Niezwykłość
„Ziemi Mieleckiej”
W temacie o powyższej nazwie pragnę
wykazać jakie znaczenie ma dla obecnych pokoleń owa Niezwykłość. Dotyczy ona w
szczególności miasta Mielca, jednak skutkuje na całość Ziemi Mieleckiej,
rozlewając się po ziemie sąsiednie.
Nie chciałbym wchodzić w konflikt z
historykami, których poglądy mogą być inne niż moje. Uważam, że brak jest
Mielcowi rzetelnej wiedzy historycznej na temat wydarzeń minionego 100-lecia,
co traktuję jako zarzut pod ich adresem. Jestem świadkiem wydarzeń na Ziemi
Mieleckiej od lat 30-tych minionego wieku, a zapoznawszy się szerzej z jej
historią nie mogę zgodzić się jak wiele historycznych wydarzeń zostaje
przemilczane, lub przedstawiane nierzetelnie. Uważam, że na arenę historyczną
Mielca weszli pseudoteoretycy wykorzystujący powszechną niewiedzę do własnych,
często nierzetelnych poglądów. Powszechnym stało się, że nie spotyka się to z
odporem tych, którzy powinni podjąć walkę z tego typu tendencją.
Nie chciałbym aby zarzucano mi
przesadność w ocenie niezwykłości „Ziemi Mieleckiej” Prawdą jest, że jestem
zakochany w niej, gdyż jest ona moją Małą Ojczyzną. Tutaj spędziłem swoją
młodość, a resztę życia dopełniłem w mieleckim lotnictwie. Moi przodkowie żyli
tu co najmniej od XVIII wieku, a ich ślady do dzisiaj widoczne są w Mielcu i
Przecławiu. W Ziemię Mielecką wsiąkła krew mojego Ojca zamordowanego przez
Niemców w Przecławiu, a jego bracia także walczyli i ginęli za wolność
Ojczyzny.
Pomimo powyższego staram się realnie
oceniać niezwykłość Ziemi Mieleckiej nie patrząc nań przez pryzmat miłości.
Na początek sięgnę do opisanej w
Notatniku Krakowskim pewnej historii rodem z Ziemi Mieleckiej. Autor publikacji
historyk dr Franciszek Klein żyjący w latach 1882-1965 w jednym z rozdziałów pt.
Zamek w Przecławiu przedstawił piękno Ziemi Mieleckiej z sugestią pochodzenia
nazwy miasta Mielca od czasownika mielić. Przedstawił jak widziano Galicję pod
zaborem austriackim z pozycji Wiednia i w humorystyczny sposób opisał
wydarzenia w przecławskim zamku. Popieram trafność jego sugestii, co do nazwy
Mielca, gdzie na równinach Ziemi Mieleckiej stało rozsianych mnóstwo młynów.
Jeden z takich młynów zbudowany w XIX wieku przez mojego przodka Antoniego
Lenartowicza stoi po dziś dzień na posesji Marka Pyrzyńskiego na ulicy
Sienkiewicza 79A w Mielcu.
Ten stary młyn ma wspaniałą historię. Szkoda, że rzeczy martwe nie potrafią mówić |
Podobny młyn typu holenderskiego zbudował jego syn Piotr
Lenartowicz w Przecławiu. Spalili go podczas I Wojny Światowej austriaccy
żołdacy, kiedy mielił w nim zboże mój Ojciec. Dr Klein w Notatniku Krakowskim pisze
w większości o dawnym Krakowie. Jednak poznał też Ziemię Mielecką, o czym wspomina
że miał pisać jej biografię, jednak przeszkodził wybuch I Wojny Światowej. Jaka
szkoda.
Poniżej z Notatnika Krakowskiego autorstwa dr
Franciszka Kleina zacytuję w całości rozdział pt. Zamek w Przecławiu, albowiem
przedstawi nam tamte dawne czasy, zachowując starą pisownię.
A jeśli ktoś pozostając w zadumie przeniesie
się do przeszłości, to usłyszy dźwięk
odległego pomruku historii.
