niedziela, 17 marca 2024

Coś niecoś o zdrowiu

 

Kochane zdrowie

Tak się składa że mając sporo lat na karku jestem starcem i mam ciągłe kontakty ze służbą zdrowia.

Dotyczy to nie tylko wizyt u lekarza rodzinnego, innych przychodniach i zażywaniu dużej ilości leków, ale odnosi się to z coraz częstszymi pobytami w szpitalach.

Teofil Lenartowicz, czyli ja w wieku 9-ciu lat


Teofil Lenartowicz obecnie w wieku 96 lat

Nie będę wymieniał chorób, bo nie jest to nikomu potrzebne, tylko ogólnie pragnę się podzielić informacją jak czuje się pacjent, kiedy chorobą zostaje rzucony na szpitalne łóżko?

Jest to podstawowe pytanie, które odnosi się nie tylko do pacjenta, ale przede wszystkim do obsługującej pacjenta służby zdrowia. Jednocześnie chcę podzielić tym co ja odczuwam, kiedy znajduję się na kolejnym szpitalnym łóżku i jakie mam w tym zakresie doświadczenie.

Zdaję sobie doskonale sprawę, że są różni pacjenci o różnych charakterach i wychowaniu, podobnie jak różni są niosący pacjentom pomoc. Są to opiekunki, salowe, pielęgniarki i lekarze. To od nich zależy jak się czuje dany pacjent kiedy zmorzy go choroba. Dla obsługujących pacjent staje się bezwolnym przedmiotem, dla którego zgodnie z zaleceniem wykonują posługę. Mnogość obowiązków nie zezwala zawsze na ciepłe słowo, więc często słowo bywa gorzkie. Z przykładów pamiętam, jak kiedyś pielęgniarka wyszeptała mi do ucha wiele przykrych słów, tylko dlatego że o coś prosiłem. Kiedy leżałem po wszczepieniu endoprotezy kolana i nie mogłem w nocy się poruszyć, wezwana pielęgniarka rzuciła na mnie ręcznik i wyszła bez słowa. Byłem niesamowicie cierpiący trwając w bólu do rana. Często obsługujący szybko wybiegają z sali, aby nie zdążyć o coś poprosić. Pamiętam lekarza, który widząc na twarzy mój ból, pochylił się i dotknął mnie, a ja poczułem się lepiej.

Pacjenci również nie są aniołami. Nie stosują się do zaleceń, mając wyimaginowane roszczenia. Słyszałem pacjenta który zarzucał, że zarazili go w szpitalu na cukrzycę. Tak po jednej jak i po drugiej stronie bywają różni ludzie i różne bywają sytuacje.

Kiedy w czasie pandemii leżałem półtora doby na SOR-e, to wraz ze mną leżały na wózkach, obok ubikacji, 3 nieprzytomne stare osoby, którymi nikt się nie zajmował. Aż przykro było patrzeć na ten obrazek.

Kwestia zakończenia żywota na tym padole, to odrębny temat. W czasach które ja pamiętam ludzie umierali w domach wśród rodzin, podtrzymani za rękę w ostatnich chwilach. Mogli się z rodziną pożegnać, udzielić rad i przyjąć ostatnie namaszczenie. Obecnie chorego zabiera pogotowie więc jego ostatnie chwile pozbawione są rodzinnego pożegnalnego ciepła. Ostatnie chwile życia człowieka, to bardzo ważny element, niezależny czy jest się wierzącym czy nie. Niezrozumiałe dla mnie jest dlaczego często każe się umierającego na wieloletnie cierpienie, zamiast pomóc mu godnie odejść. Osobiście wolałbym znać godzinę swojego odejścia, posłuchać ulubionych melodii, pożegnać rodzinę z uśmiechem na ustach i pogodzony z Stwórcą zejść z tego świata odlatując do Aeroklubu Niebieskiego. Dlaczego często karze się człowieka niezwykle długim i przykrym cierpieniem?

Temat pragnę zakończyć lepszym akcentem, bo ostatnio, a było to kilkanaście dni temu wróciłem ze szpitala na Koszarowej, gdzie leżałem na IX Oddziale Wewnętrznym, z rozpoznaniem zapalenia płuc. Byłem pogodzony z losem i nie liczyłem na wiele, ale okazało się inaczej. Miano mnie po trzech dniach wypisać, jak było 2 miesiące wcześniej, ale jakoś na wizycie spojrzano na mnie lepszym okiem i zrobiono mi wiele znaczących badań, które znacznie rozjaśniły stan moich chorób. Oprócz krwi, którą dostałem otrzymałem dożylnie dawkę żelaza którego koszt wyniósł 2000 zł. Także lekarze, pielęgniarki, opiekunki i inni również odnosili się bez zarzutów, nawet powiedziawszy w przyjemny sposób. Znając złe przykłady z poprzednich szpitali starałem się z uśmiechem na ustach witać obsługujących i to procentowało. Muszę powiedzieć, że jedzenie także było smaczne i w dostatecznej ilości. Przyznam, że w domu jem o wiele mniej.

Nawiązując do narracji telewizyjnych, mógłbym powiedzieć, że to za premiera Tuska tak się poprawiło, ale było by to taką samą nieprawdą, jak i powiedzenie Kaczyńskiego, że Tusk jest niemieckim agentem. Chociaż minister zdrowia pani Leszczyna zapowiada poprawę w jej resorcie, to ja nie wierzę, aby się wiele poprawiło. Uważam jednak, a być może jest to przypadek, że na Oddziale IX szpitala na Koszarowej nastąpiło coś pozytywnego. Nie będę powyższego analizował, a jedynie złożę serdeczne podziękowanie lekarce prowadzącej Aleksandrze Hawro i lekarzowi Wojciechowi Pawlak, oraz wszystkim pozostałym z którymi przyszło mi się zetknąć.

Teofil Lenartowicz

Wrocław, dnia 17 marca 2024

 

sobota, 10 lutego 2024

Relacja Olka Rusina z książki Ewy Kurek

 

„OLEK", „RUSAL" - Aleksander Rusin

ur. 18 stycznia 1914 roku w Dobryninie pow. Mielec. Relacja złożona przez Rusina w marcu 1994 roku. Opublikowana na łamach książki Ewy Kurek pt. Zaporczycy tom 3 „Relacje”. Zmarł 17.6.2008.

 

            W okresie międzywojennym, podobnie jak wielu chłopskich synów, należałem do ZMW „Wici” oraz od 1935 roku do Stronnictwa Ludowego. Pomagałem ojcu w gospodarce, kiedy nadarzyła się okazja, podejmowałem doraźne prace przy robotach leśnych w majątkach dworskich Reyów i Szaszkiewiczów. Ukończyłem pięć klas szkoły podstawowej. Brak było jednak perspektywy na lepsze ułożenie życia.

Dr Jacek Krzysztofik i Aleksander Rusin na spotkaniu w Przecławiu z okazji 50-tej rocznicy akcji Burza zorganizowane przez mgr Zofię Markulis przewodniczącą Towarzystwa Ziemi Przecławskiej

W roku 1935 zostałem powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6. Pułku Pancernym we Lwowie, skąd po przeszkoleniu przeniesiono mnie do 24. Pułku Artylerii Lekkiej w Jarosławiu, jako kierowcę samochodowego. Po ukończeniu służby czynnej pozostawałem nadal w wojsku jako nadterminowy, w stopniu plutonowego. Wybuch wojny z Niemcami w 1939 r. zastał mnie więc w wojsku. We wrześniu otrzymałem motocykl z przyczepą i - będąc w dyspozycji dowódcy oddziału - wyruszyłem na wojnę. W kampanii wrześniowej od Śląska, przez Podkarpacie, wycofywaliśmy się na bagna Polesia. Dostaliśmy rozkaz, że tam mamy się bronić. Tam rozbiło nas lotnictwo.

Gdy Rosjanie przekroczyli granicę, wycofywaliśmy się na Węgry i do Rumunii. Trudno było, bo co parę kilometrów musieliśmy walczyć z Ukraińcami. W jednym dniu było po kilka walk. W końcu Sowieci zagrodzili nam drogę czołgami. Te czołgi były wielkie i słabe, ale to zawsze były czołgi. My mieliśmy artylerię, również przeciwlotniczą. Tacy rozbitkowie z różnych formacji. Zaczęliśmy do Sowietów strzelać. Przez dwie godziny walczyliśmy z Sowietami. Oni tam dużo nas wycięli... W końcu musieliśmy wywiesić białą koszulę, że chcemy się poddać. Poddaliśmy się. Zaraz Sowieci każdego zrewidowali. Po rękach poznawali, kto kim jest. Jak ktoś był oficerem lub urzędnikiem, to miał delikatne ręce - brali go osobno. Żołnierzy gromadzili też osobno. W końcu zagnali nas pod kościół koło Tarnopola. Jak już wspomniałem, miałem motor z przyczepą, angielski. Żaden z Sowietów nie umiał na tym motocyklu jeździć. Próbowali go uruchomić, ale też nic im z tego nie wyszło.

Po dwudniowym internowaniu zostałem zwolniony. Wiedziałem, że Sowieci trzymają mój motocykl w pobliskiej szkole, przed której bramą stał sowiecki wartownik. Udało mi się wydostać zatrzymany przez Sowietów motocykl. Jako pasażerów wiozłem Agnieszkę Pindel z Szopienic i kaprala Mycka z Krakowa. Na wszelki wypadek, obawia­jąc się Ukraińców, ja i Agnieszka zaopatrzyliśmy się w broń krótką. W każdym razie wyciągnąłem motor, wsiedliśmy i jadę prosto na bramę. Co będzie, to będzie. A ten Sowiet na warcie nie był zoriento­wany. Usunął się z bramy i przejechaliśmy.

Ujechaliśmy niedaleko. Gdzieś w okolicach Brzeżan spostrzegliśmy pędzący za nami sowiecki samochód. Sowieci dojechali do nas, zatrzy­mali się i do nas z bronią. Mieli bębenkowce. Jakoś im się wyłgaliśmy i dojechaliśmy na przedmieścia Lwowa. Tam znów zatrzymali nas Ruscy. Było ich około dziesięciu. Trochę byli podpici. Zaczęli nas rewidować. A ja w przyczepce miałem trochę wódki i różnych soków. Wziąłem to na drogę ze sklepu w Tarnopolu. Jak Ruscy zobaczyli zawartość mojej przyczepki, zaczęli się między sobą o to wszystko bić. Wtedy my ruszyliśmy.

Po niezwykłych przygodach zarówno w sowieckiej, jak i niemiec­kiej strefie okupacyjnej dojechaliśmy do Sędziszowa, gdzie moi pasażerowie przesiedli się do pociągu, a ja 29 września przyjechałem na motorze do Dobrynina. Mimo nakazu oddania pojazdów wojskowych postanowiłem nie oddać Niemcom motocykla. Wspólnie z sołtysem wioski Kobosem ulokowaliśmy go w stodole u Franciszka Winiarza. Niebawem jedna z miejscowych kobiet, Maria Kisiel, doniosła o tym komisarzowi gminnemu w Przecławiu, Janowi Stefce. Tenże, kiedy zorientował się, iż przyszła z donosem, wyrzucił ją za drzwi, a sam zwrócił się do Kobosa, aby mnie ostrzegł przed ewentualną wizytą Niemców. W związku z tym incydentem miesiące zimowe 1939 r. upłynęły mi na ciągłej niepewności i czuwaniu. Sprawa ta po pewnym czasie przycichła i motor udało mi się zachować.

Po powrocie do domu dowiedziałem się o przebiegu kampanii wrześniowej w rodzinnych stronach. Lotnictwo niemieckie, chcąc powstrzymać wycofujące się oddziały polskie, w dniu 8 września obrzuciło bombami most na Wisłoce; jedna z nich wyrwała dziurę, most jednak nadal był sprawny.

Nazajutrz pojawiły się czołówki wojsk niemieckich, które zostały ostrzelane przez polskich żołnierzy. Miejscowa ludność w obawie przed represjami starała się nakłonić ich do zaprzestania ognia. Ale mimo to Niemcy, podejrzewając chłopów o udział w stawianiu oporu, spalili w Podolu cztery gospodarstwa.

Jednym z pierwszych poczynań zarządu gminy w Przecławiu była wyprzedaż desek i materiału budowlanego znajdującego się w tartaku w Pikułówce. Stefko zaczął na dużą skalę dokonywać wyprzedaży drze­wa z lasów żydowskich koło Nagoszyna i Łączek Brzeskich. Równocześnie okupant przeprowadził silną agitację na wyjazd na robo­ty do Rzeszy, pozyskując kilkadziesiąt osób.

W styczniu i lutym 1940 r. doszły do nas wiadomości o wysiedlaniu ludności w województwie pomorskim i poznańskim. W lutym na teren naszej gminy przyjechało 14 rodzin wysiedleńców, a ponadto wracali ludzie pochodzący z okolic Przecławia, którzy osiedlili się na terenach północnych w czasie I wojny światowej. Nas jednak bardziej niepokoiły, zwłaszcza po usunięciu ludności z Blizny i okolicznych wiosek, wieści o zamierzonych dalszych wysiedleniach. Mieszkańcy musieli opuścić te wioski, wychodząc tylko z zabranym inwentarzem, natomiast budynki Niemcy rozebrali lub spalili. Pozostało tam tylko kilka rodzin, które zgłosiły się do pracy jako robotnicy leśni.

Na ludność nałożono poważny kontyngent zbożowy, który mimo znacznego wysiłku oddany został tylko w 80 %. Granatowa policja zaczęła przejawiać swoją agresję, zabierając masło, słoninę, jajka. Najdokuczliwsi okazali się pochodzący z Pomorza policjant Czają, a także Leon Pionko (zastrzelony później na drodze Przecław-Wólka), Stanisław Poznański i Józef Wypij. Skutecznie pomagał im sołtys z Tuszymy - Ignacy Winiarz. Ludność cywilną konsolidowała wspólna postawa wobec okupanta.

Wiosną 1940 r. firma niemiecka kierowana przez Stuckela przystąpiła do budowy drogi Dąbie-Ocieka i w związku z tym poszukiwano kierowcy. Mimo pewnych zastrzeżeń zdecydowałem się podjąć tę pracę, gdyż obiecywano zarobek w wysokości 180 zł tygod­niowo. Kiedy po upływie tygodnia zgłosiłem się po wypłatę, otrzy­małem ją w zaklejonej kopercie wraz z odcinkiem potwierdzającym jej wysokość. Znajdowało się w niej jednak tylko 140 zł, które rzuciłem majstrowi na stół i wyszedłem z pokoju. Tenże za chwilę wezwał mnie, abym pojechał z nim do Mielca po paliwo. Przed biurem Arbeitsamtu zatrzymaliśmy się, majster poszedł wcześniej zameldować o moim postępowaniu, a Stuckel usiłował mnie siłą wepchnąć do budynku. Domyślałem się, co mnie czeka, toteż nie myśląc wiele, uderzyłem go z całej siły w twarz, aż się przewrócił, a sam rzuciłem się do ucieczki. Uciekając w ulicę Tarnobrzeską, natknąłem się na Niemca, który prawdopodobnie nie mając broni, zastawiał mi drogę rękami, starając się mnie złapać. Dałem mu „byka", po którym upadł, i uszedłem pości­gowi. Poszedłem pieszo do Antoniego Burgharda w Tuszymie, prosząc go, aby udał się do Dąbia po mój rower, pozostawiony tam u jednego ze znajomych, co tenże uczynił. Rowerem przyjechałem do domu. Przysłano za mną gestapowców, którzy na szczęście nie zastali mnie w domu. Od tego czasu zaczęła się moja konspiracja.

Pierwszą akcję dywersyjną przeprowadziłem, zanim zostałem zaprzysiężony do konspiracji. Jesienią 1939 r. wybraliśmy się z kolegą na polowanie w okolicznych lasach. Przechodząc drogą Blizna-Ocieka, zauważyliśmy Niemca pchającego motor. Jak się później okazało, nie mógł jechać, gdyż gaźnik został zatkany piaskiem. Na okrzyk: „Hande hoch" podniósł ręce do góry, oddając nam bez oporu motor i karabin. Prawdopodobnie był to jakiś zniemczony Ślązak, gdyż kaleczył polską mowę. Na usilne jego prośby darowaliśmy mu życie. Dalej poszedł już pieszo, pozbywszy się ciężkiego, wojennego ekwipunku. W późniejszym czasie na ulicach Mielca udało mi się zdobyć jeszcze kilka pojazdów niemieckich, które oddałem dla potrzeb organizacji.

