Rozdział 8
Okres powojenny
Czekaliśmy
jak zbawienia nadejścia wiosny 1945, ale razem z nią spadła na nasze barki
praca w polu. Trzeba było posiać zboże jare i posadzić ziemniaki. Żeby ktoś
zrobił nam koniem w polu, na przykład zaorać, bronować, czy posiać, musieliśmy
to odpracować u niego w polu własnymi rękami. Troszkę było nam lżej, gdy Mama
dostała rentę po Ojcu, ale były to marne pieniądze.
Podjąłem
dorywczą pracę w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Przecławiu, która
właśnie się organizowała. Zaczęły przychodzić pierwsze wagony z cementem i
wapnem. Pracowałem przy ich rozładowywaniu i mimo moich 17 lat miałem sporą siłę w rękach. Dźwiganie klocków w tartaku i
tłuczenie kamienia w firmie „Sztikla”
zrobiły swoje. Potrafiłem pod jedną pachę wziąć jeden 50 kg worek cementu, pod
drugą drugi i pójść z nimi pod górę w magazynie.
Teofil
Lenartowicz - zdjęcie wykonane około 1946 roku
|
Wykonywałem
wiele innych ciężkich prac. Między innymi kopałem w lesie pniaki. Z tych
pniaków był świetny opał na zimę. Pniaki
te nie drogo kosztowały, miały jednak tą wadę, że trzeba było je samemu
wykopać. Nie było to jednak
takie proste i trzeba było sporo się namęczyć,
aby takiego pniaka wykopać. Najlepsze były sosnowe, bo się świetnie paliły,
trudniejsze natomiast były do wykopania, bo miały pod spodem w ziemi gruby
pionowy korzeń. Świerkowe były łatwiejsze do kopania, ale mimo wszystko była to
ciężka praca.
Nadszedł maj 45 roku, wojna
definitywnie się kończyła. Szwagier w liście do siostry donosił, że wkrótce
zostanie zdemobilizowany. Pisał, że dostanie na ziemiach zachodnich pracę i
mieszkanie. Zaraz jak go zdemobilizują, to przyjedzie i zabierze siostrę.
Wkrótce tak się też stało. Pojechali do Złotego Stoku w okolice Kłodzka, gdzie
dostali poniemiecki dom i oboje pracowali w fabryce zapałek.
Siostra Maria Wajs z mężem Ludwikiem i córeczką Olgą
|
Istniało w tamtych czasach
tak zwane utrwalanie władzy. Pod tą nazwą kryło się zastraszanie ludzi, a
prościej mówiąc terror. Bardziej znaczących zamykano i wywożono. Najpierw
robiło to NKWD, a później SB. Były to bardzo skuteczne metody, gdyż nie
istniały wówczas żadne prawa ani swobody obywatelskie. Zastraszeni przeciętni
ludzie starali się siedzieć cicho i nie narażać się. Wszędzie działała S.B, a
kto się wychylił to natychmiast dostał w łeb. Kto nie popierał władzy ludowej,
ten był wrogiem, a być wrogiem znaczyło w najlepszym wypadku skazać siebie i
swoją rodzinę na margines społeczeństwa. Człowiek taki nie mógł liczyć na
pobłażanie. Władza mogła wszystko, bo istniała w każdej dziedzinie życia.
Władza miała rozdzielnictwo dóbr. Decydowała o awansie, szkole, pracy,
mieszkaniu, a nawet o zakupach. Jeśli ktoś jej się naraził i przykładowo nie
poszedł do wyborów, to w najlepszym wypadku w GS‑sie nie kupił worka
cementu, lub czegoś innego, bo nie dostał przydziału, a w wielu innych
wypadkach tracił wolność, a co za tym idzie także zdrowie.
Wszyscy po cichu pluli na
władzę, ale do wyborów szli. Tak było w powojennym referendum „3 x
tak”, gdzie frekwencja wynosiła 99,9%. Zwożono nawet chorych do
lokali wyborczych. Władza była pamiętliwa, więc otrzymanie kreski przy nazwisku było niebezpieczne, podobnie
jak chodzenie za kotarę w lokalu wyborczym. Pomimo tego bała się władza tych wyborów. W Przecławiu natychmiast po
zamknięciu lokalu wyborczego
przyjechało wojsko i zabrało urnę z głosami. Pamiętam jak ludzie
zdziwieni tym faktem gromadzili
się na rynku.