Zamek
w Przecławiu
Na parę lat przed I wojną Światową urządziłem kilka wycieczek w różne
strony Polski dla studiów nad architekturą kościołów murowanych i drewnianych. Między innymi objechałem także ziemię mielecką. Zwiedziłem
wówczas wszystkie dwory szlacheckie, zamki magnackie, kościoły i kościółki, kapliczki przydrożne i
bożnice. Było wtedy zamierzone
wydanie dużej „Monografii Ziemi
Mieleckiej", w której osobny rozdział miał być poświęcony sztuce i właśnie opracowanie tego działu mnie powierzono. Niestety, do wydania dzieła
nie przyszło wskutek wybuchu I wojny
światowej, a po wojnie brakło funduszów na tego rodzaju przedsięwzięcia.
Z prawdziwą przyjemnością powracam
nieraz myślą w tamte strony, gdzie na
rozległych, jak stół równych nizinach rozłożyły
się żyzne pola i łąki, gęsto usiane
wiatrakami, od których poniekąd wziął nazwę Mielec. Wśród wielu dworów i dworków, pałaców i zamków, które rozsiadły się na
równinie mieleckiej, szczególne moje
zainteresowanie wzbudził zamek w Przecławiu. Kiedym go zwiedzał, zamek przecławski przedstawiał się jako okazała
rezydencja wielkopańska, pełna starych
obrazów, mebli, makat, dywanów i
broni. Pamiętam — co chwila zatrzymywał mnie jakiś szczegół, nad którym zatapiałem się pełen zachwytu. A można się było niejednym
tam zachwycać. Zamek sprawiał tym
dziwniejsze wrażenie, że panował
w nim jakby jakiś szczególny rozgardiasz. Zdawać się mogło w pierwszej chwili, że tą wspaniałą rezydencją nikt się nie zajmuje.
Istotnie, właściciele przenieśli się do swej
drugiej siedziby w Tarnopolskim,
mieszkając tam już od wielu lat.
Zamku przecławskiego strzegł jeden ze
służących, który się tam od małego
dziecka wychował i ze szczególniejszą
pasją czyścił i odkurzał sale zamkowe. Dlatego czystość i porządek były wzorowe. Ale widziałem tam obok przedmiotów naprawdę cennych,
rzeczy całkiem bezwartościowe, nie licujące
z wyglądem i charakterem tych starych
murów. W olbrzymiej herbowej sali pierwszego
piętra, obok kosztownych ażurowych mebli
indyjskich z żelaznego drzewa, których by się nie powstydził najbogatszy maharadża z Nepalu — widziałeś na ścianie
nędzną, tanią imitację gobelinu. Obok pysznych szaf gdańskich — wiklinowe krzesełka, odpowiednie do ogrodu.
Obok prawdziwych średniowiecznych mieczów,
hełmów i nad podziw cennych karabeli polskich z
XVII wieku, stał marny falsyfikat zbroi rycerskiej. I tak było na każdym
kroku. Pamiętam salę jadalną, o poważnych, ciężkich meblach z czarnego dębu. Miała ona dziwnie
uroczysty, a nawet majestatyczny wygląd.
Gdyś siedział w tej sali przy stole, zdawało się,
że tu już cię nie spotka żadna niespodzianka.
A tymczasem... coś zaszeleściło i zegar głębokim tonem począł bić wolno
godzinę. Mimo woli podniosłem oczy i
zobaczyłem nowe, obrzydliwe pudło, o formach renesansowych, kupione gdzieś w
trzeciorzędnym sklepie zegarów.
Zwykłym serwisem na co dzień była prawdziwa,
stara saska porcelana, z niebieskim deseniem. Gdy, zdziwiony, zapytałem służącego, czemu się jej używa, ten,
widocznie mnie nie rozumiejąc, odpowiedział, że „pan hrabia
zakazał podawać inne talerze" i że
„kredens jest zamknięty". Widziałem
potem w małym pokoju (kredensie) ten saski serwis obrócony na co dzień. Mimo że
osobna komoda pełna była potłuczonej
porcelany, właśnie z tego serwisu
naliczyłem jeszcze samych talerzy przeszło
dwieście sztuk.
