robiliście przed wojną zapytał”, "W roku 1935 zostałem powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6 baonie pancernym we Lwowie"... - zaczął, Olek". "Powiadacie, że służyliście we Lwowie? W 6 baonie” przerwał mu Kiwerski i zamyślił się. Po chwili milczenia rozkazał mówić dalej. - Wiecie co, Rusin, coś wam powiem. Po pierwsze, mieszkałem kiedyś we Lwowie. Wasz pułk mieścił się dwie ulice od mojego domu. A po drugie jestem komunista, ale mam serce Polaka. Po mnie będzie was przesłuchiwał Żyd, enkawudzista w stopniu majora. Jeśli jemu po­wiecie to, co powiedzieliście mnie, to wywiozą was na «białe niedźwiedzie». Nie wolno wam się przyznać, że byliście dowódca oddziału partyzanckiego. Nie wol­no się wam w ogóle przyznawać, że należeliście do AK. Jeśli będzie was pytał o AK, czy znacie, czy należeliście i tak dalej, powiedzcie że AK to była przed wojną taka organizacja religijna, która nazy­wała, się Akcja Katolicka i że w waszej wsi mówiono na nią AK" -powiedział Kiwerski i uśmiechnął się do wymyślonego przez siebie fortelu. Zgodnie z zaleceniem Kiwerskiego,- podczas śledztwa w NKWD "Olek" przyznawał się jedynie, do wiedzy i znajomości Akcji Katolickiej. Po dwóch tygodniach został zwolniony. "Niech pan nie wraca do domu drogą, lecz polny­mi ścieżkami lub lasem. Najlepiej nocą, bo znowu pana złapią"--zdążył mu poradzić lwowski ko­munista o polskim sercu.

Gdy wydawało się, że sytuacja nieco się uspokoiła, w pierwszych dniach września 1944 roku "Olka" wezwało stacjonujące w Przecła­wia NKWD. Zgłosił się ubrany w mundur i uzbrojony w dwa pisto­lety i granat. "Proszę siadać. Jaki jest numer waszego pistoletu?" — zapytał uprzejmie enkawudzista i poprosił o broń. "Olek" podał mu pistolet. Sowiet, sądząc, iż rozbro­ił już polskiego partyzanta, rozpo­czął ostre przesłuchanie. Zamiast odpowiedzi, "Olek" wyrżnął go z całej siły w gębę, po czym skoczył do drzwi, przewrócił stojącego w bramie wartownika i ukrył się w kościele. Enkawudziści rozbiegli się w poszukiwaniu zbiega. "Olka" na swoje i jego szczęście nie znaleźli. "Od tego dnia zaczęła się moja druga konspiracja" - mó­wi dziś z zaduma.

W końcu lata 1944 roku NKWD, wspierane przez rodzimych zdraj­ców z UB i MO, rozpoczęło poszukiwania żołnierzy Armii Krajo­wej. Tropili też niedawnych podwładnych "Olka". Schwyta­nych ładowali do bydlęcych wago­nów i wywozili w głąb Rosji. Ci, którym udało się uniknąć areszto­wania, garnęli się pod opiekę swo­jego dowódcy, szukając u niego ratunku i ochrony. Nie chciał i nie potrafił odmówić im pomocy. By­ło ich około trzydziestu – chłopscy synowie  pochodzący z  okolicz­nych wsi i przysiółków. Objął nad nimi dowództwo, tworząc oddział samoobrony AK. Chroniła ich miejscowa ludność karmiąc i ostrzegając przed zasadzkami. Partyzanci odwdzięczali się mieszkańcom tej ziemi ochroną przed represjami ze strony komunistycznej władzy i samowolą band rabunkowych. W czasie potyczek z tropiącym  ich UB i Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego akowcy bronili się ostro. Nieraz zabijali napastników. Schwytanych rozbrajali i rozbierali do gaci, po czym puszczali wolno. Nie trzeba przelewać bratniej krwi. To Polacy. Błądzą wprawdzie, ale to nasi bracia - przykazywał swoim żołnierzom "Olek".         