Skontaktowanie się ze Związkiem Walki Zbrojnej w 1940 r. ułatwił mi, pochodzący z Rzędzianowic, kpt. Józef Rządzki ps. „Zdun", „Boryna". Przysłał on do mnie Władysława Jasińskiego - „Jędrusia" z propozycją zainstalowania w moim domu w Dobryninie punktu przebitkowego tajnej gazetki „Odwet", na co wyraziłem zgodę. W powielaniu i kolportażu „Odwetu" uczestniczyli: Kazimierz Kopacz, Michał Magda z Bliznej, Stanisław Rusin - mój brat i ja. Jednorazowy nakład gazetki wynosił 500 egzemplarzy ; odbijaliśmy ją wałkiem ręcznym na powielaczu. W czasie pracy lokal był zawsze ubezpieczony; wartownicy z dwoma erkaemami czuwali ukryci w lasku, około 150 m od domu. Dostawę papieru organizował Jasiński. Dwukrotnie prze­woziłem furmanką papier z Mielca, z punktu konspiracyjnego przy ul. Wolności (za torem kolejowym).

Kolportażem zajmował się cały zespół redakcyjny, część nakładu przewoziłem do dworu w Nagoszynie oraz dawałem łącznikowi koło stacji w Pustkowie do dalszego rozprowadzenia. Ponadto otrzymywali „Odwet" członkowie organizacji w rejonie Dobrynina. Kolportażem do Blizny, Leszczów, Kamionki, a także na teren powiatu kolbuszowskiego zajmował się Michał Magda.

Pewnego jesiennego dnia 1940 r. zaszedł wypadek, który mógł mieć poważne następstwa. Wystawiliśmy jak zwykle warty ubez­pieczeniowe, przywykłe jednak do tego, że Niemcy nie zapuszczali się do Dobrynina. Podczas dyżuru zaczęto grać w karty, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w pobliżu. Tymczasem niespodziewanie nad­jechał patrol niemiecki na koniach, złożony z trzech gestapowców, a kiedy pojawili się w obejściu, na jakiekolwiek ostrzeżenie było już za późno. Na szczęście nie weszli do mieszkania, chociaż i na taką ewen­tualność byliśmy przygotowani, mając zawsze broń pod ręką. Oknem w bocznej ścianie wyniesiono papiery redakcyjne, jednak nie było pewności, czy gestapowcy czegoś nie spostrzegli i czy nie złożą powtórnej wizyty następnego dnia w liczniejszym gronie. Musieliśmy pospiesznie punkt redakcyjny ewakuować, przenosząc go do mieszka­nia Kazimierza Kopacza w przysiółku Dobrynina - Rudzie. Gazetki „Odwet", których miałem pokaźny zbiór, nie zachowały się - wraz z domem podpalonym przez ubowców uległy zniszczeniu w 1946 r.

Kiedy Niemcy, przygotowując teren przyszłego poligonu, zaczęli coraz częściej odwiedzać te strony, zachodziła obawa wykrycia lokalu redakcyjnego, został on wtedy przeniesiony do Młodochowa, do domu Józefa Bika - „Mecenasa", „Brzeziny".

Jedną z pierwszych akcji dywersyjnych, przeprowadzoną w wieczór wigilijny 1941 r., było rozbrojenie żołnierzy Wehrmachtu, rozlokowanych w obozie w Smoczce. Znajdowały się tam zbudowane przez okupanta baraki, w których przebywali na wypoczynku żołnierze niemieccy z frontu wschodniego. Mieli zwyczaj kupowania produktów żywnościowych u okolicznej ludności, co wzięliśmy pod uwagę, przy­gotowując akcję. Posiadali niemiecką i sowiecką broń maszynową, tak potrzebną nam do prowadzenia działalności dywersyjnej. Do akcji wyz­naczono czterech ludzi, gdyż w przypadku niepowodzenia nie chcieliśmy narażać więcej członków organizacji. Prócz mnie w napadzie udział wzięli: Józef Augustyn z Dobrynina, Józef Węgrocki z Kiełkowa i Antoni Rusin z Tuszymy. Nie mieliśmy dokładniejszego rozeznania odnośnie do aktualnie przebywających w barakach Niemców, przypuszczaliśmy jednak, że znaczna część wyjechała na święta do swych rodzin w Reichu, a to zwiększało szansę powodzenia akcji.

Pod pozorem sprzedaży masła, które mieliśmy ze sobą w koszyku, udaliśmy się na teren obozu. Transakcję handlową z masłem miał przeprowadzić Węgrocki, pozostali uczestnicy mieli za zadanie ubez­pieczać go od strony korytarzy i podwórka. Wzięto pod uwagę dwie możliwości: w przypadku większej ilości Niemców mieliśmy po doko­naniu sprzedaży masła wyjść, nie wzbudzając podejrzeń, albo - gdyby siły ich były niewielkie - sterroryzować, zabrać broń i wycofać się do pobliskiego lasu. W tym drugim przypadku istniało jednak pewne ryzyko, gdyż na odgłos strzałów mogły Niemcom przyjść z pomocą inne oddziały z dalszych części obozu, lub na przebiegającej w pobliżu szosie Mielec-Kolbuszowa mógł pojawić się jakiś samochód wojskowy i włączyć się do akcji.

Ubezpieczenie rozstawiliśmy w taki sposób, aby nie wzbudzało podejrzeń żołnierzy niemieckich przechodzących przez dziedziniec koło baraku. W bramie, od strony wejściowej, zajął stanowisko Antoni Rusin. Wartę ubezpieczeniową w korytarzu baraku pełnił Józef Augustyn, a ja stanąłem w bramie wyjściowej. Hasłem do włączenia się do akcji był okrzyk: „Hande hoch", skierowany głośno do Niemców przez Węgrockiego, który po wejściu na salę, w przypadku obecności tylko kilku żołnierzy, miał równocześnie wyjąć z koszyka broń i sterro­ryzować ich. Na sali znajdowało się siedmiu Niemców, więc zamiast zabawiać się * handlem - przystąpiliśmy do akcji. Na okrzyk Węgrockiego próbował do sali wejść Antoni Rusin, jednak stojący najbliżej drzwi Niemiec, usiłując uciekać tymi samymi drzwiami, wpadł na niego - nie uciekł daleko, dwa celne strzały unieruchomiły go na zawsze. Pozostałym, drżącym ze strachu, nakazano odwrócić się twarzą do ściany i zabrano broń. Na odgłos dochodzących z baraku strzałów powstało wśród Niemców zamieszanie, niektórzy jednak, pochowani za węgłami baraku, próbowali się ostrzeliwać. Dopiero rzu­cony przeze mnie granat zmusił ich do zaprzestania ognia i wyszukania lepszych kryjówek.

Zdezorientowani Niemcy nie bardzo mieli rozeznanie w przebiegu akcji, co nam pozwoliło na stosunkowo sprawne opuszczenie baraku. Grupa ze zdobytą bronią wycofała się bez strat. Odwrót nastąpił kanałem w stronę Woj sławią, następnie idąc wzdłuż toru kolejowego, doszliśmy do Rzochowa, gdzie w pobliżu cmentarza przeprawiliśmy się na drugi brzeg Wisłoki. Zdobytą broń i skrzynkę amunicji zameli­nowaliśmy w Wólce Błońskiej.

Wiosną 1940 r. poznałem Józefa Bułasia - „Tangreta", przed wybuchem wojny sierżanta Korpusu Ochrony Pogranicza w Równem na Wołyniu. Mieszkając w domu Siwców w Rzochowie, w kwietniu tegoż roku podjął pracę w Flugzeugwerk. Jego praca w zakładach lotni­czych nie trwała jednak długo, bowiem zagrożony aresztowaniem w związku z dokonaną akcją sabotażową, musiał zrezygnować z pracy. Kontakt konspiracyjny z ZWZ Bułaś nawiązał przez kpt. Rządzkiego, który skierował go do mnie. Od tego czasu poświęcił się całkowicie działalności podziemnej. Przygotowywał akcje dywersyjne i sabotażowe; z jego polecenia wiosną 1942 r. rozbiliśmy mleczarnię w Przecławiu. Urządzenia rozbijaliśmy młotem, a na dowód przeprowadzenia akcji wspólnie z Magdą przynieśliśmy Bułasiowi głowicę od maszyny mleczarskiej.

 Jakkolwiek dowódcą placówki AK w Przecławiu był Stefan Burdzy - „Toporek", „Ścinacz", to oddział mój podlegał rozkazom Bułasia do czasu aresztowania go przez gestapo. Na terenie tejże placówki Bułaś zorganizował drużynę dywersyjną dowo­dzoną przez Mieczysława Koperę. Znaleźli się w niej m.in. Piotr Duszkiewicz, Mieczysław Grądziel, bracia Kordzińscy, Władysław Kopacz, Kazimierz Paciorkowski, Józef Popiołek, Stanisław Niedzielski, Tadeusz Sobczyk.

Szczególne zainteresowanie Bułasia wzbudzały prace przy budowie bazy rakietowej w Bliźnie. Znając język niemiecki, miał kontakty z żołnierzami Wehrmachtu, dzięki czemu uzyskiwał od nich wiele informacji. Niejednokrotnie w przebraniu oficera niemieckiego, wraz ze mną i jeszcze jednym partyzantem, przedostawał się poza ogrodzenie poligonu. Teren budowy wyrzutni został gęsto ogrodzony drutami kol­czastymi, odległymi od siebie co kilkanaście centymetrów. Przebiegały one przez zalesiony teren, po którym krążyły niemieckie patrole wartownicze. Pomimo to istniała możliwość przedostania się poza ogrodzenie przez zarzucenie drabinki na druty. Wybraliśmy ten drugi sposób, rezygnując z wykonania podkopu, bowiem Niemcy szybko zorientowaliby się, że są celem zainteresowania podziemnego wywiadu. Po przejściu ogrodzenia drabinkę schowaliśmy w zarośla, znacząc miejsce odpowiednio ułożoną gałązką w celu upewnienia się, czy Niemcy jej nie odkryli, gdyż mogli zorganizować zasadzkę. Ale taki przypadek się nie zdarzył.

Bułaś był człowiekiem niezwykle odważnym i „zimnej krwi". Nigdy nie tracił refleksu, umiejąc odpowiednio reagować w najbardziej niekorzystnych sytuacjach. Mogą o tym świadczyć dwa przykłady, których byłem świadkiem. Pewnego razu, krążąc po terenie poligonu, mimo uprzedniego dokładnego zlustrowania, niespodziewanie natknęliśmy się na ukryte w zaroślach warty niemieckie. Ponieważ nie znałem obcego języka, owinąłem chustą twarz, udając, iż bolą mnie zęby. Kiedy już zdawało się, że wymiana strzałów jest nieunikniona, na zapytanie Niemców, kim jesteśmy i co tu robimy, Bułaś wyjaśnił, że postrzelony został dzik i właśnie go szukamy; zapytał, czy go gdzieś nie widzieli. Wartownicy grzecznie odpowiedzieli i zawrócili z powrotem.

Innym razem sytuacja była jeszcze bardziej kłopotliwa, gdyż spotkanie z wartownikami nastąpiło wewnątrz ogrodzenia poligonu, skąd w razie starcia wycofanie byłoby bardzo utrudnione. Kiedy Bułaś, idący przodem, został zauważony przez patrol niemiecki, który dostrzegł podejrzanego „żołnierza SS", ja z kolegą znajdowaliśmy się nieco w tyle, niewidoczni spoza zarośli leśnych. Wartownicy skierowali się w stronę Bułasia z zamiarem wylegitymowania go, a my przez kilkanaście sekund trzymaliśmy ich „na muszce". Gdy podeszli bliżej, Bułaś spokojnie odłożył karabin, opierając go o drzewo, i zaczął załatwianie „potrzeby fizjologicznej". Wartownicy, widząc, na co się zanosi, zawrócili z drogi, o nic więcej nie pytając.

 Po raz ostatni widziałem się z Bułasiem 20 maja 1944 r., podczas oczekiwania w Schabowcu na drugi zrzut. Wkrótce potem gestapo mieleckie aresztowało Staszka Mrożą, a w Zgórsku - Stanisława Sołtysa, w związku z czym otrzymaliśmy polecenie opuszczenia wy­znaczonych posterunków. Bułasia aresztowano w mieszkaniu Mrożą przy ul. Wolności, podczas zorganizowanego tam „kotła". Zginął śmier­cią żołnierza Polski podziemnej, zakatowany w siedzibie gestapo przy ul. Narutowicza.

Kilka uwag chciałem poświęcić placówce ZWZ - AK w Przecławiu, na terenie której przypadło mi działać w okresie okupacji. Została ona zorganizowana przez Stefana Burdzego, absolwenta Szkoły Podchorążych Piechoty w Zambrowie oraz Państwowego Pedagogium w Krakowie. Mieszkał on na terenie Rzemienia, gdzie przed 1939 r. udzielał lekcji dzieciom Szaszkiewicza. Tenże, po powrocie Burdzego z kampanii wrześniowej, zapoznał go ze swym szwagrem, rtm. Stanisławem Wysockim, mianowanym wcześniej komendantem Obwodu ZWZ Mielec, który powierzył Burdzemu organizację placów­ki na terenie Przecławia.

Niebawem w szeregach ZWZ znaleźli się okoliczni chłopscy syno­wie; por. piechoty Antoni Bogdan z Rzemienia, podchorąży Marian Ząbkowski z Rzemienia, st. sierżant Edward Hyliński z Tuszymy, plut. Izydor Biernacki z Białego Boru, a także Tadeusz Jędrychowski, Franciszek Furgalik - wachmistrz kawalerii, Marek Kozioł z Tuszymy, Stanisław Szałda i inni. Lokal kontaktowy wyznaczono u Józefa Osnowskiego w Rzemieniu. Początkowo siatka organizacyjna opierała się na systemie trójkowym; w każdej gminie powoływano spośród byłych wojskowych trójosobowe kierownictwo. Praktycznie jednak okazało się, że trudno jest trzymać się ściśle granic administracyjnych terenu i wkrótce odstąpiono od tych założeń, a trójki organizowano tam, gdzie było to możliwe i ze względów wojskowych konieczne. Jedną z pierwszych akcji sabotażowych było przecięcie kabla telefonicznego łączącego Rzemień z Kolbuszową.

Na terenie placówki AK Przecław powstały trzy plutony żołnierzy. Ich organizacja przedstawiała się następująco: 1. pluton, dowodzony przez Franciszka Furgalika (od 1942 r. zastępcę Burdzego), obejmujący Rzemień i Dobrynin, składał się z trzech drużyn podległych Janowi Gawrysiowi, Piotrowi Strzelczykowi i Antoniemu Bełzo z Dobrynina; 2. pluton, obejmujący Biały Bór i Tuszymę, dowodzony był przez Izydora Biernackiego, przed 1939 r. plutonowego zawodowego 5. Pułku Strzelców Konnych w Dębicy. Dowódcami trzech drużyn byli Stanisław Szałda, Marek Kozioł i NN; 3. pluton obejmował Przecław, Podole i Błonie i dowodził nim Tadeusz Jędrychowski. Żołnierze, zgrupowani w trzech drużynach, podlegali rozkazom drużynowych Józefa Dybskiego z Kiełkowa, Stanisława Kobosa i NN.

Drużyna zorganizowana przez kpr. Mieczysława Koperę przeszła pod moje dowództwo w 1943 r. Moja kompania podlegała pod komendę kpt. Władysława Kwarcianego - „Świerszcza". Placówka nie miała kapelana, przysięgi od nowo wstępujących w szeregi konspiracji odbierali dowódcy drużyn. Funkcję lekarza Placówki pełnił, pochodzący ze wschodu, a zamieszkały w Dobryninie Raczek -Raczyński, którego żona była sanitariuszką. Oficjalnie, z polecenia Niemców wykonywał służbę lekarską na terenie obozu SS oraz w Ociece, Dobryninie, Rzemieniu i Tuszymie. W komórce wywiadu pracowali: Piotr Świstak, dyżurny przystanku kolejowego w Rzemieniu, Józef Bogdan (brat Antoniego), pracownik cegielni w Rzemieniu, niejaki Drabczyński, kierownik tartaku i gorzelni w Pikułówce, oraz Józef Osnowski, sprzedawca sklepu w Rzemieniu; meldunki wywiadowcze przekazywali Burdzemu, który z kolei dostar­czał je do Mielca oficerowi wywiadu „Drwalowi" (Stanisław Śledzikowski).