Były pierwsze dni marca. Zmierzchało,
gdym zajechał na zamek w
Przecławiu. Czereda kilkunastu psów
rzuciła się na mnie z głośnym ujadaniem. Przyjął mnie zarządca dóbr i przy zapadającym zmroku
oprowadził mnie zaraz po całym zamku, abym się z nim przynajmniej z grubsza zapoznał, Potem oddał mnie w opiekę jedynemu
służącemu i sam mnie zaraz
pożegnał. Wincenty — bo tak na imię miał służący
— był z zawodu kucharzem, a z zamiłowania myśliwym. Jako burgrabia zamku spał w nim i pilnował go jak oka w głowie.
Mimo że był młodym, bo dopiero
trzydziestoletnim człowiekiem, od wielu łat siedząc samotnie, w murach zamkowych, powoli dziwaczał. Nie wiem dlaczego,
ale od razu zdobyłem jego sympatię. Być może za to, że pochwaliłem doskonałą kolację. Dość na tym, że na
drugi dzień, już przy śniadaniu,
układaliśmy wspólnie menu obiadowe.
Otóż w zamku tym spędziłem
niezapomnianą nigdy noc. Po raz pierwszy w
życiu spotkałem się ze „strachami".
Kto tego nie przechodził, kto się z tym nie zapoznał — pojęcia nawet mieć nie może jak strasznym jest uczucie lęku przed czymś
nieznanym, nieokreślonym, niesamowitym.
Spałem w pokoju na drugim końcu zamku. Naraz
wśród nocnej ciszy zbudził mnie
jakiś hałas, krzyk, wycie, trzask, jęki, wołania. Nie mogłem pojąć z początku, co się
dzieje. Te wrzaski nocne to cichły, to
ustawały, to się wzmagały, zupełnie jakby się zbliżały do mnie. Zdawało się, że za chwilę rzuci się coś na mnie i
zadusi. Tępy lęk owładnął mną zupełnie.
Chciałem się zerwać i uciekać, a
ruszyć się z miejsca nie mogłem. Chciałem krzyczeć, a głos zamarł mi w gardle. Grozę
położenia powiększała jeszcze ta śmiertelna,
grobowa cisza nocna, która w przerwach, gdy
tamte wrzaski ustawały, aż w uszach dzwoniła.
Na tle tej zimowej ciszy, w której się żaden najmniejszy nawet szelest nie odezwał, owe wrzaski piekielne występowały
z tym większą mocą i grozą. Dopiero
nad ranem, gdy dnieć zaczynało, uspokoiło się zupełnie — wtedy to, zmęczony i wyczerpany, zasnąłem twardo.
Przebudziło mnie pukanie do drzwi: to
Wincenty
o dziewiątej rano przyszedł
mnie budzić. Zerwałem się i usiadłszy na łóżku opowiadam mu o przejściach nocy. On z początku
słuchał z zajęciem, aż naraz wybuchnął
śmiechem...
— To nie strachy, panie, to pies,
któregom przypadkiem zamknął w piwnicy wieczorem. Musi to pan sam zobaczyć, bo to się nie da
powiedzieć.
Oczywiście, po śniadaniu udałem się z
Wincentym do piwnic zamkowych i tu
zaraz wyjaśniła się przyczyna strachów. Otóż pod całym zamkiem były tylko dwie kolosalne piwnice, nakryte
olbrzymim beczkowym sklepieniem, które
zaczynało się od samego spodu, czyli poziomu
piwnicy. Wskutek tego panowała
tu nieprawdopodobna akustyka, a raczej pogłos, trwający kilkanaście sekund. Każde słowo, wypowiedziane nawet niezbyt głośno, brzmiało
i huczało, jak w gigantycznym głośniku.