Olek Rusin pseudonim „Rusal”
wiele przeżył walcząc z Niemcami, a po wyzwoleniu ponownie wszedł do
konspiracji. Zbiegł, nie dając się pojmać przez NKWD, stworzył ponownie oddział
partyzancki, działając w strukturach Wolność i Niezawisłość. W pewnym okresie
był podkomendnym Hieronima Dekutowskiego pseudonim „Zapora”, którego
działalność szeroko opisała Ewa Kurek w książce pt. Zaporczycy. Ostatecznie
„Olek” ujawnił się dopiero po kolejnej amnestii w 1956 roku.
Aleksander
Rusin ps. „Olek” i „Rusal” 2-gi od lewej z partyzantami WiN
|
Zaistniał pewnego razu
komiczny incydent z sekretarzem gminnym P.P.R. o nazwisku Mel, pochodzącym z Tuszymy
i lubiącym zaglądać do kieliszka. Jednego razu leżącego na ulicy pijanego sekretarza
PPR ktoś wsadził do worka i mocno zawiązał. Spał w tym worku całą noc, a gdy
się rano obudził nie mógł z niego wyjść. Nikt nie chciał go uwolnić. Dopiero z
posterunku MO przyszedł milicjant i go uwolnił.
Na mocy
dekretu o nacjonalizacji przemysłu
i reformie rolnej zabierano ludziom majątki. Biednym ludziom tak jak my, nie
groziło nic, dopóki siedzieli cicho. Majątek Reyów zabrało państwo. Należały do
niego najlepsze ziemie Przecławia, Tuszymy i Podola, a także tartak, gorzelnia
i cegielnia. Utworzono z majątku Reyów Państwowe Gospodarstwo Rolne (PGR),
które jak większość PGR-ów w Polsce ledwie wiązało koniec z końcem. Majątkiem Reyów zawiadywał współpracujący z władzami sowieckimi Alojzy Popiel.
Należy przyznać, że niemal przez pół wieku nie
znano prawdy o działalności ruchu oporu. Wiele faktów dopiero obecnie się
odkrywa. Są to wstrząsające opisy świadków wydarzeń, którzy walczyli nie tylko
z Niemcami, ale także z Sowietami. Wiele z tych faktów znikło wraz ze śmiercią
świadków. Mnie z wiadomych przyczyn szczególnie interesuje to, co działo się w
latach mojej młodości na Ziemi Mieleckiej i w Przecławiu podczas ostatniej
wojny i w okresie tzw. utrwalania władzy ludowej. Wprawdzie wojna się
skończyła, jednak to co się działo niewiele odbiegało od czasów okupacji
niemieckiej. Terror i strach przed jutrem był taki sam, a nawet było gorzej. Za
Niemców społeczeństwo na ogół stanowiło monolit przeciwko okupantowi, natomiast
po wkroczeniu Armii Czerwonej rodzimi komuniści i bandyci siali grozę większą
od Niemców. Bezprawie wyzwolone wojną istniało wszech obecnie. Z jednej strony bano
się NKWD wpadające niespodziewanie i wywożące ludzi na zesłanie do lagrów. Z
drugiej strony szalały bandy różnych maści rabujące i mordujące. Rabunek stał
się celem samym w sobie. Tworzyły się
bandy rabunkowe, które pod przykrywką partyzanckiej walki rabowały ludność.
Bandyci wstępowali do organów BP i rabowali podobnie jak pozostałe bandy. Nikt
nie był pewien kiedy i z jakiego powodu zostanie ujęty i wysłany na Sybir,
obrabowany, czy zamordowany. Przykładowo Mariana Wajsa - młodszego brata mojego
szwagra Ludwika zabrano i wywieziono do ZSRR już w grudniu 1944 roku chociaż
nie był w AK. Razem z nim por. rezerwy Stanisława Sęka i Józefa Pszczolińkiego,
oraz kilku innych. Marian Wajs był na zesłaniu 8 miesięcy i nigdy nie
dowiedział się za co został zesłany. Pszczoliński i Sęk wrócili dopiero po 3
latach. Aresztowania i wywózki do ZSRR dokonywało NKWD. Ludzie bojąc się o
własną skórę starali się nie widzieć i nie wiedzieć co się wokół dzieje, aby
nie być podejrzanym przez którąś ze stron.