W pobliżu Blizny w leśniczówce Sokole zamieszkał przysłany z KG AK w Warszawie wywiadowca Sławomir Górecki, zajmujący się zbieraniem materiałów o niemieckiej broni rakietowej. Za pośred­nictwem gajowego Władysława Szebli nawiązałem kontakt z jednym żołnierzem Wehrmachtu, Ślązakiem służącym w wojsku niemieckim, uzyskując od niego także wiele cennych informacji. Górecki uchodził za artystę malarza; pozorując malowanie w plenerze, dokonywał obserwacji rakiet. Namalowane obrazy wysyłał do Warszawy, dołączając do nich zdjęcia wywiadowcze. W okresie „Burzy" wstąpił do mojego oddziału.

Przed przystąpieniem do działań dywersyjnych w zalesionym tere­nie dokonaliśmy jego rozpoznania. Na północ od poligonu SS-mańskiego, tj. od szosy Mielec-Kolbuszowa, rozciągał się, również pokryty lasami, poligon Wehrmachtu z obozem w Smoczce. Wąski pas lasów pomiędzy poligonami stanowił jakby „strefę neutralną", z której korzystaliśmy, udając się na akcje dywersyjne. Miała ona tę zaletę, że jeżeli doszło do wymiany ognia z naszej strony, to zawsze zdążyliśmy się wycofać, gdyż Wehrmacht sądził, że to strzela S S - i odwrotnie. Zanim porozumieli się ze sobą i wyjaśnili sytuację - byliśmy już daleko. Takie przypadki zdarzały się kilkakrotnie.

Pomimo że poligon w lasach dobrynińskich należał do SS, to warty na terenie Blizny pełnili żołnierze Wehrmachtu, wśród których znaj­dowali się Ślązacy antyfaszyści, co ułatwiało nam zbieranie informacji wywiadowczych.

Niemcy przystąpili do budowy bazy rakietowej w 1943 r. Wyrzutnie oraz baraki mieszczące obsługę rozmieszczono na niewielkim, gęsto otoczonym drutem kolczastym terenie o wymiarach około 1x1,5 km, pilnowanym przez liczne straże. Wydawało się Niemcom, że będą mogli bezpiecznie i w ukryciu prowadzić doświadczenia. Jednakże pomimo zastosowanych przez nich środków ostrożności udało się nam przedostać poza ogrodzony teren i obserwować próby wystrzeliwania rakiet. Pierwszy szkic poligonu SS-mańskiego sporządził Józef Bułaś -„Tangret" i przekazał go Komendzie Obwodu AK. Miał on być wyko­rzystany w planowanym - w związku z akcją „P" - ataku na Bliznę, do której jednak nie doszło.

Mając obozowiska w pobliskich lasach, często obserwowaliśmy loty wystrzeliwanych rakiet. Bardziej udawały się Niemcom próby z bronią V-l, bowiem ze wszystkich wystrzelonych tego typu rakiet zaledwie dwie spadły w pobliżu wyrzutni: jedna na terenie Niwisk, koło lasu, druga - w lasach kolbuszowskich, wyrywając z ziemi ogromny lej. Rakiety V-2 rozpoznawaliśmy po charakterystycznym, zbliżonym do cygara kształcie i braku „skrzydeł". Po wystrzeleniu zwykle zmieniały kierunek lotu i spadały w promieniu kilku kilometrów lub eksplodowały w powietrzu. Stosunek udanych lotów do wystrzelonych rakiet wynosił 1:10. Ich rozrzucone części zbieraliśmy w terenie.

Pewnego razu, prze­bywając w lasach dobrynińskich, zauważyłem, że odpalona rakieta gwałtownie zmieniła kierunek i leci w miejsce, gdzie znajdowaliśmy się. Skończyło się jednak tylko na emocji, gdyż zderzyła się z ziemią o kilkaset metrów dalej i upadając na piaszczyste wzniesienie, nie eksplodowała, lecz pękła na dwie części. Kiedy dobiegliśmy w to miejsce, jeszcze zionęła ogniem, a rozgrzana ziemia paliła w stopy. Nie mogliśmy jednak czekać, aż ostygnie i zabrać jakieś jej części, gdyż w kilkanaście minut po upadku nadjechali Niemcy na motocyklach, poszukując niewypału.

Terenem działalności mojego oddziału były lasy rozciągające się na wschód od szosy Mielec-Dębica, gdzie znajdował się poligon SS-mański. Mimo przebywania tu znacznej ilości Niemców partyzanci, znający wszystkie ścieżki leśne, czuli się jak u siebie w domu. Tutaj przeprowadziliśmy większość akcji dywersyjnych. Tereny leśne na zachód od Przecławia pozostawialiśmy w spokoju, bowiem tam szukaliśmy schronienia, gdy nam Niemcy silnie deptali po piętach. Akcja w Goleszowie, Wólce Błońskiej czy rozbicie mleczarni w Rudzie k. Radomyśla należą do nielicznych przeprowadzonych na lewym brzegu Wisłoki.

Oszczędzałem życie swoich żołnierzy, ale mimo to zdarzały się przypadki, że któryś zginął. Tak np. w dniu 3 maja 1944 r. w czasie rozkręcania niewypału V-l został przez Niemców ujęty żołnierz AK z Leszczów, niejaki Świder. Przewieziony do obozu w Pustkowie został tam powieszony w trzy dni później.

 Zanim przystąpiliśmy do poważniejszych akcji, czas upływał na wymierzaniu chłosty zbyt gorli­wym i służalczym jednostkom, niszczeniu chłopskich bimbrowni, zdobywaniu broni i strzyżeniu główek fraternizujących się z Niemcami dziewcząt. Jedną z takich akcji wykonywaliśmy w samym Przecławiu. Na postrzyżyny wybraliśmy moment, kiedy Niemiec przyszedł w odwiedziny i został przy okazji rozbrojony; mamusia dziewczyny musiała ponieść koszty „usługi fryzjerskiej" swej córki.

W marcu 1944 r. otrzymaliśmy wiadomość, że szosą od Niwisk w stronę Dobrynina jadą tabory niemieckie, przy których żołnierze prowadzą bydło. Takiej okazji do przetrzepania Niemców nie można było pominąć. Mimo że mój oddział liczył w tym czasie 37 partyzan­tów, postanowiliśmy urządzić zasadzkę. Najodpowiedniejsze miejsce znajdowało się na przesiece leśnej, przy szosie między Niwiskami a Dobryninem. Tutaj rozstawiłem ludzi po obu stronach drogi i w ukryciu czekaliśmy na pojawienie się taboru. Wkrótce nadjechały pierwsze wozy załadowane amunicją i granatami. Odczekaliśmy jeszcze chwilę, aby cała kolumna transportowa znalazła się w zasadzce. Najpierw otworzono ogień z przodu. Zaskoczeni Niemcy, nie zdając sobie sprawy, że są otoczeni, próbowali stawiać opór. Kiedy jednak dostali się w ogień boczny z broni maszynowej ukrytej na przesiece, ogarnęła ich panika i każdy, jak mógł, próbował ratować się ucieczką. Strzelanina nie trwała długo, bowiem przepłoszeni Niemcy pochowali się w lesie, a cały tabor dostał się w nasze ręce. Zabraliśmy z wozów broń i amunicję, bydło zostało rozpuszczone po lesie, a na miejscu po­tyczki pozostawiono porozbijane wozy. Obładowani zdobyczą, wycofa­liśmy się w głąb lasów. Obeszło się bez jakichkolwiek strat z naszej strony.

Wkrótce doszło w tym rejonie do następnego spotkania z Niemcami. Tym razem był to oddział wehrmachtu na rowerach, liczący około 20 żołnierzy. W naszym oddziale nigdy nie było za dużo broni, na rowery także istniało zapotrzebowanie; postanowiliśmy zaatakować Niemców, aby przy okazji uświadomili sobie, że nie oni są gospodarzami tej ziemi. Zaatakowani Niemcy uciekli, pozostawiając wszystkie rowery, które przeszły w nasze ręce.

Niemcy wielokrotnie urządzali na nasz oddział obławy i zasadzki, z których przeważnie udawało się nam wydostać cało. Miałem możność poznać taktykę i zachowanie się Niemców uczestniczących w obławie leśnej. Pewność siebie wykazywali tylko w większej grupie, kiedy mieli przeciwnika widocznego na otwartym polu; wówczas atakowali odważnie. Do lasu, bez wyraźnego rozkazu swoich dowódców, nie zapuszczali się, a kiedy zostali do tego zmuszeni podczas obławy, to i wówczas woleli unikać kontaktu ogniowego, a bardziej pilnować swo­jej skóry. W lesie posuwali się „gęsiego"- jeden za drugim, wymijając miejsca o gęściejszym poszyciu; korzystali z wydeptanych ścieżek leśnych. Taki sposób przeczesywania lasów zawsze dawał nam możliwość przedostania się poza linię obławy. Niespodzianie zaatakowani w lesie - Niemcy okazywali się wielkimi tchórzami. Trudno im było się zebrać i zorganizować obronę, ale gdy ochłonęli z pierwszego wrażenia zajmowali pozycje obronne i wówczas niełatwo było ich zmusić do opuszczenia stanowisk czy poddania się. Wrastali w ziemię tak, że żadna siła nie była w stanie ich oderwać, i otwierali ogień do przeciwnika. Bronili się zawzięcie i do ostatniego naboju, toteż zdobycie jeńca należało do zadań niełatwych. Zmuszeni, w ostateczno­ści opuszczali stanowiska, ryjąc nosem ziemię, aby się uchronić od kuł partyzanckich.

Zdarzały się i takie przypadki, że pojedynczy żołnierze niemieccy lub kilkuosobowe grupki, mimo spotkania „oko w oko" z partyzantami, nie prowokowali zaczepki. Koło takich przechodzili­śmy zazwyczaj spokojnie, nie chcąc wdawać się w zbędną strzelaninę. Taki przypadek miał miejsce w Rzochowie, kiedy po przejściu Wisłoki oddziałowi przypadło przeciąć szosę w miejscu, gdzie znajdowała się załoga niemiecka z taborami o przeważającej sile. Istniała wprawdzie możliwość ominięcia zabudowanego terenu i przejścia przez szosę w rejonie cmentarza, lecz chłopcy pełni animuszu po udanej akcji, w pełnym uzbrojeniu postanowili przejść pod nosem Niemców; nie darowali nam oni zresztą tego zuchwalstwa.

Złożony z 40 żołnierzy oddział wracał wówczas z Goleszowa, gdzie przeprowadziliśmy akcję dywersyjną na kolonistów niemieckich, zabierając im broń. Późnym wieczorem, już po zapadnięciu zmroku, doszliśmy pod Rzochów z zamiarem udania się na odpoczynek do gajowego Torby w lasach rzochowskich. Stojący na warcie koło domów żołnierze niemieccy obserwowali nasz przemarsz w rynsztunku bojowym. Nie padł z żadnej strony ani jeden wystrzał; wartownicy, nie wszczynając alarmu, oceniali liczebność naszej grupy i śledzili kierunek marszu. Do gajówki mieliśmy zaledwie parę kilometrów; upewniwszy się, że Niemcy nie robią za nami pościgu, dotarliśmy na miejsce. Spodziewając się jednak jakiejś reakcji z ich strony, ruszyliśmy dalej, w kierunku Białego, na kwaterę do domu niejakiego Zassowskiego. Noc minęła spokojnie, miałem jednak przeczucie, że hitlerowcy nie puszczą nam bezkarnie zuchwałego wypadu na Goleszów. Przebywanie w pobliżu, gdzie działali „Polnische Banditen", miało wpływ na ich psychikę i zadecydowało o dalszych ruchach przebywającego w Rzochowie oddziału.

Wczesnym rankiem, ledwo zaczęło świtać, wysłany do miejscowej ludności goniec doniósł, że w kierunku Białego idzie obława w sile około 300 Niemców, złożona z załogi kwaterującej w szkole w Dobryninie, wzmocniona posiłkami z obozu S S mańskiego w Pustkowie i żołnierzami Wehrmachtu. Natychmiast poderwałem śpiących jeszcze partyzantów i ostrzeliwując się, rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku pobliskiego lasu. Posypały się za nami gęste serie z broni maszynowej; mnie na szczęście kule podziurawiły tylko ubranie. Niemcy, po wykryciu naszej kwatery, zaczęli otaczać dom Zassowskiego. Nie zdążyli jednak zamknąć pierścienia obławy i wszyscy partyzanci, mimo silnego ostrzału, przedarli się do lasu, skąd otworzyli ogień do nacierających. Mimo kilkakrotnej przewagi liczeb­nej Niemcy nie kwapili się wejść do lasu i zaniechali dalszego pościgu, ponosząc straty: 4 zabitych i kilku rannych. Z naszej strony został ranny tylko jeden partyzant. Spodziewając się, że Niemcom nadejdą posiłki, oddaliliśmy się z miejsca potyczki.

Po dokonaniu odbioru pierwszego zrzutu w nocy z 27 na 28 kwiet­nia 1943 r. na polach koło Partyni przygotowaliśmy się do następnej tego rodzaju akcji w tym samym rejonie. Ukryci w okolicznych lasach, oczekiwaliśmy ustalonej godziny przylotu samolotu. W tym czasie nastąpiły jednak wydarzenia, które skomplikowały cały przebieg akcji. Otóż, kiedy byliśmy zajęci przygotowaniami do odbioru zrzutu, niespodziewanie pojawiło się w Przybyszu gestapo, dokonało pacy­fikacji dworu, aresztując por. Stanisława Sołtysa - „Wójta" wraz z kilku innymi osobami. Początkowo sądziliśmy, że nastąpiła jakaś wsypa i Niemcy urządzili na nas obławę. Po odjeździe gestapowskiego samo­chodu okazało się, iż był to sporadyczny incydent, nie pozostający w związku z naszą koncentracją zrzutową, i powróciliśmy na wyzna­czone stanowiska.

Kiedy mimo usłyszenia melodii sygnałowej „Przybyli ułani pod okienko" samolot odleciał, około północy zarządzono likwidację ubezpieczenia i odwrót w kierunku Łączek Brzeskich. Maszerując, słyszeliśmy warkot nadlatującego samolotu, lecz nawiązanie sygnalizacji świetlnej było niemożliwe z powodu nieprzekazania hasła sygnalizacyjnego przez aresztowanego por. Sołtysa. Dochodząc do Łączek Brzeskich, próbowaliśmy wprawdzie w znany nam z poprzedniej akcji sposób nawiązać łączność sygnalizacyjną, ze słabą iskierką nadziei, że coś spadnie nam z góry, nie wiedzieliśmy jednak, iż hasło sygnalizacyjne zostało zmienione. Jeden z samolotów obniżył wprawdzie lot, krążył nad nami przez chwilę, ale nie wyrzuciwszy żadnego zasobnika - odleciał.

Część partyzantów z grupy ubezpieczeniowej wraz ze mną udała się w kierunku Przecławia. Przed miastem odebrałem od nich broń i latar­ki elektryczne, ładując to wszystko do teczki, którą przypiąłem do roweru i przewoziłem do skrytki. Kiedy rano wjeżdżałem do Przecławia, nastąpił nieprzewidziany incydent, który na szczęście nie pociągnął za sobą żadnych następstw. W pewnym momencie obciążona ciężkim żelastwem teczka odpięła się od roweru i na ziemię wysypała się broń oraz granaty. Przypadkowi przechodnie rozbiegli się w popłochu, a koło mnie zatrzymał się samochód z żołnierzami niemieckimi, zainteresowanymi wypadkiem. Kiedy jednak dostrzegli wkładaną do teczki broń, zapuścili silnik i odjechali, nie otwierając ognia. Widocznie doszli do przekonania, iż w pobliżu znajduje się ubezpieczenie, które może ich ostrzelać i nie warto z błahego powodu wdawać się w niepotrzebną strzelaninę. Obawiając się jednak pościgu przez powiadomioną o zajściu żandarmerię niemiecką, odczekałem pewien czas, następnie skierowałem się w stronę Podola, gdzie złożyłem broń na melinie. Od tego czasu, gdy przyszło nam przewozić broń, zachowywaliśmy większą ostrożność.