Za pierwszą piwnicą była druga, taka sama,
połączona wąskim przejściem. Do
niej następnie wpadał głos i znowu ta sama scena powtarzała się automatycznie. Za tą piwnicą znajdował się mój pokój, do którego przez
kilkumetrową grubość murów dochodziły
te głosy — zupełnie zmienione. Młody, ogromny pies dostał się za
służącym wieczorem do piwnicy. Przez parę
godzin polował za szczurami, których
tam była masa. A potem, gdy mu się ,to
znudziło, zaczął wyć, szczekać i szarpać drzwiami. Orgia wrzasków, jaka z tego powstała, wskutek akustyki piwnic, nie da się słowami wyrazić i na
każdym, nie znającym przyczyny, musiałoby to wywołać wrażenie najsilniejszej emocji i uczucia nieopisanego
strachu.
Tego dnia wieczorem byłem na proszonej
kolacji u miejscowego proboszcza,
księdza Mleczki. Był to niezmiernie zajmujący
człowiek, a wieczór u niego spędzony
zaliczam do najmilszych. Sam pochodząc z ludu, zajmował się folklorem i jako bystry obserwator doszedł do ciekawych
spostrzeżeń. Od niego dowiedziałem się, jaka
różnica zachodzi między życiem
wsi dzisiejszej a dawniejszej.
— Teraz — mówił — to cała wieś śpi
albo milczy. Za moich lat młodości
rozbrzmiewała śpiewem. Nie było
na wsi zajęcia czy pracy, którym by nie towarzyszyły tradycyjne pieśni i piosenki, tak w zagrodzie, jak i na polu. I praca wtedy
biegła ochoczo, a czas ludziom się nie
dłużył. Prócz tego była masa obrzędów i zwyczajów, dziś już zarzuconych. Dawniej życie ludu na wsi nie było tak
jednostajne, jak obecnie. Było mnóstwo zabaw
zwyczajowych, w których brali udział i młodzi, i starzy. Wieś żyła
wtedy swym odrębnym, unormowanym ściśle porami roku życiem, któremu zawsze przewodził kościół, a patronował
bardzo często dwór. Tak gwarząc przy winie, zeszliśmy mimo woli w rozmowie na zamek przecławski. Dowiedziałem się wtedy
od ks. Mleczki tak ciekawych
szczegółów z przeszłości zamku, że
muszę je tutaj opowiedzieć. Było to około 1850 roku po czasach rabacji. Znowu powrócił spokój i życie na wsi
biegło nadał swym odwiecznym torem. Na
zamek w Przecławiu zawitał gość z dalekich stron — „pan Kreiskomisar"
przysłany prosto z Wiednia.
Niechętnie jechał do Galicji, zwłaszcza po rewolucji chłopskiej. Wszyscy
znajomi mu odradzali — sam to mówił.
Ostrzegali go, żeby się miał na baczności,
bo Galicja, to prawdziwy „Barenland", gdzie niedźwiedzie chodzą po ulicy. Więc dobrowolnie na pewno nie jechał. Po kilku dniach jazdy pocztowym
dyliżansem dostał się wreszcie do Przecławia. Tu go spotkała na wstępie
niespodzianka, gdyż zamiast niedźwiedzi,
zastał uprzejmych gospodarzy, którzy go przyjęli z tradycyjną gościnnością. Poczciwy Austriak przekonał się szybko, jak mylne pojęcia o Galicji panowały wówczas w Wiedniu. A gdy odpowiednio nakarmiony i wybornym, stuletnim tokajem lekko odurzony, po trudach dalekiej podróży zapragnął spocząć, odprowadzono go do gościnnego pokoju,
gdzie niebawem w wygodnym łożu zasnął
mocno. Wtem, wśród głębokiej nocy, zbudziło go gwałtowne szarpnięcie drzwiami i naraz, wśród nieopisanego
przestrachu, zobaczył przy słabym
świetle nocnego kaganka olbrzymiego niedźwiedzia, który zmierzał do
niego. Z przerażenia zemdlał, a gdy
następnie wrócił do przytomności,
poczuł, że go niedźwiedź przyciska mocno do ściany. W tej pozycji, na pół żywy ze strachu, przeleżał do rana. Naraz drzwi skrzypnęły, ktoś wszedł do
pokoju i wypędził niedźwiedzia.