Tak było w wypadku rabunku bandy Jana Stefki na
Przecław zimą 1946 roku. Wówczas bano
się wiedzieć coś, czy mówić o tym wydarzeniu, a jedynie biorący udział
wiedzieli coś niecoś. Z tego powodu ja również niewiele wiedziałem. Pamiętam
tylko, że widziałem tego wieczoru Aleksandra Rusina ps. Olek w barze, pijącego
piwo. Zwróciłem na niego uwagę, bo był w pięknym mundurze przedwojennego
oficera, a ktoś szepnął że to Olek. Natomiast ogólnie o wydarzeniach tego
wieczoru i nocy dowiedziałem się wiele lat później, a pewne szczegóły ujawnione z dokumentów UB w 2014 roku
poznałem jeszcze później.
Sprawa dotyczy Jana Stefki volksdeutscha będącego
komisarzem gminnym w Przecławiu po wkroczeniu w 1939 roku Niemców do Polski.
Wysługując się Niemcom musiał zwiać przed Armią Czerwoną w 1944 roku. Jego
działalność na rzecz Niemców była znana nie tylko w Przecławiu i nie udało by
się jej ukryć przed węszącymi NKWD-stami. Stefko zwiał przed odpowiedzialnością
i odnalazł się na południu Rzeszowszczyzny w rejonie Brzozowa. Pod
patriotycznym hasłem walki partyzanckiej z komunistyczną władzą stworzył bandę
rabunkową.
Kiedy kilkadziesiąt lat później w rozmowach z
Aleksandrem Rusinem zastanawialiśmy się jaki los spotkał Stefkę po rozbiciu
jego bandy, nie znaliśmy szczegółów. Ktoś z rodziny Stefki podpisujący się w
mailach Wolanin wiedząc, że mam dokument wskazujący na współpracę Stefki z
Niemcami, pytał mnie o szczegóły współpracy, zaprzeczał moim informacjom, ale
jednocześnie pisał, że Stefko został zlikwidowany przez UB w 1947 roku. Minęły
następne lata, Olek Rusin zmarł i dalej
nie znałem losów Stefki. Dopiero w 2019 roku dotarła do mnie część rozprawy
doktorskiej Rafała Szczygła w Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie.
Autor w temacie pt. Oddział NSZ pod dowództwem Jana Stefki ps. „Mściciel” w
latach 1945-1946 w świetle dokumentów UB przedstawił jednostronnie Jana Stefkę.
Podejrzewam, że celowo nie wzięta została kompromitująca działalność Stefki za
okupacji niemieckiej, aby zrobić z niego walczącego z komuną patriotę. W tym
celu z komisarza nadanego przez Niemców w Przecławiu, zrobiono że był wójtem. Podobnie
nie włączono zeznań świadków z Mielca, a tylko Dębicy, Brzozowa i Rzeszowa.
Napad na Przecław odbył się w powiecie mieleckim, więc zeznający świadkowie z
Przecławia doskonale wiedzieli kim był Stefko w Przecławiu za Niemców.
Stefko nie przebierał w środkach w zdobywaniu
członków bandy. Pomagała mu w tym Władysława Wolanin – towarzyszka jego życia
pochodząca z Golcowej pow. Brzozów, a zamieszkała w Tuszymie pow. Mielec.
Przykładowo Józefa Grębosza – dezertera z wojska straconego na szubienicy w
Dębicy zwerbowała wykorzystując fakt zemsty za zabicie jego brata przez UB.
Dostarczyła mu środki pieniężne na dotarcie do bandy Stefki i pomogła w
kontakcie ze Stefką. Podobnie było z innymi członkami bandy, których Stefko
zdobywał finansowymi obiecankami, a często poprzez różnego rodzaju szantaże.