W czerwcu 1944 r. rozbiliśmy biwak w lesie koło łuża i tam po dotychczasowych akcjach postanowiliśmy odpocząć kilka dni. Wioska znajdowała się wśród lasów i Niemcy rzadko zapuszczali się w ten rejon. Dnia 25 czerwca wysłałem do wioski 2 partyzantów w celu zaopatrzenia oddziału w prowiant. Jeden z nich nazywał się Grądziel. Kiedy znaleźli się wśród zabudowań i zaczęli robić zakupy, dowiedzieli się, że przez Łuże idzie oddział niemiecki, poszukujący partyzantów. Niemcy wchodzili do niektórych domów nie zachowując środków ostrożności i pytali o partyzantów. Zabrakło czasu na wyszukanie odpowiedniej kryjówki czy wycofanie się do lasu. Grądziel ukrył się w jakiejś komórce koło domu, gdzie robił zakupy. Przypadkowo do tego domu weszło kilku żołnierzy, wśród których znajdował się oficer niemiecki. Po sprawdzeniu izb otworzył drzwi komórki. Grądziel przekonany, że jego miejsce ukrycia zostało ujawnione, oddał kilka strzałów do uchylającego drzwi oficera i zabił go na miejscu. Pozostali Niemcy sądząc, że napotkali liczniejszy oddział partyzancki, porzucili broń i ratowali się ucieczką. Zdobyliśmy wówczas 1 rkm i trzy skrzynki amunicji. Po akcji, spodziewając się represji, oddział nasz wraz z mieszkańcami wioski wycofał się do lasu.

Po upływie około pół godziny pojawił się złożony z Okło 300 żołnierzy Wehrmachtu i otoczył zabudowania w poszukiwaniu partyzantów. Zorganizowano obławę, ale nie przyniosła im oczekiwanych wyników. Wówczas Niemcy zastrzelili dwóch mieszkańców Łuża, którzy nie zdążyli uciec do lasu i spalili dwa gospodarstwa. Zwycięska potyczka podniosła chłopców na duchu, a zdobyta broń pozwoliła na lepsze dozbrojenie oddziału, gdyż zgłaszali się nowi ochotnicy.

  W początku lipca 1944 r. wywiad mój doniósł, że w okolicy Niwisk przebywa grupa żołnierzy radzieckich, poszukujących kontaktu z od­działem partyzanckim, do którego chcieliby się przyłączyć. Było ich siedmiu, wśród nich jeden kapitan, i mieli własną broń. Propozycja ta była dla nas korzystna, gdy wzmocniliby nasz oddział. Obawialiśmy się jednak jakiejś prowokacji, gdyż niedawno w Kolbuszowskiem miał miejsce wypadek, że grupa Niemców z białoczerwonymi opaskami, udając polskich partyzantów, nawiązała kontakt z oddziałem, który chętnie ich przyjął, a następnie otworzyła niespodziewanie ogień. Mała liczebność grupy radzieckiej, jak również okoliczności, w jakiej znalazła się po stronie niemieckiej, przemawiały jednak za tym, że za propozycją nie kryje się jakiś podstęp. Jeszcze tego dnia wraz z naszym przewodnikiem i jednym partyzantem udałem się pod wskazane miejsce, gdzie schronili się żołnierze radzieccy. Okazało się, że była to grupa żołnierzy frontowych, walczących gdzieś pod Sanem; jako czołówka zwiadowcza wysunęła się daleko do przodu i Niemcy odcięli ją od oddziału. Zmęczonych, głodnych i zarośniętych żołnierzy przyprowadziłem na miejsce naszego biwaku, gdzie opowiedzieli swoje koleje losu, a następnie uczestniczyli razem z nami w akcjach bojowych. Cechowała ich duża odwaga. Oczekiwali, aż zbliży się linia frontu i będą mogli z powrotem przyłączyć się do swoich. W moim od­dziale przebywali do końca lipca 1944 r., a następnie przekazałem ich pod komendę radzieckiego dowódcy odcinka frontu.

W miarę, jak przybliżała się linia frontu, coraz więcej oddziałów niemieckich zapuszczało się w rejon naszego działania. Dnia 12 lipca szosą od Przecławia w kierunku Kolbuszowej przechodził oddział niemiecki wyposażony w radiowóz i artylerię. Przebywaliśmy wówczas w rejonie kościoła w Dobryninie i tam czujki powiadomiły nas o zbliżających się Niemcach. Niezwłocznie podjąłem decyzję urządzenia na nich zasadzki na drodze pomiędzy Tuszymą a Dobryninem. Oddział został podzielony na trzy grupy, pierwsza zajęła stanowiska od strony Białego Boru, druga - od strony Rzemienia, trze­cia - w Dobryninie. Zasadzka została przygotowana w miejscu, gdzie kanał przecina drogę z Rzemienia do Dobrynina. Po zajęciu stanowisk obserwowaliśmy ruchy przeciwnika. Na przedzie szedł zwiad, który przepuściliśmy. W pewnej odległości za nimi jechał wóz radiowy, infor­mując o wszystkim maszerującą za nim kompanię. Radiowóz, będący celem naszej zasadzki, zatrzymał się w odległości kilkuset metrów od nas. Czekaliśmy jeszcze kilkanaście minut, ale Niemcy się nie zbliżyli. Zamierzaliśmy podejść w ich kierunku wykorzystując obniżenie kanału, ale prawdopodobnie obserwowali nas przez lornety; spostrzegli nasz manewr, ponieważ zatrzymali się we wsi. Radiowóz stał jeszcze chwilę, a w momencie, gdy kierowca chciał go zawrócić, otworzyliśmy do niego ogień z karabinu maszynowego. Podziurawiony kulami wóz zdołał odjechać, zatrzymując się koło Domu Ludowego w Tuszymie, gdzie jego obsługa poinformowała dowódcę o miejscu naszej zasadzki. Niebawem artyleria tego oddziału podsunęła się do Białego Boru i zaczęła ostrzeliwać las, nie wyrządzając nam jednak żadnych strat. Ogień artyleryjski prowadzono po obu stronach szosy na odcinku 6 km. Ubezpieczając się w ten sposób przed naszym ponownym atakiem, pojechali w stronę Kolbuszowej.

Niemcy porzucili radiowóz w Tuszymie - okazało się, że został całkowicie zniszczony naszymi seriami z broni maszynowej. W akcji brało udział siedmiu żołnierzy radzieckich wraz z kapitanem, który wcześniej przyłączył się do naszego oddziału.

W lipcu 1944 r. w rejonie Przecławia i Wólki Błońskiej Niemcy przystąpili do budowy fortyfikacji, wykorzystując - jako siłę roboczą -mieszkańców Kiełkowa i Zaborcza. Obserwowaliśmy przebieg prac i kiedy nie były jeszcze zbyt zaawansowane, zapadła decyzja przeszkodzenia w budowie umocnień. Nocą podeszliśmy w lasy przecławskie, aby być bliżej miejsca akcji. Najodpowiedniejszą porą do jej przeprowadzenia były godziny ranne, gdyż wówczas część eskorty szła do pobliskich wiosek łapać ludzi do robót. O godzinie 8 °° rano, kiedy część Niemców udała się w stronę Kiełkowa, uderzyliśmy na pozostałych. Zostali ostrzelani, jednakże w obawie przed wyrządzeniem strat zatrudnionym robotnikom polskim nie rozwinęliśmy większej akcji. Wówczas został ranny w rękę kapitan SS. Pozostawiając moto­cykl, który zabrałem dla potrzeb oddziału. Niemcy po ostrzelaniu ucie­kli, a ludność rozeszła się do domów.

Spodziewając się przyjazdu zaalarmowanych w okolicy Niemców i zastosowania represji, zorganizowaliśmy na nich zasadzkę. Oddział, ukryty w pobliżu miejsca akcji, obserwował teren. Po około godzinnym wyczekiwaniu nadjechały samochody z SS-manami z Pustkowa, ale zatrzymali się oni dość daleko, jakby przeczuwając zasadzkę. Niemcy pokręcili się trochę po Przecławiu i odjechali niedługo z powrotem. Partyzanci jeszcze trochę wypoczęli, po czym wycofaliśmy się w goleszowskie lasy. Akcja, przeprowadzona 12 lipca, odbyła się bez strat własnych.

W miarę zbliżania się linii frontu Niemcy zaczęli wywozić z Blizny urządzenia rakietowe i przygotowywać do zniszczenia magazyny z częściami V-l i V-2. Zdołali jednakże zniszczyć tylko trzy baraki. Kiedy do Blizny przyjechał liczący około 30 ludzi oddział minerski z zadaniem całkowitego zniszczenia pozostałych urządzeń, komendant Obwodu, Konstanty Łubieński ps. „Ignacy", wydał polecenie, aby za wszelką cenę nie dopuścić do wysadzenia wyrzutni. W związku z tym dowódca oddziału, kpt. Władysław Kwarciany -„Świerszcz", polecił przebywającym na biwaku w rejonie Łuża od­działom przygotować się do akcji. Kompania w sile około 72 żołnierzy, po przebyciu kilku kilometrów, została podzielona na trzy grupy. Plan akcji przewidywał zaatakowanie załogi niemieckiej z trzech punktów. Od strony wschodniej nacierała grupa dowodzona przez kpt. Kwarcianego; od zachodu, gdzie znajdowały się główne magazyny, atakowała grupa moja i Józefa Wałka. Główne uderzenie z kierunku wschodniego prowadził oddział dowodzony przez kpt. Kwarcianego, który pierwszy otwarł ogień, starając się prze­pędzić Niemców w jedno miejsce. Niemcy początkowo sądzili, że mają do czynienia z niewielką grupą partyzancką i zamiast ustępować, zaczęli stawiać opór. Ukryci w barakach otworzyli chaotyczny ogień. Dopiero kiedy do akcji włączyły się pozostałe plutony, ostrzelana z kilku stron załoga niemiecka zaczęła się wycofywać.

Ponieważ głównym celem naszego ataku było zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi, licząc się z możliwością wysadzenia podmino­wanych obiektów przez otoczonych z wszystkich kierunków Niemców, pozostawiliśmy im nie zamkniętą drogę w kierunku południowym, na Ociekę, którą uciekały niedobitki załogi z Blizny. Zdobyliśmy w nieuszkodzonym stanie wyrzutnię pocisków V-1, częściowo uszkodzone dwie wyrzutnie rakiet V-2, magazyny z częś­ciami rakiet, których okupant nie zdołał wywieźć, oraz trzech jeńców.

Licząc się z możliwością ataku niemieckiego na Bliznę, zaciągnęliśmy warty, które pilnowały teren wyrzutni do 12 lipca, tj. do chwili pojawienia się wojsk radzieckich. Wycofujące się z frontu oddziały niemieckie próbowały odbić teren Bliznej, ale zostały zmuszo­ne do wycofania; więcej ataków nie ponawiano.

W dniu 6 sierpnia do mojego domu w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa komisja z udziałem przedstawicieli amerykańskich, angielskich, francuskich i radzieckich w celu odebrania obiektów oraz uzyskania informacji na temat wyrzutni. Przyjechali do mnie robić wywiad na temat wyrzutni VI i V2. Przywieźli nam też podziękowanie od Churchila za współpracę nad rozpracowaniem tych wyrzutni. Sowieci za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do tego, żebyśmy się z Amerykanami, Anglikami i Francuzami kontaktowali. Komisja była tutaj dwa dni. Pierwszego dnia to jeszcze dało się na różne tematy porozmawiać, lecz drugiego dnia przy każdym z nas stał Sowiet.

Ściągałem kilku partyzantów i wraz z niejakim Kosowskim, zatru­dnionym przez Niemców w charakterze murarza przy budowie bazy, pojechaliśmy do leśniczówki, gdzie mieszkał Sławomir Górecki, i tam przekazaliśmy komisji zdjęcia poligonu w Bliźnie, wykonane przez Bułasia i Góreckiego. Następnie komisja udała się w rejon leśny w pobliżu Blizny i badała leje po wybuchach rakiet.

Rozpoczęcie akcji „Burza" na terenie placówki AK Przecław ogłoszono 26 lipca. W związku z tym czterech żołnierzy z mojego od­działu, Kordziński, Grądziel, Niedzielski i Paciorkowski, zwróciło się o pozwolenie odwiedzenia swoich rodzin, na co wyraziłem zgodę. Przeszedłszy w bród Wisłokę, dotarli do Przecławia, gdzie odwiedzili komendanta WSOP Stanisława Sęka - „Dąbka". Tenże zezwolił im zabrać z meliny w Łączkach Brzeskich pistolet maszynowy. I zamiast wrócić do oddziału tą samą drogą, około 11 w nocy poszli przez strzeżony przez wartowników most na Wisłoce. Na wezwanie Niemca: „Hande hoch", jeden z partyzantów oddał do niego serię z pistoletu.

Nazajutrz o świcie wojsko otoczyło Przecław i wyprowadziło z domów wszystkich mężczyzn, gromadząc ich na rynku, koło figury św. Jana. Na rogach rynku ustawiono karabiny maszynowe. W tym cza­sie przebywał na wakacjach u rodziny w Przecławiu prof. Alfred Langer, niegdyś oficer w armii austriackiej i śpiewak opery wiedeńskiej. Jego również wyciągnięto z łóżka, przyłączając do grupy kilkudziesięciu stojących mężczyzn. Oddziałem pacyfikacyjnym dowodził oficer SS w randze porucznika. Do niego zwrócił się Langer, jako tłumacz, okazując przy tym legitymację artysty opery wiedeńskiej. Oficer powiedział, że w związku z zabójstwem żołnierza niemieckiego na moście każe wszystkich rozstrzelać, nazywając zebranych bandyta­mi i partyzantami. Langer starał się wytłumaczyć mu, że żaden ze stojących koło figury nie jest partyzantem i nie posiada broni, ręcząc za to swoją głową, a wielka jest odpowiedzialność za odebranie życia tylu niewinnym ludziom. Podsunął także oficerowi niemieckiemu myśl, aby wziął zakładników, aż sprawa się wyjaśni, kto zabił wartownika.

Niemiec posłuchał jego rady, kazał zatrzymanym rozejść się do domów; zabrał tylko kilku zakładników, których zaprowadzono do sztabu SS na Pikułówce. Langer jeździł tam trzykrotnie, błagając komen­danta o zwolnienie zakładników. Woził go kilkunastoletni chłopiec wozem zaprzęgniętym w starego konia. Owym woźnicą był Emil Wątróbski. Wśród zatrzymanych zakładników znajdował się jego ojciec oraz ks. Zając, których zamierzano skierować do obozu w Pustkowie. Po kilkakrotnej interwencji Langera zwolniono ich. Zachęcony skuteczno­ścią interwencji wstawiał się on za aresztowanymi jeszcze kilkakrotnie.

Pewnego razu przyprowadzono do szkoły w Przecławiu gospodarza nazwiskiem Nędza. Orał on pole pod lasem i posądzono go o kontakty z partyzantami mojego oddziału. Żona Nędzy zwróciła się do Langera z prośbą o wstawienie się za mężem o władz niemieckich. Tenże, wypytawszy się o warunki rodzinne, dowiedział się, że mają kilkoro nieletnich dzieci. Niebawem kazał kobiecie je przyprowadzić, a było ich aż siedmioro, i z tymi dziećmi udał się do komendanta, kwaterującego w miejscowej szkole, z prośbą o wypuszczenie niewinnego wieśniaka. Prośba Langera i łzy dzieci odniosły skutek - ojciec wrócił do domu.

Okres okupacji obfitował także i w inne ciekawe wydarzenia. Do Przecławia przyjechał po ludzi na roboty do Niemiec gestapowiec z Mielca i zwrócił się do wójta, Kazimierza Olszewskiego, z prośbą o pomoc. Wówczas Langer wspólnie z wójtem zaprosili go do gospody na poczęstunek, gdyż postanowili go upić. Gdy już siedzieli przy stole, żołnierz niemiecki przyprowadził do gospody Kazimierza Paciorkowskiego, oskarżając go o kradzież koców z furmanki. Pijany gestapowiec zaczął Paciorkowskiego okładać kolbą automatu i kopać. Wówczas z niezabezpieczonego automatu posypała się cała seria strzałów, tłukąc butelki i lampę. Przeraził się sam gestapowiec, gdyż mógł spowodować śmierć wójta, Langera i właściciela gospody Józefa Pszczelińskiego. Korzystając z ciemności i zamieszania, Paciorkowski uciekł. Pijanego gestapowca wsadzono na furmankę; odjeżdżając zapomniał i o Paciorkowskim i o misji jaką miał wykonać.