Cała
ta przygoda zakończyła się wesoło. W
zamku był chowany oswojony niedźwiedź, który sypiał zwykle w łóżku z marszałkiem zamku, i właśnie ten pokój, który przygotowano dla „pana Kreiskomisara"
był mieszkaniem marszałka, a
niedźwiedź, nic nie wiedząc
widocznie o zaszłej zmianie, przyszedł na noc, jak zwykle, do swego przyjaciela.
W zamku chowano również oswojoną
wilczycę, i między tymi dwoma zwierzętami
była wielka przyjaźń, A niedźwiedź lubił
złośliwe figle. Często łapał wilczycę i zanurzał ją kilkakrotnie w fosie zamkowej. Raz, gdy w czasie takiej kąpieli
przytrzymał ją za długo pod wodą, biedne zwierzę się udusiło.
Zmartwiony nosił przez kilka dni nieżywą
pod pachą, aż mu ją przemocą
odebrano. Innym razem, widząc, jak sypią ziarno kurom, nabrał piasku za pazuchę i zaczął sypać, a gdy się kury zbiegły, rzucał się wtedy na
nie i dusił po kilka. O tym niedźwiedziu-psotniku nasłuchałem się jeszcze dużo anegdot. Zdaje się, że
wówczas każdy pałac, czy zamek magnacki, obfitował w tego rodzaju czworonożnych rezydentów.
Północ dochodziła, gdym pożegnał
miłego proboszcza. Na zamek dostałem
się niebawem. Główna brama była
otwarta, jakby czekała na mój powrót. W hallu zamkowym paliły się w dużym
srebrnym kandelabrze cztery świece. Z światłem
w ręku przeszedłem przez sale do mojego pokoju.
Zamek był jakby martwy, bez żywego ducha, gdyż
nawet liczna czereda psów zamkowych
przeniosła się razem z Wincentym obok do oficyny. Przyznam się, że z dużą ulgą zamknąłem ciężkie drzwi ostatniej
komnaty-zbrojowni. Za nimi byłem
już w swoim mieszkaniu.
W niedużym pokoju czułem się jakoś
pewniej. To stare zamczysko z
wielkimi salami i surowymi komnatami miało w sobie coś tajemniczego, a nawet groźnego. Świadomość ostatniej, strasznej nocy —
mimo że się wszystko wyjaśniło
— robiła także swoje. Przy moim
pokoju znajdował się korytarz, cały wypełniony książkami. Ze świecą w ręku przeglądałem tytuły książek, chcąc sobie coś wybrać do
poduszki. Tej nocy pewnie dobrze się
wyśpię — myślałem sobie właśnie, gdy wtem rozległ
się gdzieś w dalszej sali ogłuszający
huk, jakby wybuch petardy, a równocześnie brzęk tłuczonego szkła. Zdrętwiałem.
Przez długą chwilę stałem jak
skamieniały. Znowu cisza zaległa mury
zamkowe, najmniejszy szelest nie doszedł do mnie. Po pewnym czasie podszedłem i otwarłem drzwi do zbrojowni, ale tu
wszystko było bez zmiany. Na ścianach wisiało, jak przedtem,
mnóstwo broni rycerskiej. Niewiele myśląc
zabrałem stąd do mego pokoju dwie
stare karabele i dwie ułańskie lance z ostrymi grotami. Zabarykadowałem u
siebie drzwi, a broń ułożyłem koło
łóżka. Zmęczony zasnąłem snem
kamiennym, z którego wyrwało mnie rano głośne
dobijanie się Wincentego do drzwi.
Opowiedziałem mu, com w nocy znowu
przeszedł. Pobiegł zobaczyć, co się
stało, ale po chwili wrócił, mówiąc, że wszystko jest jak było, na włos nie
poruszone. Po śniadaniu razem
z nim obchodziłem sale krok za krokiem, badając
przyczynę nocnego huku czy wybuchu — na próżno.