Wobec  partyzantów  UB  było bezlitosne. W czerwcu 1946 roku dopadło "Żbika" - Józefa Wałka. Po ciężkim śledztwie w mieleckiej  katowni "Żbik" otrzymał od ubowców "bratnią kulę" w lesie w rejonie Rudy. Odnalezione po miesiącu ciało rodzina zamordowanego przewiozła do Rzochowa, gdzie  partyzanci urządzili zamordowanemu koledze żołnierski pogrzeb. Po kilku dniach zgłosiła się do ''Olka" dziewczyna "Żbika", Maria Kuśnierz  z przysiółka Uże koło Rzemienia. „Było u mnie UB. Trzymali mnie na przesłuchaniach. Pytali o Józka, o Armię Krajową, a najbardziej dopytują o pana komendanta. Uciekłam. Boję się - powiedziała.

"Olek" znał ją. Marysia jeszcze za Niemców była łączniczką miejscowych  oddziałów AK.  Długo przyglądał się dziewczynie. Była młoda, szczupła i śliczna. Czy wytrzyma trudy  partyzanckiego życia? Ale jeśli nie, to co robić? Jak ją chronić? Przecież jeśli złapią ją Ubowcy... - rozważał w du­chu. Myśl o katowanej dziewczy­nie przeraziła go. "Znasz się na sanitariacie?" - zapytał szybko. Tak, panie komendancie. Za Niemców przeszłam w AK kurs sanitarny — odparła. Zostajesz z nami. W oddziale potrzebna jest sanitariuszka. Chłopaki chorują, obcierają nogi, czasem dostają ku­le. Przydasz się - zdecydował.

Marysia została. Nosiła wielką torbę wypchana lekami i opatrunkami. Leczyła chorych i rannych chłopaków. Dostała też broń. Jak trafiali w ubowską zasadzkę, walczyła jak żołnierz. Sama nie wie, kiedy tak naprawdę komendant "Olek" stal się całym jej światem. Ślub był cichy i nie odnotowany w żadnych parafialnych księgach. Ksiądz Karol Dobrzański w prowadził ich przez zakrystię do kościo­ła w Rzochowie. Za nimi stanęli Świadkowie:   księża  gospodyni   i ojczym  Marysi.  "Dopóki  śmierć nas nie rozłączy"... – ślubowali.

Dziś Marysia ma 77 lat. Szczupła staruszka o pooranej pięknymi zmarszczkami twarzy uśmiecha się i z młodzieńczym płomieniem w oczach mówi: - Jak Stalin umarł, to UB zrobiło kolejną obławę. Znowu szukali męża. Bili mnie Warzocha i Gajda. Wyciągnęli mnie nocą prawie gołą z łóż­ka, bili pistoletem i ciągnęli po śniegu wrzeszcząc: "Mów kur… gdzie jest «Olek»!". Odpowiada­łam, że mogą mnie zabić, a i tak im nie powiem.

 Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na tym świecie - doda­je „0lek" i z dumą spogląda na swą posiwiałą gołąbkę.

 Ale dla  mnie najgorsza  ze wszystkiego była chyba ta noc, gdy zostawił mnie samą w bunkrze. Bo gdy w zimie 1946 roku nie mieliśmy się gdzie podziać, mąż z chłopakami wybudował w lesie bunkier. Wokół były bomby na sznurkach. W razie czego miałam za nie ciągnąć. Wszystko mi się pomieszało. Nie wiedziałam w końcu, który sznurek do czego. Szczęście, że wtedy nikt nie przyszedł – mówi z uśmiechem Maria Rusin.