Po zajęciu rejonu Niska przez oddziały Armii Czerwonej, wspólnie z kapitanem radzieckim w naszym oddziale, udaliśmy się tam w celu skontaktowania się z dowództwem.  Koło  szkoły w Nowej  Wsi napotkaliśmy czołgi radzieckie tej jednostki, z której pochodzili przy­garnięci żołnierze. Ich załogom udzieliłem informacji o rozmieszczeniu w   okolicy   wojsk   niemieckich.   Szczególnie   interesowało   ich rozmieszczenie sił nieprzyjacielskich w rejonie Ocieki. Towarzyszący im kapitan przyłączył się do czołgistów, a ja, zaopatrzony w pismo od dowództwa   odcinka,   miałem   ściągnąć   w   rejon   Kolbuszowej pozostałych partyzantów radzieckich. Kiedy zamierzałem udać się w drogę powrotną, od strony świerczowskiego lasu Niemcy zaczęli ostrzeliwać Kolbuszową, wobec czego pojechaliśmy motorem w stronę szosy Rzeszów-Majdan. Równocześnie od strony Sędziszowa zaczęły atakować miasto inne oddziały niemieckie. Najbliższej nocy jednostka radziecka otrzymała rozkaz uderzenia na Baranów i w celu uchwycenia przyczółka na lewym brzegu Wisły tam skierowała swoje siły.

Pożegnawszy się z radzieckim kapitanem wyruszyłem przez Niwiska w drogę powrotną, napotykając we wsi jakiś oddział frontowy. Po dojechaniu do Dobrynina stwierdziłem, że koło szkoły zajęła stanowiska jednostka niemiecka z artylerią, która okopawszy, się przy­gotowywała się do odparcia radzieckiego uderzenia od wschodu. Skontaktowałem się ponownie z dowódcą radzieckich czołgów i opra­cowaliśmy plan działania. Najpierw pozycje niemieckie miały być ostrzelane przez czołgi, a następnie zaatakowane wspólnymi siłami. Radzieckie czołgi podjechały na skraj lasu i ogniem z dział rozbiły niemiecką artylerię, niszcząc trzy działa; wieś zaczęła się palić, hitlerowcy jednak nie zamierzali się wycofać. Dopiero z nastaniem mroku piechota sowiecka ruszyła do ataku, wypierając Niemców z ich stanowisk.

W końcu lipca 1944 r. linia frontu przesunęła się na zachód. Artyleria niemiecka okopała się w Pikułówce, tuż przy szosie z Przecławia w kierunku Dąbia. Zameldowałem o tym dowódcy odcinka wojsk radzieckich, który polecił mi dokonać rozpoznania baterii i sił niemiec­kich. Równocześnie dodał, iż odda do mojej dyspozycji tylu ludzi, ilu zechcę, aby tylko zaskoczyć i zniszczyć Niemców. Na akcję wyruszyło kilkunastu ochotników. Przekradając się wąwozami, podeszliśmy do toru kolejowego, na którym stanęła linia frontu. Okopani żołnierze mieli stanowiska w odległości około 100 m jeden od drugiego. Pomimo to udało się nam niepostrzeżenie przejść przez tory, po czym skierowali­śmy się w stronę szosy i dalej ku mostowi na Wisłoce. Wykorzystując jako osłonę stare wierzby, niepostrzeżenie minęliśmy okopy niemiec­kie, podchodząc blisko obsługę baterii. Zaskoczenie Niemców było tak wielkie, że poddali się bez jednego wystrzału. Nakazaliśmy im zaprzęgnąć konie do dział i jechać we wskazanym przez nas kierunku na Tuszymę. Niebawem przekazaliśmy ich wraz z baterią dziewięciu dział dowództwu radzieckiemu, otrzymując pisemne potwierdzenie. Dokument ten zachowałem dotychczas.

Linia frontu zatrzymała się na Wisłoce przez okres około dwóch tygodni. Gdy 6 sierpnia tereny prawobrzeżne zostały zajęte przez wojs­ka radzieckie, przyjechałem do Mielca, gdzie wraz z innymi akowcami zgłosiłem się do służby pomocniczej w MO. Kwaterowaliśmy w budynku Komendy Powiatowej przy ul. Kościuszki 12.

Około połowy sierpnia zaszedł wypadek uświadamiający mi, że coś nie jest w porządku z tą nową władzą. Pewnego dnia zgłosili się do nas funkcjonariusze UB z poleceniem, abyśmy wieczorem stawili się na ul. Piusa XII (obecnie Lwowska), koło wskazanego domu. Nakazano nam otoczyć dwa parterowe budynki i pilnować, aby nikt nie uciekł, gdyż rzekomo mieli się tam ukrywać Niemcy. Trzech funkcjonariuszy UB weszło do mieszkania. Ponieważ nie wychodzili przez dłuższy czas, kazałem schylić się jednemu koledze, stanąłem na jego ramionach i zajrzałem przez okno do oświetlonego wnętrza. Zauważyłem dwoje starszych ludzi, stojących z podniesionymi rękami, twarzą do ściany, oraz ubowców, którzy przetrząsali szuflady i szafy w poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy. Na stole leżały wyłożone łańcuszki, zegarki i dolary. Jeden z funkcjonariuszy wyjął z szafy ubranie cywilne, zrzucił mundur, nałożył skradziony garnitur, po czym z powrotem przywdział mundur. Mnie to zdenerwowało i po wyjściu z mieszkania zwróciłem im uwagę: - Słuchajcie koledzy, to zamiast szukać Niemców plądrujecie po mieszkaniu i zabieracie biżuterię? Jak my tę Polskę zbudujemy, gdy będziemy postępować w ten sposób?

 Żaden z ubowców nic się nie odezwał, rozeszli się, zabierając ze sobą skradzione rzeczy. Na drugi lub trzeci dzień przyszedł radziecki komendant wojenny, oświadczając, iż jego żonie przydałby się „haroszy" kostium, a jemu wieczne pióro, po czym opuścił kwaterę. Po jego wyjściu zwróciłem się z zapytaniem do kolegów, jak oni rozumieją słowa komendanta, czy on chce, abyśmy mu te rzeczy kupili? - Kupić nie, ale zarekwirować, czyli zabrać - usłyszałem. - Oni mówią, że taki dobrobyt jest w Związku Radzieckim, a ich oficer nawet wiecznego pióra nie posiada? Nigdy na to nie pójdziemy, abyśmy w Polsce „rekwirowali" kostium dla kobiety sowieckiej - oświadczyłem.

Widocznie znajdujący się wśród nas donosiciel poinformował komendanta wojennego o moim zachowaniu, gdyż na trzeci dzień otrzymałem telefon z Przecławia, abym się zgłosił u komendanta mili­cji. Obawiając się jakiejś niespodzianki, nie pojechałem główną szosą, lecz drogą przez Goleszów. W Przecławiu znajomy komendant oświad­czył mi, że otrzymał z Mielca doniesienie na mnie o próbie przeprowadzenia jakiejś „rozróby". Dodał, że ciągle dzwonią, dopytują się o mnie i zbierają informacje. Opowiedziałem mu całe zajście z funkcjonariuszami UB i komendantem wojennym. Poradził mi, abym nie jechał do Mielca, lecz do domu, a jeśli będę na coś potrzebny, to przyśle po mnie dyżurnego milicjanta. Pojechałem więc do Dobrynina.

Po kilku dniach, wykonując jakieś prace na podwórzu, zauważyłem furmankę z żołnierzami radzieckimi jadącą w stronę mojego domu. Ale ponieważ wówczas dużo ich znajdowało się w okolicznych lasach i często jeździli przez wieś, nie widziałem potrzeby ratowania się ucieczką. Gdy zajechali na podwórze, okazało się, że jest to grupa enkawudzistów. Po ustaleniu mojej tożsamości przeprowadzili w domu rewizję, ale niczego nie znaleźli. Następnie mnie wraz z Kuczkowskim, partyzantem AK ujętym w Tuszymie, zabrali na furmankę i pojechali­śmy w stronę Pustkowa. Tam zaprowadzono nas do jednego z baraków, gdzie w dużej sali przebywało już kilkadziesiąt osób. Trzymano nas przez tydzień, przesłuchując dniem i nocą.

Pewnego ranka cały barak został otoczony przez enkawudzistów; nakazano nam wyjść i popędzono kilkaset metrów do znajdującego się tam głębokiego dom. Był to lej po wysadzonej amunicji; miał około 50 m średnicy i kilka metrów głębokości. Nakazano nam stanąć w nim twarzą do wewnątrz, a na krawędzi leja ustawiono dwa cekaemy. Część ludzi zaczęła się modlić, niektórzy płakali. Próbowałem ich uspokoić, argumentując, że przecież nikt nas nie będzie rozstrzeliwał; nie dopuszczałem wtedy myśli, że jednak może to nastąpić. W takim napię­ciu trzymano nas około pół godziny. Wreszcie nadbiegł jakiś enkawudzista z okrzykiem: „Nie strzelać", co spowodowało pewne odprężenie. Do dziś nie jestem pewien, czy była to makabryczna zabawa wyreżyserowana przez NKWD, czy też rzeczywiście mieli zamiar urządzić masakrę. Nie mieściło mi się w głowie, że może zginąć tylu niewinnych ludzi.

Około godziny 7.00 rano nakazano nam wyjść z tego dołu i drogą na Ociekę poprowadzono w stronę Ropczyc. Enkawudziści eskortujący kolumnę z bagnetami nałożonymi na karabiny szli przydrożnymi rowa­mi i jeśli dostrzegli u kogoś lepsze buty, nakazywali zdjąć, dając w zamian swoje szmaciane. Mnie zabrano z domu w polskim mundurze i butach oficerskich, które miałem jeszcze z czasów służby wojskowej. Spodobały się one jednemu z enkawudzistów; zbliżył się do mnie i przystawiwszy bagnet do piersi, nakazał je zdjąć. Wówczas zamiast spełnić jego żądanie, chwyciłem za bagnet i odsunąłem go, mówiąc: „Ty mnie będziesz przebijał, a ja z wami niedawno biłem Germańca i waszym sołdatom dawałem schronienie w oddziale, w ten sposób za to chcesz się odwdzięczyć?" Jakoś głupio mu się zrobiło i zostawił mnie w spokoju.

Całą grupę zapędzono do więzienia w Ropczycach, gdzie trzymano nas przez dwa tygodnie i przesłuchiwano. Jako pierwszy przesłuchiwał mnie szef UB ppor. Jerzy Kiwierski, który dowiedziawszy się o mojej służbie wojskowej przed 1939 r. w 6. Baonie Pancernym, wyjawił, iż zna Lwów, gdyż kiedyś tam mieszkał. Oświadczył, że jest komunistą, ale ma serce Polaka. Mnie i koledze Kuczkowskiemu z Tuszymy radził nie przyznawać się do przynależności do AK. Powiedział, że po nim będzie nas przesłuchiwał enkawudzista, Żyd, który jeśli powiemy, że byliśmy w AK, wyśle nas na białe niedźwiedzie. Kiwerski poradził nam, że gdy enkawudzista zapyta nas o AK, mamy odpowiedzieć, że przed wojną księża tworzyli w naszej parafii taką organizację, która się nazywała Akcja Katolicka, więc na wsi mówili na to AK. Skorzystaliśmy z tej rady i po dwóch tygodniach zostaliśmy zwolnieni. Szef UB ostrzegł nas także, abyśmy nie wracali do domu drogą, lecz polnymi ścieżkami i lasem, najlepiej nocą. Tak też postąpiliśmy. Wiadomo mi, że wspomniany szef UB zwolnił także z więzienia Mieczysława Miętusa z Lubziny.

Po zwolnieniu do domu zbieg okoliczności sprawił, że spotkałem się ponownie z pułkownikiem radzieckim, któremu w rejonie Niska przekazywałem informacje o umocnieniach niemieckich. Oddział mój kwaterował w przysiółku Białe. Otrzymaliśmy rozkaz, aby iść na pomoc powstaniu warszawskiemu. Komendę nad liczącym około 70 partyzantów oddziałem objął wówczas kpt. Władysław Kwarciany. Doszliśmy tylko do Sobowa, gdyż Sowieci rozbrajali oddziały AK. Zapadła decyzja powrotu do dawnej bazy. Nam udało się broń zachować i powrócić w lasy rzemieńskie.

Oddział zakwaterował w domu Stanisława Wałka. Niebawem NKWD ustaliło miejsce naszego biwaku i przysłało pięć samochodów z kilkunastoma enkawudzistami, z propozycją, abyśmy pojechali z nimi do Rzeszowa, gdyż tam tworzy się armia polska. Aby uśpić ich czujność, zwróciłem się do chłopaków, mówiąc: - Co robimy, trzeba chyba pojechać? Usłyszał to stojący w progu wspomniany pułkownik radziecki, z którym już wcześniej się zetknąłem, i kiedy wypatrzył moment, że enkawudziści nie patrzą na niego, skinął ręką, abym z nim wyszedł. Gdy znaleźliśmy się sami, zapytał: - Ty znajesz, kto przyjechał? To jest NKWD. Wy nie pojedietie do Rzeszowa. Wywiozą was na Syberię, bo jesteście z AK. To niepraw­da, że w Rzeszowie tworzy się polska armia, tam są jeszcze Niemcy.

Zabrałem partyzantów na naradę, zapoznając z naszą sytuacją. Doszliśmy do wniosku, że do Rzeszowa nie pojedziemy, ale trzeba się od nich jakoś oddalić. Oświadczyłem więc radzieckiemu oficerowi, że pojedziemy dopiero wieczorem, gdyż musimy się przebrać, odwiedzić nasze rodziny, wziąć świeżą bieliznę i coś na drogę oraz pożegnać się. Broń naszą, w tym breny i steny, ustawioną w kozły, pozostawiliśmy na podwórcu. Z partyzantami umówiłem się, że spotkamy się w przysiółku Papiernia, gdzie rzeczywiście wszyscy się stawili; stamtąd udaliśmy się w stronę wyrzutni rakiet w Bliznie. Do domów powróciliśmy po dwóch tygodniach.

Kiedy wydawało się, że sytuacja się uspokoiła, komendant posterunku MO powiadomił mnie, abym się zgłosił w komendzie NKWD w Przecławiu, mieszczącej się w domu Kordzińskiego. Ubrałem się w mundur i uzbrojony w dwa pistolety oraz granat udałem się na spotkanie. Po zgłoszeniu się komendant NKWD poprosił mnie, abym usiadł, po czym zapytał o numer mojego pistoletu, który zresztą miał zapisany. Kiedy dałem mu pistolet, stwierdził, iż numer się zgadza, a sądząc, że jestem rozbrojony, odezwał się już zupełnie innym głosem:

Gdzie macie otrzymaną broń zrzutową?

Wyjaśniłem mu, zresztą zgodnie z prawdą, że została zabrana przez sowieckich sołdatów. Następnie zaczął mnie ostro przesłuchiwać. Widząc, na co się zanosi, uderzyłem go z całej siły w twarz, po czym wybiegłem z pokoju, przewróciłem stojącego przy bramie wartownika i ratując się ucieczką, wpadłem do kościoła, gdzie ukryłem się w ambonie. W poszukiwaniu mnie wzięła udział zaalarmowana znaczna ilość żołnierzy radzieckich i enkawudzistów. Weszli nawet do kościoła, ale mnie nie znaleźli; w przypadku wykrycia byłem gotów stoczyć z nimi ostatnią walkę. Wyszedłem dopiero wieczo­rem, gdy zaniechano poszukiwań, a kościelny przyszedł zamykać kościół.

Od tego dnia zaczęła się moja powtórna konspiracja. Ponieważ w podobnej sytuacji znalazło się wielu innych akowców poszukiwa­nych przez NKWD i Urząd Bezpieczeństwa, ratując się przed wywiezieniem do łagrów, utworzyliśmy oddział samoobrony. Bo jak każdy pojedynczo chodził, to różne napady były, więc trzeba było to wszystko wziąć do kupy i mieć nadzór nad tymi ludźmi. W 1944 i 1945 roku, jak Sowieci wywozili naszych na Sybir, to wszyscy akowcy pchali się do lasu. Bo wolej w lesie, tu, na swojej ziemi zginąć, jak tam, ginąć na Syberii... Więc wszystko się do lasu pchało.