Nie można było ani rusz dojść, jaki bies spłatał
figla.
Ale następnego dnia te strachy również
się wyjaśniły — dzięki przypadkowi.
W salach zamkowych porobiłem kilka zdjęć
fotograficznych. W dużym salonie
na parterze stała w kącie ogromna, rzeźbiona komoda holenderska z XVII w. Na niej ustawionych było dwanaście wielkich wazonów z
porcelany chińskiej. Każdy wazon miał
osobną, rzeźbioną przykrywę. Wszystko razem — komoda z porcelaną na tle jakiegoś starego obrazu, wiszącego na ścianie
— tworzyło przedziwną symfonię
wspaniałych okazów dawnej sztuki. Po wykonaniu
zdjęcia całości chciałem sfotografować samą komodę
i zestawiłem ostrożnie wazony na podłogę; wtedy,
przy nastawianiu aparatu, wyjaśniła się
zagadka huku poprzedniej nocy. Jak wspomniałem, tuż
nad komodą wisiał ogromny, poczerniały
obraz, będący starą kopią Nocnej straży Rembrandta, w grubych
dębowych ramach. Otóż sznur, na którym obraz
wisiał, zetlał czy przetarł się od haka, obraz zsunął się po ścianie, całym ciężarem uderzył w komodę i
grubą ramą stanął na niej pionowo. Przy uderzeniu
wazony chińskie podskoczyły i zadźwięczały
swymi pokrywami.
W rzeczywistości wszystko, z wyjątkiem
obrazu, pozostało na swych
miejscach. Zmiany w położeniu obrazu
nie widziało się właściwie, bo czy na ciemnoczerwonych
ścianach salonu poczerniały obraz w czarnych
ramach, zastawiony wazonami, wisiał na dziesięć centymetrów nad komodą, czy też wprost stał na niej — bardzo trudno było zauważyć.
Oto, jak czasem z błahych zupełnie
powodów powstają legendy o
strachach. Ale chociaż się tu wszystko szczęśliwie wyjaśniło, nie chciałbym podobnych nocy
jeszcze raz przepędzić w starym zamku. Te stare mury, które przez tyle wieków niejedno widziały i niejedno przeżyły, będą zawsze
siedzibą „duchów". Bo i któż mi zaręczy, że
to, com przeszedł na zamku w
Przecławiu, nie było właśnie sprawką duchów, posługujących się raz psem, a raz obrazem...? Koniec
cytatu
Chciałbym nie znudzić czytających zbyt
długim tekstem, więc kończę ów temat. Mam natomiast zamiar zamieszczać dalsze Niezwykłości
Ziemi Mieleckiej w następnych postach. Będą to
mało znane, nieznane, lub zapomniane niezwykłości Ziemi Mieleckiej,
których w czasie wieloletniego życia poznałem sporo.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław, dnia 30
listopada 2019
Pan Teofil !Szanowny Panie ! Artykuł bardzo ciekawy. Moja uwaga. Nie było i nie ma"Ziemi Mieleckiej". Uźycie określenia w cudzysłowaie podkreśla, ze to nazwa własna. A tak nie jest. Może być ziemia mielecka. Dla mnie osobiście, termin "ziemia" oznacza jedostkę administracyjną Krółestwa Polskiego. Jakie były "ziemie"-patrz: kronika Jana Długosza. Pozostaj z szacunkiem.
OdpowiedzUsuń.
Wydaje mi się, że nie ma pan racji, gdyż była i jest Ziemia Mielecka, podobnie jak istnieje Towarzystwo Miłośników Ziemi Mieleckiej, kiedyś było Towarzystwo Ziemi Przecławskiej, a to są nazwy własne. Niemniej jednak dziękuję za uwagę, gdyż każda prowadzi do bliższego zastanowienia się przed popełnieniem błędu
OdpowiedzUsuńIstne " Wakacje z duchami" .Fajnie się to czyta. Lubilem Nienackiego.
OdpowiedzUsuń