Bunkier był dość duży. Ukrywałem się tam wtedy z Marysią i z 27 żołnierzami. Zrobiliśmy go w lesie zarośniętym krzakami jeżyn. Ubowcy nigdy tam nie trafili. Miał troje drzwi i loch, czyli okopy prowadzące zygzakiem w las, niewidoczne, przysypane ziemią. Bunkier otoczyłem  nisko  wiszącym drutem. Gdyby ktoś szedł, musiał o niego zahaczyć. Wtedy w ziemian­ce odzywał się dzwonek. Na zewnątrz bunkra, w pewnej odległości umocowałem cztery stukilowe poniemieckie bomby. Osadziłem je na trotylu, żeby łatwiej wybuchły. Przed wojną byłem minerem, to wiedziałem co i jak robić: Każda bomba wybuchała po pociągnięciu w bunkrze odpowiedniego sznurka. W razie czego mieliśmy odskoczyć w okopy i kolejno detonować bomby. A na wypadek,  gdyby ubowska obława miała drugi pierścień, bunkier otoczony był minami przeciwpancernymi talerzówkami. Dotrwaliśmy naszym bunkrze do amnestii 1947 roku. Wtedy ujawniłem siebie i swoich chłopaków. Komuniści obiecali, że dadzą nam żyć. Wyjechałem z Marysią pod Wrocław. Przyszli po mnie w 1949 roku. Wróciliśmy w rodzinne strony- wspomina "Olek".

W latach pięćdziesiątych zaczęły rodzić się dzieci. Marysia zamieszkała w rodzinnym domu męża. To znaczy w miejscu, w którym kiedyś stał jego rodzinny dom, rozwalony przez UB jeszcze w 1946 roku. Wychowywała dzieci w pomieszczeniach przy­budowanych do obory i czuwała nad "Olkiem". Ludzie donosili jej o ruchach wojska i ubowców, a ona zawsze już znalazła sposób, aby w porę ostrzec go przed gro­żącym niebezpieczeństwem. Z czasem przywykli do nocnych nalotów UB. Tak dotrwali do ro­ku 1956. "Olek" ujawnił się. Po­zwolili im żyć.

Jesienią 1981 roku "Olek" leżał w mieleckim szpitalu. Rany po przebytej operacji goiły się nie­źle. Wieczorem  12 grudnia do szpitalnej sali weszła młoda kobieta. "Czy któryś z panów nazy­wa się Aleksander Rusin?" - za­pytała rozglądając   się po sali. "Tak, to ja" - odezwał się zdzi­wiony "Olek". Nie znal tej kobie­ty. Kim była i czego chciała? Ko­bieta podeszła do jego łóżka i po­częła wypytywać o zdrowie. Moja matka pracuje w komite­cie partii. Kazała mi pana ostrzec. Szykuje się coś złego. Nikt nie wie co, ale lepiej się ukryć - wyszeptała w pewnej chwili. Pożegnali się. Wkrótce potem "Olek" wstał i podszedł do telefonu. Przywieź mi natych­miast moje ubranie. Nie pytaj o nic - powiedział do syna. Nie minęła godzina, gdy potajemnie opuścił szpital. Znów nie udało się im mnie złapać. To, że żyję, że komuniści nigdy mnie nie zła­pali, zawdzięczam tylko mojej żonie i okolicznej ludności. Gdy­by nie oni, dawno już nie byłoby mnie na tym świecie - mówi z uśmiechem 83-letni dziś "Olek". Zachował dawną wojskową syl­wetkę i jasny umysł. Z jego oczu bije spokój i harmonia człowieka, który godnie i sprawiedliwie przeżył życie.

Ewa Kurek. Koniec cytatu.

Od tej pory „Olek” przeżył jeszcze 12 lat. Znając „Olka” pisałem o nim teksty przed jego śmiercią i później. Publikowane na różnych łamach w Mielcu odkrywały prawdę o tym człowieku. Nawet trudno mi wyznać, że trafiały w próżnię. Poniżej kilka zdjęć z okresu jego walki.

Kpt. Rządzki był odbierającym przysięgę od Olka |Rusina


Drugi od lewej to Olek Rusin

W górnym rzędzie 3-ci od lewej z wąsikiem to Hieronim Dekutowski ps. Zapora, 5-ty Aleksander Rusin ps."Olek" Zdjęcie wykonane przez Jana Moskala z oddziału "Olka" jesienią 1946 roku w lasach obok Mielca, kiedy oddział WiN "Olka" podporządkowany był dowództwu Zapory. Wspólne akcje trwały niemal przez cały rok


W następnym temacie przedstawię, jakich niegodziwości dopuszczano się do ostatnich chwil życia "Olka" nawet po transformacji ustrojowej. Otrzymywał stopnie wojskowe, medale, zaszczyty, a mimo tego lżono go nazywając bandytą, a nikt nie stanął w obronie jego czci. Obecnie zamiast chełpić się piękną kartą jego wyzwoleńczej walki i rozsławiać ją szeroko po Polsce, to stawiamy go za plecami innych rozsławiając jak papugi walkę obcych Żołnierzy Wyklętych.

Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 28 lutego 2018

piątek, 23 lutego 2018

Przykład rodzinnego współżycia



Przykład rodzinnego współżycia
Życie człowieka w walce o byt niesie tak wielką różnorodność, że nawet w życiu rodzinnym bywają różnice postępowań jej członków. Znane są pozytywne argumenty wzajemnego współżycia rodziców, dziadków, wnucząt i innych członków rodziny, ale też znane są często przykłady negatywne prowadzące do wzajemnych obojętności, oddalania się od siebie, a bardzo często prowadzące do nienawiści. Przykładów jednych i drugich mamy w życiu tak ogromną moc, że często młody człowiek wchodzący w dorosłe życie nie wie jak sobie z tym poradzić. Pół biedy jeśli potrafi sobie wypośrodkować własne stanowisko, jednak tragedią dla niego i innych może się stać w padanie w skrajność w jednym czy drugim kierunku. W moim zbyt długim życia spotkałem wiele przykładów na jedną i drugą skrajność, bo nawet nadmierną miłością można wyrządzić kochanej osobie krzywdę.

Pragnę jednak czytającego zapewnić, że nie będę poniżej rozważał negatywnego przykładu, lecz skupię się na pozytywnym aspekcie rodzinnego współżycia jakiego byłem ostatnio świadkiem. To co ostatnio widziałem zobowiązało mnie do zapisania na blogu. Mam nadzieję, że jeśli powyższy przykład pomoże komuś zmienić rodzinne stanowisko, to odczuje korzyści, a mam na myśli nie tylko materialne. Jednak do rzeczy.

Zostałem zaproszony z żoną na uroczystość 70-lecia urodzin Ryszarda, męża dalekiej krewnej mojej żony Lidii, a uroczystość odbyła się w domowym zaciszu na naszym osiedlu w minioną sobotę. Nie wiem jak Lidka zdobyła zaufanie swej dalekiej kuzynki Ewy, że byliśmy jedynymi wśród najbliższej rodziny jubilata.  Jednak fakt był faktem, chociaż kuzynka miała moc swojej bliższej rodziny.

 Ponieważ rodzina jubilata znajduje się w Bełchatowie, więc aby zrobić niespodziankę cała rodzina zjechała dokładnie o jednej minucie i stawiła się pod drzwiami domu jubilata o godzinie 1330, gdzie mieszka z żoną Ewą, córką Basią, wnuczką Dorotką i zięciem Marianem. Było tego bractwa naprawdę sporo, bo zjechała w całości czwórka rodzeństwa ze swymi synami córkami, wnuczętami, zięciami i synowymi.
Powitanie jubilata Ryszarda z siostrą

Powitanie Ryszarda z siostrzeńcem

Powitanie z wnuczętami rodzeństwa

Nie brakowało serdeczności wśród powitań

Jak wyżej

Jak wyżej


Byłem zachwycony widząc w tym gronie wyzierającą z ich zachowań serdeczność przez którą przemawiała troska o wspólny rodzinny los. Życzenia i toasty nie były gołosłowne, gdyż oprócz słów widoczne były na twarzach. Świadczyło to, że między rodzeństwem od dziecięcych lat istniała więź nie tylko pokrewieństwa, ale ofiarności do wzajemnej pomocy. Mało istotne, że z poprzednich kontaktów znałem niektóre osoby, ale czułem się w tym gronie wyśmienicie. Wyśpiewywaliśmy toasty, a rozmowy przebiegały w miłej atmosferze. Najlepiej niech powiedzą o tym zdjęcia.
Do stołu zasiadła trzypokoleniowa rodzina