No i walka. W naszych lasach siedzieli Sowieci. Dwa lotniska tutaj mieli, to przychodzili do wsi, gwałcili kobiety, kradli. Sowieci byli większymi wrogami od hitleryzmu. Bo to nawet oficer u Sowietów nie miał honoru ani wstydu - na oczach matek i ojców gwałcili kobiety... Kradli. Czułem się odpowiedzialny za bezpieczeństwo ludności zamieszkującej rejon naszego działania, bo oficjalna władza nie mogła zapewnić spokoju. Walczyliśmy więc z Sowietami, bo napadali na wsie i nie raz nas zaczepiali, to musieliśmy się bronić. A potem, jak utworzyli UB, to i z ubowcami trzeba było się bić. Bo do Urzędu Bezpieczeństwa brali przeważnie złodziei i morderców. Jak już tylko był złodziej, to charaszo, do UB go przyjmowali. U nas był taki przed­wojenny złodziej kieszonkowy, Podolski się nazywał. Ważył chyba 120 kilogramów. Ten Podolski został u nas szefem UB!

Chroniąc ludzi przed represjami stalinowców, nie chciałem równocześnie dopuścić do rozlewu krwi. Gdybym chciał, to zamordo­wałbym setki ubowców. Ale ja nie chciałem nikogo zabijać. Nikt mi nie powie, że kogoś zabiłem czy obrabowałem. Jak złapałem ubowca, to rozbroiłem i najwyżej 25 kijów na tyłek dałem. I każdemu ubowcowi mówiłem tak:

- Zastanów się, komu służysz! Ty nie służysz Polsce, tylko obcemu mocarstwu!

Bardzo dużo było takich, którzy po moich kijach i przemowie zrezygnowali ze służby w Urzędzie Bezpieczeństwa. Że niby to zachorowali, niby coś tam innego, i rzucali służbę u nich.

Dwukrotnie uratowałem życie Alojzemu Popielowi z Przecławia. Kiedy żołnierze z oddziału majora. „Zapory" - Hieronima Dekutowskiego przyszli wykonać na nim wyrok, wysłałem jednego partyzanta na rozpoznanie sytuacji w Przecławiu, namówiwszy go uprzednio, aby po powrocie poinformował zamachowców, iż w miasteczku znajduje się dużo wojska i przeprowadzenie akcji jest niemożliwe. Wybieg ten okazał się skuteczny, a Zaporczycy więcej nie interesowali się nim. Drugi raz miał on otrzymać kulę z rąk „Mściciela" (Jan Stefko), który miał z Popielem osobiste porachunki. W styczniu 1946 r. Stefko - „Mściciel" przyszedł ze swoimi ludźmi do Przecławia, aby dokonać z nim rozliczeń. Nie zastawszy go w domu, urządził na niego zasadzkę koło mostu w Przecławiu. Miałem rozpoznać powracającego ze stacji Popiela i wskazać go Stefce. Kiedy przechodził koło nas, świadomie nie rozpoz­nałem go.

 Kiedy ukrywałem się, przyszedł do żony sołtys z Dobrynina, Kobos, informując, że Alojzy Popiel,,,,,,,,,,,,,,,,,, chce się koniecznie ze mną spotkać, na co wyraziłem zgodę. W oznaczonym dniu przyjechał na rowerze. Ponieważ nigdy nie przebywałem w swoim domu, lecz u sąsiadów albo w lesie, powiadomiony o jego przybyciu, poszedłem na spotkanie. Nie miał do mnie żadnej ważniejszej sprawy; pretekst stanowiła propozycja naprawienia mu okularów. Rozmowę przedłużył do wieczora, a kiedy zaczął się robić mrok, zaproponował mi, abym go odprowadził około 3 km do drogi. Mocne naleganie w tej sprawie zwróciło moją podejrzli­wość. Zaproponowałem więc, że wynajmę furmankę, na którą on włoży swój rower. Jak się niebawem okazało, wspólnie z ubowcami mielecki-mi urządził na mnie zasadzkę, którą odkrył furman bacznie obserwujący drogę, o co go zresztą prosiłem. Zauważył ukrytych za drzewami trzech funkcjonariuszy z przygotowaną do strzału bronią.

Po wkroczeniu Armii Czerwonej zaczęły się mnożyć przypadki rabunków, zwłaszcza że prócz funkcjonariuszy UB uczestniczyli w nich także żołnierze sowieccy. Pewnego razu przebywaliśmy na zasadzce pomiędzy Biesiadką a Przyłękiem, a jeden z żołnierzy stał na szosie, zatrzymując wszystkie pojazdy. Jego uwagę zwrócił radziecki samochód wojskowy, wiozący kilka kobiet, z których jedna na widok polskiego żołnierza zaczęła krzyczeć, a wśród przewożonych zauważyliśmy jakieś poruszenie. Niezwłocznie wydałem rozkaz, aby ostrzelać samochód po kołach. Pojazd wpadł do rowu, ale w efekcie nic się nie stało, bo rów był płytki. Okazało się, że na samochodzie znaj­dowały się kobiety, które chciały z Mielca dostać się do Kolbuszowej i skorzystały z „uprzejmości" radzieckich żołnierzy, bowiem komuni­kacja PKS jeszcze nie funkcjonowała. Niektóre powracały z zakupów lub nawet z obozów. Sowieci zabierali na samochód przeważnie pasażerów z bagażem. Jak się okazało pomiędzy Przyłękiem a Biesiadką upozorowano zepsucie samochodu i nakazano mężczyznom zejść, aby go popchali. Gdy to uczynili, kierowca Włączył silnik, pozostawiając ich na drodze bez bagażu.

Przypadło nam chronić ludność wiejską przed bandami rabunkowymi, ponieważ milicja przecławska nie dawała sobie z nimi rady. Mieszkańcy przychodzili i zwracali się do mnie z pretensjami, mówiąc: - To my wam jeść daje­my i chronimy, a wy swoich ludzi rabujecie. Podejrzewali, iż napadów rabunkowych dokonują ludzie z oddziału mojego lub Lisa. Na spotka­niu z Wojtkiem Lisem zadecydowaliśmy, iż trzeba coś zrobić, zwłaszcza że napady nasiliły się. Zaczęliśmy więc robić zasadzki na napastników. Udało się nam ująć dwóch bandytów ze Smoczki, braci Cukierskich, którzy napadali na ludzi wracających z Niemiec. Grasowały również bandy liczniejsze. Na jedną z nich urządzaliśmy zasadzki przez dwa tygodnie, aż do skutku. Na trop bandytów wpadł Karol Białek, mój zastępca. Wczesnym rankiem podeszliśmy pod ich melinę i ujęliśmy sześciu uzbrojonych ludzi; wśród nich znajdował się niejaki Fuksa. Każdy z nich na obnażoną tylną część ciała otrzymał po dwadzieścia pięć kijów, a następnie jako dodatkową karę, musieli przez tydzień rąbać pniaki leśne dla naszego oddziału. W końcu ich zwolnili­śmy.

Chroniliśmy mieszkańców nie tylko przed bandami rabunkowymi, ale i przed represjami mieleckich stalinowców, jak np. nauczyciela z Dobrynina, którego nazwiska już niestety nie pamiętam. Pewnego dnia przyjechało po niego trzech funkcjonariuszy UB i zabrało go do Mielca. Powiadomiony o aresztowaniu nauczyciela, siadłem na wypożyczony od znajomego rower, wziąłem broń zamelinowaną u Moskala w Rzemieniu i razem z nim urządziliśmy zasadzkę koło młyna w Rzemieniu. Ubowcy wraz z aresztowanym jechali furmanką przez Tuszymę, a więc nieco dłuższą drogą, co umożliwiło nam przy­gotowanie zasadzki. Kiedy podjechaliśmy na bliską odległość, zaskoczyliśmy ich wezwaniem do podniesienia rąk. Dwóch ubowców uczyniło to natychmiast, natomiast trzeci, Stanisław Kaczmarczyk, rzucił się do ucieczki w stronę nadwisłoczańskich zarośli. Pobiegłem za nim, oddając w powietrze kilka strzałów, które zdopingowały go do jeszcze intensywniejszej ucieczki aż z rozpędu wpadł do Wisłoki, odby­wając niezamierzoną kąpiel. Tylko głowa wystawała mu ponad lustro wody. Mogłem wówczas zastrzelić go z odległości kilku metrów i może płynąc z prądem dotarłby do Mielca, ale nie chciałem plamić rąk brat­nią krwią. Pozostałym na wozie dwóm ubowcom odebraliśmy broń, uwolniliśmy więźnia, po czym pozwoliliśmy odjechać i złożyć mel­dunek szefowi UB Pacanowskiemu. Uwolniony nauczyciel przyłączył się do naszego oddziału i przebywał w lesie przez kilka tygodni, po czym wyjechał na Ziemie Zachodnie.

Inna akcja skierowana przeciwko stalinowcom, przeprowadzona w ramach represji za bestialskie traktowanie aresztowanych akowców, to zatrzymanie w Przyłęku samochodu przewożącego funkcjonariuszy MO z Kolbuszowej wraz z ich komendantem Stanisławem W. oraz Karolem W. Po zatrzymaniu samochodu na śródleśnym odcinku drogi rozbrojono milicjantów łącznie z komendantem, którego - po odpowiedniej pogadance uświadamiającej - zwolniono w samej bieliźnie. Akcja odbyła się bez wystrzału.

 Takie zuchwalstwo dokonane na terenie, gdzie rozciągała się władza Pacanowskiego, stawiało go wobec przełożonych z UB w niezbyt korzystnym świetle. Na jego polecenie w maju 1946 r. przyjechała do mojego domu w Dobryninie ekspedycja pacyfikacyjna złożona z mieleckich ubowców i żołnierzy KBW. Podczas gdy część napastników uczestniczyła w rabunku, inni zajęli się przesłuchiwaniem domowników, starając się zdobyć informa­cje o miejscu mojego pobytu. Swe sadystyczne nawyki wyładowywali na mojej żonie. Szczególnym bestialstwem wyróżnili się mieleccy ubowcy: Tadeusz Bajda i niejaki Warzocha. Kazali żonie położyć się, a następnie przystąpili do „polowego przesłuchania", bijąc ją kolbami po krzyżach. Widok uzbrojonych mężczyzn maltretujących bezbronną kobietę wzbudzał odrazę nawet wśród samych stalinowców, asystujących przy tym makabrycznym widowisku. I może by ją całkiem zakatowali, ale włączył się będący z nimi oficer KBW, mówiąc:

Czy jesteście Niemcami, aby w ten sposób rozprawiać się z polskimi kobie­tami?

Po tej uwadze Bajda i Warzocha przerwali bicie żony.

Ojca wypytywano o moją działalność okupacyjną oraz przyczyny pozostawania w konspiracji. I kiedy oficer KBW przekonał się, że nie jestem bandytą, za jakiego mnie przedstawiono, lecz ukrywającym się przed wywiezieniem do łagrów żołnierzem AK, poradził matce, ażeby usunęła z mieszkania wartościowe rzeczy, gdyż dom zostanie spalony. Ale matka nie wierzyła, iż mogą się zdobyć na taki czyn. Przez cały czas dom był otoczony, aby nikt z rodziny nie wymknął się i nie sprowadził pomocy. Podpalili go dopiero w nocy; palił się szy­bko, gdyż był drewniany i kryty strzechą. Przebywałem wówczas w Białym Borze, skąd dobrze była widoczna łuna pożaru. Zbudziłem kilku ludzi na świadków, aby kiedyś mogli poświadczyć, iż dom spłonął nie w wyniku potyczki, lecz celowego podpalenia. Gdyby jeszcze jeden dom spalili - byliśmy gotowi na rewanż, chcieliśmy ich otoczyć i wy­strzelać.

Dysponowaliśmy dwoma poniemieckimi samochodami, wykorzy­stywanymi do szybkiego przerzucania ludzi i sprzętu w przypadku podejmowania jakichś akcji. Były one garażowane w dwóch miejscach. Jeden z nich przechowywaliśmy w zagajniku leśnym. Zachodziła jed­nak obawa znalezienia go i wykradzenia przez przypadkowego znalazcę. Postanowiłem temu zapobiec przez zaminowanie samochodu granatem zaczepnym, który zamocowałem w ten sposób, że wybuch miał nastąpić dopiero przy próbie włączenia silnika. Równocześnie, chcąc uchronić przypadkowych znalazców przed skutkami wybuchu i zapobiec kradzieży, umieściłem na samochodzie kartkę z napisem ostrzegawczym.

Po jakimś czasie samochód został odkryty przez patrol ubowców patrolujących las za partyzantami. Obejrzeli starannie samochód, a nie widząc nigdzie ładunku, włączyli silnik, co spowodowało wybuch granatu. Był on jednak tak umieszczony, aby w przypadku eksplozji nie uszkodzić silnika. Wystraszeni hukiem wybuchu - odstąpili od samochodu. Dopiero ściągnięci z Rzeszowa saperzy dokładnie sprawdzili samochód, czy nie ma w nim ukrytych innych ładunków, i wyprowadzili go z lasu.

Drugi samochód udało nam się przechować do marca 1947 roku; zdałem go dopiero przy ujawnianiu oddziału. Znajdował się on w trud­no dostępnym miejscu w lesie, a w dodatku zaspy śnieżne uniemożliwiały jego wyprowadzenie. Chciałem go przywieźć do Mielca, skoro tylko pozwolą warunki terenowe. Ubowcy jednak nale­gali, abym to uczynił niezwłocznie. Pojechaliśmy więc furmanką zaprzężoną w dwa konie i dopiero przy ich pomocy zdołaliśmy prze­ciągnąć samochód przez zaspy.

Pewnego razu do mojego oddziału zgłosiło się pięciu uzbrojonych żołnierzy, podając, że są dezerterami z wojska i chcą wstąpić do par­tyzantki. Przed podjęciem decyzji postanowiłem ich sprawdzić. Ugościłem, wskazałem nocleg i oznajmiłem, że decyzję o przyjęciu do oddziału po sprawdzeniu podanych przez nich informacji w jednostce wojskowej w Krakowie, skąd rzekomo zdezerterowali. Nazajutrz rano nie pozostało po nich śladu - ulotnili się nocą.

Aby zabezpieczyć się przed prowokatorami, nie zweryfikowanych ochotników do leśnego wojska pochodzących z terenu powiatu mieleckiego kierowałem do oddziału majora „Zapory" - Hieronima Dekutowskiego, operującego w lasach lubelskich. Łączność z nim utrzymywałem przez specjalną kurierkę, moją bratową, żonę Michała Rusina.

Wśród konfidentów mieleckiego UB znajdował się niejaki S., leśniczy w Sokolu. Znałem go osobiście i początkowo nasze stosunki układały się dobrze. Na ślad jego współpracy z UB naprowadziły mnie tropy na śniegu. Mianowicie, idąc przez las pomiędzy Rudą a Sokołem, zauważyłem na świeżym śniegu ślady butów, prowadzące do leśniczówki w stronę Rudy. Postanowiłem wyjaśnić ich pochodzenie. Podchodziłem wieczorem w stronę leśniczówki i obserwowałem, kto do niej przychodzi. Rozmówców S. udało mi się ustalić już za trzecim razem. Znajdowałem się akurat w zasadzce, kiedy wyszedł leśniczy S. i oddaliwszy się o kilkadziesiąt metrów od leśniczówki, zatrzymał się bez widocznego powodu, jakby oczekując na kogoś. Po upływie około 15 minut od strony Białego Boru nadeszło dwóch ubowców, Bajda i Warzecha, a ponieważ odległość dzieląca mnie od nich była niewiel­ka, słyszałem całą rozmowę. Oczywiście jej tematem byłem ja i ukrywający się w przyległych lasach partyzanci. Od jak dawna S. pozostawał na usługach UB, nie udało mi się ustalić.

Wojna się skończyła i chcieliśmy powrócić do normalnego życia. Mieliśmy jednak zbyt dużo smutnych doświadczeń i nie ufaliśmy władzy ludowej nawet wtedy, kiedy ogłoszono drugą amnestię. Zorganizowałem wówczas naradę z partyzantami i zaczęliśmy się zastanawiać, jak się zachować w tej sytuacji. Powstał zasadniczy prob­lem - ujawnić się i oddać broń czy pozostać nadal w konspiracji. Nie chciałem narzucać żołnierzom swojego zdania i postanowiłem dostoso­wać się do większości. Ostatecznie przeważyły głosy, aby się ujawnić, co też uczyniliśmy 12 marca 1947 roku.