Jak wyżej

Jak wyżej

Ryszard - pułkownik z wojska zapewne ma silny oddech do zdmuchniecia świeczek

Na pewno będzie mocny dmuch

Żona jubilata Ewa i moja żoneczka Lidka

Czwórka rodzeństwa

Jak wyżej

Jak wyżej

Członkowie rodziny Mękarskich

Jubilat Ryszard z żoną Ewą, córką Barbarą, wnuczką Dorotą i zięciem Marianem

Kotka Mękarskich także brała udział w uroczystości


Następnego dnia w niedzielę widziałem w całości ową rodzinę na mszy świętej w intencji jubilata Ryszarda. Do domu z Lidką wróciliśmy nafaszerowani bagażem pozytywnych wrażeń. Świat widziany przez pryzmat rodziny Mękarskich stał się bardziej kolorowy, przyjazny i wart, aby jeszcze na nim pomieszkać.

Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 23 lutego 2018

środa, 21 lutego 2018

Spotkanie w Klubie Lotników Loteczka




Comiesięczne spotkanie w klubie lotników „Loteczka”
Upłynęło już sporo lat mojego uczestnictwa w klubie lotników „Loteczka” we Wrocławiu i pragnę z tej perspektywy odnieść się do minionych wydarzeń i ocenić wynikające z tego korzyści. Kiedy pojawiłem się w Klubie po raz pierwszy, byłem całkowicie wyobcowany towarzysko. Nie znałem nikogo i nie znana była mi działalność Klubu. Znalazłem się w gronie ludzi znających się od lat z działalności lotniczej różnych sfer, a więc piloci z wojska, aeroklubów, agrolotnicy, wykładowcy politechniki o różnych stopniach naukowych i wielu innych. Rzadkością była jakaś prelekcja, więc często zadawałem sobie pytanie, czy ma sens dalsze uczestnictwo. Było to zupełnie coś innego, niż moje spotkania w Mielcu, gdzie w środowisku lotniczym wszyscy wiedzieli kim jestem i ja znałem wszystkich. Upłynęło sporo czasu, kiedy zacząłem identyfikować twarze z nazwiskami, a po pewnym czasie okazało się, że lotnicze tematy potrafią zbliżyć. Moją odrębnością było pochodzenie z przemysłu lotniczego co nie ułatwiało sytuacji, jednak znajomość obsługi większości samolotów i ich urządzeń ERNO zrobiły swoje. Przydała się także lotnicza historia Mielca, w której odnajdywały się wspólne aspekty.

Oceniając dzisiaj miniony okres, wydaje mi się że gdybym wyrwał Loteczkową część ze swego życia, to byłbym ubogi. Mam ogromną satysfakcję z poznania wielu wartościowych ludzi, a kilku z nich stało się moimi ulubionymi przyjaciółmi. Rozmowy, kontakty z ciekawymi ludźmi i fakt, że mogę też wiele przekazać wyznaczają sens mojego życia. Także publikowanie wydarzeń w których biorę udział daje pewną satysfakcję. Często wydaje mi się, że jeśli coś trzyma mnie jeszcze na tym ziemskim padole, to jest właśnie uczestnictwo w życiu publicznym. Jeśli jeszcze wynika z tego pewna korzyść nawet nie osobista, lecz dla kogoś, to też jest satysfakcja.

Warto przy okazji powiedzieć, że przez minione lata Loteczka  wzmocniła więzy z środowiskami lotniczymi całego kraju i dalej. Przykładem może być obecność zaproszonych kosmonautów chińskich na Galę Złotych Lotek w czerwcu. Usilnie stara się o to nasz sponsor Adam Bisek u którego mamy siedzibę.

Przepraszam za powyższe rozważania. Miałem napisać o spotkaniu 13 lutego w Orlim Gnieździe, a wyszło jak wyszło, więc wracam do tytułowego tematu.