Na wszelki wypadek oddział podzieliłem na dwie grupy. Posiadaną broń załadowaliśmy na furmankę i przyjechaliśmy do Mielca, gdzie zgłosiłem się na Komendę Powiatową MO. Tam jednak nie chciano broni przyjąć i poinformowa­no, że w tych sprawach kompetentny jest Urząd Bezpieczeństwa, który mieścił się w rynku. Udaliśmy się tam w niepewności, czy przy okazji nie zostaniemy aresztowani. Oddanie broni przebiegało sprawnie i od komisji likwidacyjnej otrzymaliśmy odpowiednie zaświadczenie. Wraz z moim zastępcą, Karolem Białkiem ps. „Kruk", zastrzegliśmy sobie zatrzymanie po jednym pistolecie, jako broni osobistej, na co komisja wyraziła zgodę. Wkrótce jednak zrozumieliśmy, że jest to nasz błąd, ponieważ w każdej chwili mogliśmy zostać aresztowani pod zarzutem nielegalnego posiadania broni. Postanowiliśmy zatem i te pistolety oddać, co uczyniłem przez sołtysa.

Szef UB zapewne miał świadomość, że w przypadku zatrzymania nas wieść p tym rozniesie się i nikt więcej nie zgłosi się przed komisję likwidacyjną, toteż nikogo nie zatrzymano. Nazajutrz ujawniła się resz­ta naszego oddziału.

Wkrótce po ujawnieniu stwierdziłem, że jestem śledzony przez agentów bezpieki. Toteż, podobnie jak wielu akowców, wyjechałem na Ziemie Zachodnie, do wsi Gawrony Duże w powiecie Lubin, gdzie objął gospodarstwo poniemieckie mój teść. Tam znajdowała się kuźnia. Uruchomiłem ją i zacząłem zajmować się kowalstwem, zwłaszcza że na tego rodzaju usługi było duże zapotrzebowanie.

 Ale i tam UB nie dało mi spokoju. Przychodzili różni podejrzani ludzie, w których dopatry­wałem się agentów; wkrótce i oni sami przyznali się, że są konfidenta­mi UB. Przynieśli nawet do domu wódkę, za pieniądze otrzymane z UB, i wspólnie ustaliliśmy, jakie informacje mają o mnie przekazać. Przez nich postanowiłem rozeznać zamiary władz bezpieczeństwa odnośnie do mojej osoby. Równocześnie podjąłem środki ostrożności - pod podłogą domu wybudowałem melinę, z której prowadziło wejście do piwnicy sąsiedniego domu, a stamtąd na zewnątrz. Kiedy była już gotowa, rozgłosiłem, że wyjeżdżam w okolice Szczecina, podając nawet datę wyjazdu.

Efekt był natychmiastowy. Przyszedł po mnie milicjant w asyście czterech ubowców, chcąc mnie aresztować. Spodziewałem się wprawdzie ich wizyty, ale w nocy, tymczasem przyszli w dzień. Ale i tak miałem szczęście, gdyż mnie nie zastali w domu. Kiedy się o tym dowiedziałem, wziąłem rower i udałem się w przeciwnym kierunku, aniżeli się spodziewali, i wsiadłem do pociągu na oddalonym o 17 kilo­metrów przystanku kolejowym Ścinawa. Dojechałem do Ropczyc, skąd udałem się do brata w Woli Ocieckiej. Była to zima 1948 roku. Od tego czasu zaczęła się moja trzecia konspiracja.

W kilka miesięcy później, latem 1948 roku, dano mi znać, że do leśniczówki przyjechał szef UB z Mielca, Aleksander Bartuzi, i chce się ze mną spotkać. Przystałem na tę propozycję, ale postawiłem warunek: ma przyjść bez obstawy i bez broni. Odpowiedź tę przekazałem mu przez moją żonę. Za kilka dni istotnie doszło do spotkania, na które Bartuzi przyszedł ubrany w samą koszulkę i krótkie spodnie. Ja, na wszelki wypadek, przygotowałem ubezpieczenie. Rozmowa toczyła się na różne tematy, w końcu zaproponował mi, abym przyjechał do niego do domu w Rzeszowie, to załatwi, że nie będę musiał się ukrywać. Odpowiedziałem Bartuziemu, iż nie wierzę w szczerość intencji, gdyż w komunistycznym ustroju to tak jest, że jeden drugiego zamyka do więzienia, aby tylko otrzymać awans od przełożonych. Widząc, że nie skorzystam z jego oferty odnośnie ujawnienia, odrzekł na to:

 - Skoro się kierowałeś do tej pory swoim rozumem, to kieruj się dalej. Nie chcę cię mieć na sumieniu.

W jakiś czas później UB dowiedziało się, że Bartuzi miał ze mną roz­mowę. Przyjechali więc do żony, chcąc dowiedzieć się więcej szczegółów o jej przebiegu. Powiedziała im wówczas, że miałem się ujawnić, ale się rozmyśliłem, ponieważ nie ufam ubowcom, gdyż aresztują niewinnych ludzi.

Po pewnym czasie znów pojawiło się w Dobryninie trzech funkcjonariuszy z Ministerstwa Bezpieczeństwa w Warszawie wraz z Bartuzim i dwoma funkcjonariuszami UB z Mielca, Bajdą i Warzechą, przedstawiając jakieś legitymacje. Kiedy znaleźli się na podwórzu, Bartuzi zwrócił się do żony:

- Pani słyszała, jak mi mąż przyrzekł, że przyjedzie do Rzeszowa?

 Żona potwierdziła, nie chcąc mu szkodzić. Wówczas Bartuzi zwrócił się do tych z Warszawy słowami:

- Proszę bardzo, słyszycie towarzysze, miał przyjechać, ale zrezygnował.

Widocznie już wówczas szef mieleckiego UB tracił zaufanie swych przełożonych, którzy w związku z tym zbierali o nim informacje.

W oddziale moim przebywało wielu wspaniałych i odważnych partyzantów; wszystkich nazwisk już dziś nie pomnę, choć niektóre utkwiły mi w pamięci. Jednym z nich był Marcin Jeleń (ur. w 1912 roku), zaprzysiężony równocześnie ze mną do konspiracji w 1940 roku przez kapitana Józefa Rządzkiego ps. „Boryna". Jeleń, wysiedlony z Blizny, zamieszkał w karczmie w Tuszynie. W 1943 roku popadł w jakiś konflikt z baorem niemieckim, został aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, gdzie wkrótce zginął.

Dość wcześnie związał się z konspiracją Józef Bogdan ps. „Świerk" z Dobrynina. Od 1940 roku jako członek ZWZ był kolporterem „Odwetu", a następnie działał w grupie sabotażowej podległej Dolinie. Kiedy Niemcy wpadli na trop jego konspiracyjnej działalności, wstąpił do mojego oddziału.

Od funkcji kolportera rozpoczął działalność w ZWZ także Michał Błachowicz ps. „Jaskółka". Powielany w moim mieszkaniu „Odwet" dostarczał do punktu rozdzielczego u Józefa Ziomka w Niwiskach. Następnie, jako wywiadowca, brał udział w rozpoznawaniu terenu i dostarczał informacji o ruchach wojsk niemieckich w rejonie Dobrynina, Rudy i Niwisk.

Jednym z wywiadowców, z którego infor­macji często korzystaliśmy, był Piotr Babik ps. „Cygan" z Dobrynina. Z moim oddziałem współpracował od roku 1943, dostarczając głównie informacji o skutkach potyczek z Niemcami. Ponadto zajmował się kol­portażem prasy konspiracyjnej.

W roku 1939 podjął walkę z Niemcami Piotr Duszkiewicz, który jako żołnierz WP walczył w kampanii wrześniowej pod Włocławkiem, Kutnem i Płockiem. Po powrocie w rodzinne strony rozpoczął pracę na kolei. W styczniu 1940 roku wstąpił w szeregi ZWZ i przystąpił do działalności sabotażowej. Należąc do grupy kole­jowej w Rzochowie, podległej rozkazom J. Bułasia ps. „Tangret", brał udział w przerywaniu połączeń telefonicznych, zakładał do wagonów ładunki zapalające, rozrzucał na drogach Jeżówce". W roku 1943 wstąpił do oddziału partyzanckiego i brał udział we wszystkich akc­jach w rejonie Przecławia i Dobrynina, wykazując dużą odwagę. W roku 1946 został aresztowany w Przecławiu, ale udało mu się wydostać z aresztu. Później osiedlił się w Zatoniu pow. Zgorzelec, gdzie zmarł przed kilku laty.

Niedługo przebywał w oddziale Józef Świder ze wsi Leszcze, urodzony w roku 1899. Ujęty przez Niemców w czasie zbierania części rakiety V2, która spadła niedaleko Blizny, został powieszony w obozie w Pustkowie dnia 3 maja 1944.

Z Białego koło Rzemienia pochodził Ludwik Wałek ps. „Szyna", członek ZWZ od roku 1939. Należał do grupy Związku Odwetu. Zagrożony aresztowaniem po jednej z wsyp, poszedł do lasu, zresztą niedaleko. Powierzono mu dowództwo jednego z plutonów. Brał udział we wszystkich akcjach bojowych oddziału, jak rozbrojenie Niemców na szosie Dobrynin-Niwiska, rozbicie radiostacji wojskowej w Tuszynie, potyczce z żołnierzami Wehrmachtu na drodze Rzochów-Niwiska, wyparcie Niemców z Blizny oraz budowa okopów w Wólce Błońskiej. W okresie „Burzy" uczestniczył w akcji wypadowej w Pikułówce, gdzie zdobyto 12 dział wraz z ich obsługą. Jego brat, Józef Wałek ps. „Żbik", także był w moim oddziale. Zginął już po wyzwoleniu, zamordowany przez funkcjonariuszy UB.

Olek Rusin w miejscu gdzie UB-cy zamordowali i zakopali Józefa Wałka. Olek wykonał z łusek artyleryjskich krzyż z tabliczką informacyjną i umieścił w miejscu dokonanego mordu


Tabliczka informacyjna na krzyżu.

 

Podobnym życiorysem bojowym jak „Szyna", mógł się wykazać Piotr Jeleń ps. „Brzoza", żołnierz ZWZ-AK z Przecławia. W oddziale „Pobudka" był zdyscyplinowanym i dzielnym partyzantem. Wcześniej uczestniczył w akcjach sabotażowo-dywersyjnych Związku Odwetu.

Dość wcześnie rozpoczął działalność konspiracyjną w ZWZ Wojciech Sobuś, urodzony 20 kwietnia 1915 roku w Rzemieniu. Przed wojną pracował przy wydobywaniu torfu w majątku Szaszkiewicza. Jako żołnierz WP uczestniczył w kampanii wrześniowej na szlaku Jasło-Krosno-Gródek Jagielloński, gdzie dostał się do niewoli niemieckiej. Po ucieczce z transportu jenieckiego w Krakowie powrócił w rodzinne strony i wstąpił w szeregi ZWZ. Dnia 21 grudnia 1941 roku został aresztowany i osadzony na zamku w Rzeszowie, jako podejrzany o posiadanie broni. Nie udowodniono mu jednak jej posiadania i został zwolniony w początku marca 1943 roku. Niebawem wstąpił do oddziału i przyjął pseudonim „Gan” Później pracował jako drwal w lasach państwowych.

Trudy partyzanckiego życia dzielił także Michał Rusin ps. „Wyrwa", pochodzący z Dąbrowy Górniczej. Staż partyzancki rozpoczął w grupie wartowniczej ochraniającej lokal redakcyjny pisma „Odwet" w Dobryninie-Rudzie. Nie pominął żadnej okazji do walki przez cały czas pobytu w moim oddziale. Podczas potyczki z minerami niemieckimi w Bliźnie w lipcu 1944 roku został ranny w rękę.

Do oddziału dołączył także Ignacy Pleban ps. „Górka" z Wólki Błońskiej, gdzie dostarczał gazetką „Odwet". Do mojego oddziału doprowadził dwukrotnie po dwóch żołnierzy radzieckich, uciekinierów z obozów, którzy jednak na propozycję pozostania wśród nas nie wyrazili zgody, oświadczając, że muszą wracać do swojej ojczyzny. „Górka" dokonał rozpoznania terenu budowy umocnień niemieckich w Wólce Błońskiej.

Wśród partyzantów znaleźli się ponadto: Marcin Cynkier ps. „Sowa" z Białego Boru, Antoni Rusin ps. „Himler" z Tuszymy, Leon Sokołowski ps. „Rybak" z Białego Boru, któremu przypadło dokonanie rozpoznania stanowisk artylerii niemieckiej w Tuszymie i Pikułówce.

Pisząc te notatki, nie mogę pominąć także innych odda­nych sprawie Polski żołnierzy, jak Władysława Szebli ps. „Sosna" z Dobrynina, członka plutonu dywersyjnego, który w roku 1941 nawiązał kontakt z żołnierzami Wehrmachtu pełniącymi służbę w Bliźnie, m.in. Janem Burzykiem ze Śląska, od którego otrzymywał informacje dotyczące broni rakietowej; pozostawał w kontakcie ze Sławomirem Góreckim. Zebrane części rakiet wysyłał w paczkach z poczty w Dąbiu. Oficjalnie był gajowym w lasach blizny.

Do konspiracji była także zaprzysiężona jego żona Julią ps. „Krysia" z Dobrynina. Ze wspomnianym Burzykiem zawarła znajomość Czesława Kopacz ps. „Jasia". Na polecenie Góreckiego uzyskiwała od niego informacje o działaniu i konstrukcji pocisków rakietowych. Za jej namową Burzyk wykradł materiał pędny do rakiet, który przez Sławka Góreckiego został wysłany do badań w konspiracyjnym laboratorium w Warszawie.

Wiosną 1944 roku zgłosił się do oddziału Leon Misztal z Przemyśla, który został przydzielony do służby pomocniczej żandarmerii niemieckiej i granatowej policji, mających posterunek w Rzemieniu. Od początku nienawidził tej służby i planował ucieczkę. Przez Stanisława Niedzielskiego nawiązał kontakt z moim oddziałem. Kiedy nadeszła stosowna chwila, zabrał z posterunku karabin, dwie skrzynki amunicji, zastrzelił oficera niemieckiego i przyszedł do lasu. W czasie akcji „Burza" brał udział we wszystkich potyczkach z Niemcami.

Po 1945 roku zaczęli się zgłaszać do oddziału dezerterzy z armii Żymierskiego. Jednym z nich był Jerzy P. pochodzący z Dąbrowy Górniczej. Przebywał w jednostce wojskowej na Śląsku, skąd udało mu się zbiec, zabrawszy ze sobą pistolet TT. Ale tylko przez miesiąc dzielił trudy partyzanckiego życia. Przy czyszczeniu broni postrzelił sobie nogę. Wskutek przemywania rany w strumieniu wywiązał się tężec. Sprowadzony lekarz wydał skierowanie do szpitala w Mielcu. Wyruszyliśmy niezwłocznie furmanką, ale nie zdążyliśmy dojechać. Zmarł w drodze w Wojsławiu. Pochowaliśmy go na cmentarzu w Ociece, a jego dokumenty oddałem tamtejszemu księdzu. Jednak wiadomość o jego śmierci dotarła do Pacanowskiego, który niebawem przysłał ubowców w celu sprawdzenia informacji. Odkopano jego grób, otwarto trumnę i fotografowano trupa. Podejrzewano, iż za partyzanta podstawiono innego nieboszczyka.

W roku 1946 zgłosiło się do mojego oddziału trzech żołnierzy, Polaków pochodzących z Wileńszczyzny. Służyli oni w jednostce saper­skiej zajmującej się rozminowywaniem terenów w rejonie Radomyśla Wielkiego, gdzie pozostało wiele min i niewypałów. Z oddziału tego pod­czas rozminowywania zginęło kilku żołnierzy. Nie chcąc dzielić ich losu, zdecydowali się na dezercję, zwłaszcza że dowódcą był oficer sowiecki. W ten sposób tłumaczyli decyzję przyłączenia się do oddziału. Początkowo nie dowierzałem im, ponieważ zdarzały się przypadki, że Urząd Bezpieczeństwa w ten sposób kierował do lasu swoich konfiden­tów. Przez krewnych mieszkających koło Zasowa przeprowadziłem więc wywiad, aby sprawdzić czy sytuacja rzeczywiście tak wygląda, jak oni ją przedstawili. Kiedy to się potwierdziło, nabrałem do nich większego zau­fania. Jednak aby pozostać w leśnym oddziale, musieli wykonać jakąś konkretną robotę i „spalić mosty za sobą". Okazja ku temu nadarzyła się wkrótce.

Późnym latem 1946 roku, kiedy przebywałem z oddziałem w Toporowie, Wojtek Lis uskarżał się, że ma sąsiada, niejakiego Babulę, którego podejrzewa o kontakty z UB. Zdecydowaliśmy, iż należy go sprawdzić, a w przypadku gdy podejrzenia się potwierdzą - wymierzyć karę, bowiem człowiek, który działa w miejscu, gdzie często przebywają partyzanci, może spowodować duże szkody. Podejrzenia o prowadzenie konfidenckiej roboty były dość konkretne - Wojtek miał poszlaki, że Babula prowadzi obserwację domu Lisów oraz pobliskiego terenu, gdzie często przebywali ludzie z jego oddziału. Podsunąłem mu więc myśl, aby w celu sprawdzenia konfidenta wykorzystać przebywających w moim oddziale trzech dezerterów, zwłaszcza że jako pochodzący z terenów wschodnich znali język rosyjski. Zostali oni zaopatrzeni w oryginalne dokumenty funkcjonariuszy NKWD zdobyte podczas jednej z akcji, i otrzymali mundury radzieckie z dystynkcjami NKWD. Prezentowali się bardzo przekonywająco, tak że od prawdziwych nie odróżniłby ich nawet enkawudzista. Do nich dołączyłem dwóch „funkcjonariuszy UB", którzy również otrzymali oryginalne, lecz trochę sfałszowane legitymacje ofi­cerów bezpieki. Do zdobytych legitymacji przykleiliśmy zdjęcia nowych właścicieli, a pieczątka została uzupełniona tuszem. Po skompletowaniu akcesoriów cała „ekipa dochodzeniowa" wraz ze mną udała się do Toporowa.

Po wejściu do mieszkania Babuli wylegitymowali się posiadanymi dokumentami, które nie wzbudziły żadnych podejrzeń, podobnie jak mieszane „ubowsko-enkawudowskie" towarzystwo. Ja z Wojtkiem Lisem nie wchodziliśmy do mieszkania - cały przebieg rozmowy słyszeliśmy jednak przez otwarte okno. Babula widząc „swoich" ludzi, okazał się dość rozmowny. Jego żona przejawiła natomiast większą rez­erwę w stosunku do przybyszów, a nawet wtrąciła się do rozmowy mówiąc:

- Tak się rozgadałeś, a nawet nie wiesz, z kim masz do czynienia.

- Co ty tam babo wiesz, to są oficerowie UB z Rzeszowa oraz Rosjanie - odparł Babula i zaczął wszystko opowiadać, jak do prawdzi­wych przyjaciół.

Kiedy „ubowcy" pozyskali jego zaufanie, zapropo­nowali mu, że jeśli będzie gdzieś widział bandę Lisa, aby dał znać do UB w Mielcu.

- Co tu dużo mówić o mieleckim UB. Oni i Lis to jedno i to samo. Pewnego razu cała banda Lisa leżała na pobliskich łąkach, ja wsiadłem na konia i dałem znać do Mielca, a kiedy powróciłem, to już ich nie było, bo dali mu znać, aby się usunął, bo jadą funkcjonariusze UB -odpowiedział na to Babula.

Wobec tego moi przebierańcy zaproponowali Babuli, aby następnym razem, gdy zobaczy oddział Lisa, nie dawał znać do Mielca, lecz aby zatelefonował do Kolbuszowej lub do Rzeszowa. On wyraził na to zgodę.

Stojąc za oknem, zapytałem Wojtka, czy istotnie w określonym dniu kwaterował w Toporowie, jak mówił Babula. On potwierdził. Wówczas powiedziałem Wojtkowi:

- Wszystko już wiesz. Teraz zrób z nim to, co uważasz.

Po chwili namysłu Wojtek zdecydował, że Babula ma dostać dwadzieścia pięć kijów na obnażoną część ciała, co „enkawudziści" niezwłocznie wykonali. Zdezorientowany i nie przewidujący takiego epi­logu Babula nie mógł zrozumieć ich postępowania, skoro wobec nich przejawił tyle szczerości i zadeklarował swoją współpracę. Chociaż zasłużył na kulę, Wojtek oszczędził mu życie. Po tym incydencie Babula stał się jeszcze bardziej zawzięty na Wojtka i jego żołnierzy. Pomagał ubowcom w organizowaniu zasadzek nawet w stajni we własnym gospo­darstwie.

Naszą działalność konspiracyjną można podzielić na cztery okresy.

Pierwszy to lata 1940-1942, kiedy to przebywając w zasadzie w domach, zbieraliśmy się tylko w celu przeprowadzenia jakiejś akcji dywersyjnej.

Okres drugi to lata 1943-1944 czyli działalność oddziału partyzanckiego AK.

Okres kolejny obejmuje lata 1944-1947, czyli do chwili ujawnienia się i złożenia broni.

Okres ostatni, czyli lata 1948-1956, to okres gdy zagrożeni aresztowaniem, musieliśmy się ukrywać, nie przeprowadzając żadnych akcji zaczepnych.

Za Niemców to każdy chłopak chciał do konspiracji, a potem do od­działu. Brałem tylko takich, co byli spaleni. Prawie wszyscy byli z okolicznych wsi. Nie miałem z nimi kłopotu. Kłopoty z utrzymaniem dyscypliny zaczęły się dopiero za Sowietów. Żołnierze byli młodzi, pra­wie żaden z nich nie służył przed wojną w wojsku. A za Sowietów ciężko było. Tyle już lat byliśmy w lesie, to już im trudno było wytrzymać w tym ciężkim życiu. Nie raz, żeby utrzymać ich w porządku, musiałem najzwyczajniej w świecie wziąć pałę i im przylać. Pucowałem jak choro­ba. Bo jak grandę robili, to trzeba było. Pamiętam, kiedyś kwaterowali­śmy w jednym miejscu. To chyba już był 1946 rok. Mieliśmy już stamtąd odmaszerować. Posłałem więc do sklepu chyba trzech żołnierzy, żeby kupili na drogę kiełbasy, słoniny czy co tam trzeba było. W sklepie byli miejscowi chłopi. Rozgadali się o partyzantce i dawaj moim chłopakom wódę stawiać. Ci się opili. Tymczasem wieczór się robi, musimy odmaszerować, bo dwa dni w jednym miejscu kwaterować to było podejrzane, a ich nie widać. Nagle od strony sklepu słyszymy strzały. Lecimy tam. Jak zalecieliśmy na miejsce i zobaczyłem to wszystko, złapałem jakieś łupki i dawaj ich okładać, to tylko furgony z nich leciały. Miałem z nimi kłopotu co niemiara. Ale jakoś - poza Józkiem Wałkiem -nikt z moich chłopaków nie zginął.

Po roku 1948, nie mogąc mnie dostać w swoje ręce, Urząd Bezpieczeństwa fabrykował przeciwko mnie zarzuty przy pomocy podsta­wionych ludzi. Jak się później dowiedziałem, chciano mnie oskarżyć o przyjmowanie zrzutów lotniczych z Anglii w 1949 roku i dezercję z milicji. W tej sprawie byłem w roku 1956 wzywany do prokuratury w Rzeszowie. Tam okazało się, że doniesienie - z inspiracji UB - złożyli na mnie dwaj agenci bezpieki z Mielca, którzy przyznali się do oszczer­stwa.

Ujawniłem się w 1956 roku. Ostatnie osiem lat mojego ukrycia było bardzo ciężko przetrwać. Już miałem wszystkiego dosyć. Gdyby Gomółka nie rozwiązał całej tej sprawy, gdyby nie amnestia, to bym się bronił do ostatka. Miałem już komunistów minami wysadzać. Miałem przygotowany cały samochód min przeciwpancernych, bomb - broniłbym się, dopóki by mnie nie zabili.

To, że żyję, zawdzięczam tylko ludności powiatu dębickiego, mieleckiego i kolbuszowskiego. Na pograniczu tych powiatów ukrywałem się i ludzie przez tyle lat dawali mi schronienie, ludność szła mi na rękę. Mogę im tylko za to podziękować. A przede wszystkim mogę podziękować mojej żonie, że odzyskałem wolność...

Wykaz gorliwych konfidentów UB z naszego terenu:

ł) Alojzy Popiel z Przecławia, wysoko partyjny konfident UB, administrator majątku zabranego hrabiemu Rejowi w Przecławiu. Jego zarządzanie majątkiem polegało na tym, że wywoził cenne meble i przedmioty z zaniku, a srebra przetapiał na sztabki i zabierał dla siebie. W listopadzie 1946 roku oddział partyzancki Stefka ps. „Mściciel" okrążył dom Popiela, w którym znalazł sztaby srebra i wyprawione skóry zwierzęce pochodzące z zamku. Popielą w domu nie zastali. Popiel w tamtych czasach kilkakrotnie przychodził do mojego domu i podczas rozmowy z żoną mówił, że nie chce mnie wydać, a tylko ze mną porozmawiać. W roku 1955 zgodziłem się na rozmowę z nim. Popiel usilnie nalegał, abym odprowadził go przez las do drogi, którą pójdzie do domu. Nie dałem się namówić. Za Popielem wysłałem kolegę. Jak się okazało, w lesie ukryci byli funkcjonariusze UB. Popiel chciał mnie wciągnąć w pułapkę.

2)  Roman Sójka, były leśniczy w Sokolu; pochodził z Warszawy.

3)   Jan Kobos, ówczesny sołtys wsi Dobrynin.

4)   Tadeusz Bajda.

5)   Warzocha; imienia nie pamiętam.

6)  Aleksander Kisiel z Dobrynina, syn Tomasza i Marii, który nachodził moją żonę, wypytywał o mnie, śledził mnie, a potem donosił na UB. Ponieważ pochodził z tej samej wsi, mieszkał niedaleko mnie i znał moje stosunki z pozostałymi sąsiadami, był dla mnie najbardziej niebezpieczny.  Doprowadził nawet do takiej  sytuacji, że ledwo uszedłem z życiem. Kisiel wyśledził mnie w lesie i doniósł ubowcom, którzy też tam byli. Ubowcy zaczęli do mnie strzelać. Ponieważ znakomicie znałem las, zdołałem uciec. Miałem też przy sobie angielski środek, którym skropiłem za sobą drogę. Dzięki temu użyty do pościgu pies zgubił mój trop. Zbieg okoliczności sprawił, że w tym samym czasie moja żona szła na łąkę po krowy. - Co się dzieje? - zapy­tała napotkanego Kisiela. Odpowiedział jej, że to strzela gajowy i żeby szybko wracała do domu. Intuicja podpowiedziała mojej żonie, że strze­lają za mną. Nie myliła się. 

 Aleksander Kisiel, podpisując stosowne oświadczenie, oskarżył mnie również przed UB o to, że w roku 1949 w lasach koło Blizny był ze mną na zrzucie broni z Anglii, którą to broń ja zabrałem... Gdy w roku 1956 ujawniłem się w Prokuraturze w Rzeszowie, prokurator zażądał konfrontacji. Aleksander Kisiel przyznał się wówczas, że był konfidentem UB i pobierał za to 700 złotych miesięcznie. Przyznał się także, że donosił na mnie do UB i że jego donosy były nieprawdziwe. W stanie wojennym Kisiel przypomniał sobie czasy współpracy z UB i znowu zaczął mnie nachodzić, ponieważ działałem w „Solidarności". Przychodził do mojego domu i wypytywał o mnie. Leżałem wtedy w szpitalu. Tam też zostałem ostrzeżony i z powodu Popiela musiałem się jakiś czas ukrywać. Aleksander Kisiel do dziś utrzymuje kontakty z byłymi funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa. Komuniści wystawili mu zaświadczenie, że za okupacji niemieckiej należał do Gwardii Ludowej w Lublinie i działał używając pseudonimu „Kuna". Na tej podstawie chyba już od lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych należał do ZBOWiD, w którym - mimo zmiany nazwy - działa nadal.

Wykaz żołnierzy mojego oddziału:

Lp.

Nazwisko, imię, pseudonim

Miejsce zamieszkania

Uwagi

 

1.

Rusin Aleksander „Olek", „Rusal"

Dobrynin

AK, WiN

 

2.

Blicharz Jan

Blizna

WiN

 

3.

Błachowicz Michał

Dobrynin

AK

 

4.

Bogdan Józef s. Andrzeja

Dobrynin

AK

 

5.

Kopacz Kazimierz s. Franciszka

Dobrynin-Ruda

AK

 

6.

Kozioł Józef s. Sylwestra

Dobrynin-Ruda

AK

 

7.

Kozioł Stanisława

Dobrynin-Ruda

AK

 

8.

Rusin Michał

Biały Bór

AK

9.

Rusin Stanisław

Biały Bór

AK

10.

Augustyn Józef

Dobrynin-Dębrzyna

AK

11.

Białek Karol

Tuszyma

AK,WiN

12.

Kuczkowski Jan

Tuszyma

AK

13.

Perłowski Bronisław

Tuszyma

AK

14.

Rusin Jan

Dobrynin

WiN

15.

Rusin Antoni

Tuszyma

AK

16.

Duszkiewicz Piotr

Wólka Błońska

AK

17.

Grądziel Mieczysław

Przecław

AK

18.

Kordziński Kazimierz

Przecław

AK

19.

Kordziński Ludwik

Przecław

AK

20.

Niedzielski Stanisław

Przecław

AK

21.

Popiołek Józef

Przecław

AK

22.

Paciorkowski Kazimierz

Przecław

AK

23.

Sobczyk Tadeusz

Przecław

AK

24.

Sobczyk Edward

Przecław

AK

25.

Moskal Jan

Przecław

AK, WiN

26.

Wałek Józef

Rzemień-Białe

AK, WiN

27.

Wałek Jan

Rzemień-Białe

AK

28.

Wałek Ludwik

Rzemień-Białe

AK

 

29.

Zasowski Michał

Rzemień-Białe

AK

 

30.

Zasowski Tomasz

Rzemień-Białe

AK

 

31.

Zasowski Władysław

Rzemień-Białe

AK

 

32.

Kluk Józef

Blizna

AK

 

33.

Magda Michał

Blizna

AK

 

34.

Kopacz Władysław

Zabrocze

AK,WiN

 

35.

Kuśnierz-Rusin Maria

Łuże

AK,WiN

 

36.

Brzyszcz Weronika

Leszcze

AK

 

37.

Świder Józef

Leszcze

AK

 

38.

Misztal Leon

Przemyśl

AK

 

39.

Węgrocki Józef

Kiełków

AK

 

40.

Rusin Jan

Dobrynin

WiN

 

41.

Moskal Maria

Rzemień

AK,WiN

 

42.

Sobuś Jan

Łuże k/Rzemienia

AK

 

43.

Bogdan Władysław

Rzemień

AK

 

44.

Winiarz Jan

Tuszyma

WiN

 

45.

Hodur Józef ps. „Stołek"

Tuszyma

AK, WiN

 

46.

Cynkier Marcin

Biały Bór

WiN

 

47.

Dobos Piotr

Biały Bór

WiN

 

48.

Gawryś Jan

Biały Bór

WiN

 

49.

Golonka Józef

Ropczyce

WiN

 

50.

Jezioro Władysław

Ocieka

WiN

 

51.

Jeleń Marcin

Blizna

AK

 

52.

Kopera NN

Przecław

AK

 

53.

Bułaś Józef

Kutno

AK

 

53.

Morko Józef

Grodno

WiN

 

54.

Sławiński Stanisław

Wilno

WiN

 

55.

Kuczyński Jan

Wilno

WiN

 

56.

Żątowski Stanisław

Sokole-Biały Bór

AK

 

57.

Górecki Sławomir

Warszawa

AK

 

58.

Szebla Władysław

Dobrynin

AK

 

59.

Szebla Czesława

Dobrynin

AK

 

60.

Pacanowski Jerzy

Katowice

WiN

 

61.

Garstka Konstanty ps. „Jasiek"

Dębica

WiN

 

62.

Krupa Jerzy ps. „Burza"

Dębica

WiN

 

63.

Garstka Tadeusz ps. „Siekiera", „Sum", „Gawron"

Dębica

WiN

 

64.

Wróbel Jan

Niwiska

AK