Spotkanie rozpoczęło się informacją o bieżących wydarzeniach i dyskusji, w której zabrałem głos. Poinformowałem, że właśnie znany mielecki pilot Jerzy Pietrzak został w Rzeszowie odznaczony przez prezydenta Krzyżem Kawalerskim, natomiast ja złożyłem mu od członków Loteczki gratulacje, co właśnie dla informacji przekazuję obecnym.
Moment odznaczenia pilota doświadczalnego Jerzego Pietrzaka Krzyżem Kawalerskim

Od prawej stoją: były szef pilotów doświadczalnych Mielca Tadeusz Pakuła, Kazimierz Szaniawski - prezes Promlot, Waldemar Miszkurka, Józef Roguz, Jerzy Pietrzak i jego syn Bogdan Pietrzak

Tadeusz Pakuła i Jerzy Pietrzak - legendy nie tylko mieleckiego, ale szerzej pojętego lotnictwa. Gdyby Ci dwaj przyjaciele mieli zacięcie do napisania własnej historii, powstałoby wspaniałe dzieło działalności lotniczej po II Wojnie Światowej. Ich historia, to nie tylko próby prototypów większości konstrukcji lotniczych i obloty fabrycznych samolotów. To także działalność lotnicza na wszystkich kontynentach. Ich wspomnienia tego co przeżyli wystarczyłaby na kilka filmów i tomów ksiąg. Żal serce ściska, kiedy przemijanie zaciera księgę tej pięknej historii.



Nie byłoby wiele na spotkaniu ciekawego, gdyby nie pewien szczegół. Muszę to jednak szerzej opisać. Okazało się bowiem, że świat zrobił się maleńki i stąd łatwość odnalezienia przyjaciela, z którym kontakt utracony został ponad pół wieku temu. Dotyczy to naszego honorowego prezesa klubu Loteczka Stanisława Błasiaka. Ponieważ publikuję często zdjęcia z różnych wydarzeń na swoim blogu, więc naszego Stasia rozpoznał na zdjęciu jego dawny przyjaciel ze studiów na politechnice Krzysztof Zalewski. Znam się z panem Krzysztofem, bo jest moim osiedlowym sąsiadem, a jednocześnie przewodniczącym zarządu Rady Osiedlowej. Przegląda mojego bloga, gdzie na zdjęciu zobaczył swego kolegę z młodych lat i poprosił o kontakt z nim. Jadąc do Loteczki wziąłem z żoną Lidką, oprócz Stanisława Maksymowicza także Krzysztofa Zalewskiego. Przywitanie z Błasiakiem było bardzo miłe. Pozostawiłem obu panów, a oni cały czas gawędzili. Poniżej kilka zdjęć ze spotkania.


Krzysztof Zalewski, Stanisław Błasiak i Włodzimierz Ruśkiewicz

Jak wyżej

Jak wyżej

Do trójki przyjaciół doszedł stojący Bronisław Czapski

Bronisław Czapski i Ryszard Choniawko



Siedzą Stanisław Maksymowicz, Marek Koselski, Jerzy Musiał i moja żoneczka Lidka

Bogdan Ginter, Herbert Majnusz i Ryszard Choniawko

Bronisław Czapski, Bogdan Ginter, Herbert Majnusz i Ryszard Choniawko


Z Janem Mikołajczykiem i Edwardem Sobczakiem


Z Henrykiem Kucharskim i Janem Mikołajczykiem
Po spotkaniu wracaliśmy z Zalewskim i Maksymowiczem, ale po drodze wstąpiliśmy na naszym osiedlu na koncert do osiedlowego ośrodka CAL. Byłem tam zachwycony czwórką muzycznych amatorów, trafiających w serce śpiewem i graniem. Przypomina mi to dziecięce i młodzieńcze lata, kiedy piosenka, muzyka, rytm i taniec, wywoływały we mnie wzruszające emocje. Poniżej kilka zdjęć z owego koncertu.
Śpiewający solista


Jak wyżej

Sala gdzie odbywał się koncert

Grający zespół

W trakcie koncertu wystąpili z apelem o pomoc woluntariusze spełniający marzenia niepełnosprawnych dzieci

Jak wyżej

Jak wyżej


Grupowe zdjęcie po koncercie


Końcowe słowa kieruję do wszystkich, którzy przyczynili się do powstania powyższego osiedlowego ośrodka. Serdeczne dzięki, a są to słowa płynące z ust wielu mieszkańców mojego Osiedla.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 21 lutego 2018