Korzystał z wielu ukrywających się przed UB, mających na sumieniu działalność
partyzancką w AK, czy WiN, których bezpieka zdecydowanie osadzała w więzieniach
lub mordowała. Nie jestem pewien czy działalność jego bandy była
podporządkowana dowództwu NSZ. Dokumenty twierdzą że tak, jednak ja mam
wątpliwości. Jego oddział rósł w siłę poprzez akcje zbrojne, zdobywanie broni i
ludzi. Kiedy doszedł do stanu 38 uzbrojonych ludzi, przyszedł na swój dawny
teren do Przecławia. W dniu 18 lutego 1946 roku napadł na posterunek MO, dom
Alojzego Popiela i PGR. W przeddzień spotkał się z Aleksandrem Rusinem –
dowódcą oddziału WiN. Wchodził ze swą bandą na jego teren i nie mógł pozwolić
sobie na niespodzianki. Działali obecnie przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli
tzw. Ludowej Władzy. Znali się z okresu okupacji niemieckiej, kiedy Stefko był
komisarzem gminnym. Chytry i dobrze wyszkolony przez niemiecką V Kolumnę,
ostrzegł Olka że sąsiadka doniosła na niego o ukrytym w lesie motocyklu. Taką
wersję przekazał mi osobiście Olek podczas jednej z rozmów. Trudno powiedzieć
na co liczył Stefko służąc Niemcom. Być może liczył na zapewnienie sobie tyłów
od ruchu oporu jakim była AK.
Stefko przybywszy do Przecławia wraz z Olkiem i
kilkoma jego ludźmi miał z góry opracowany plan. Najpierw zerwano łączność
telefoniczną z Mielcem. Następnie zneutralizowano oddział saperów koszarujący w
PGR i mający strzec mostu na Wisłoce przed skutkami ruszającego lodu. Jak
wiadomo żelazny most leżał jednostronnie w Wisłoce, a komunikację zapewniał
most drewniany obok. Napotkali w drodze komendanta MO Michała Wolińskiego,
który wraz ze Stanisławem Niedzielskim wrócili z KPMO w Mielcu. Przedstawili
się że są z UB, a następnie ubezwładnili. Z kolei wtargnęli na posterunek MO, gdzie
obezwładnili dyżurnego milicjanta Adama Kopacza i w ten sposób mieli otwartą
drogę do rabunku. Posłużywszy się pojmanym komendantem Wolińskim wymusili
otwarcie drzwi w domu Alojzego Popiela dokonując rabunku pieniędzy,
kosztowności, odzieży, obuwia i wszystkich pozostałych cennych rzeczy. W PGR
zrabowali 14 koni z furmankami, świnie zapewniające im żywność. Nie gardzono
odzieżą i użytecznymi przedmiotami. Z
posterunku MO zrabowano wszelką broń. Dokonali też rabunku kilku innych osób.
Najwięcej cennych rzeczy zrabowano w
domu Alojzego Popiela. Zawiadywał on majątkiem w zamku Reyów, z którego aż się
roiło od zabytkowych rzeczy w domu Popiela. Ponieważ nie zastali Popiela,
zabrali jego żonę Bronisławę i po sąsiedzku Józefa Moskala uprowadzając ich ze
sobą. Kiedy po napadzie przyszli na posterunek milicjanci Popiołek Jan, Jarosz
Kazimierz, Kordziński Ludwik, Kopera Mieczysław i Stanisław Niedzielski,
zeznali że wiedzieli o napadzie jednak bali się przyjść. Nie ma się co dziwić
banda Stefki liczyła 38 uzbrojonych ludzi i kilku Olka Rusina. Jednak tych
ostatnich nie było na posterunku MO, czy w domu Popiela.
Na tym zakończyła się współpraca Jana Stefki z
Olkiem Rusinem. Jak określają dokumenty, łup dokonany z rabunku w Przecławiu
przekraczał kilkakrotnie wszystkie dotychczasowe rabunki dokonane przez bandę
Stefki. Po napadzie udali się poprzez Korzeniów w kierunku Dębicy wywożąc na
5-ciu furmankach łup i uprowadzonych. Nocą przemaszerowali przez Dębicę, a w
dzień zatrzymali się w Grudnej Górnej. Po odpoczynku wyruszyli w dalszą drogę w
kierunku południowym i wówczas zostali zaatakowani przez UB i wojsko z Dębicy.
Czterech członków bandy zabito, 9-ciu pojmano, a pozostali zbiegli wraz z rannym
w rękę Janem Stefko. Odbito uprowadzoną Bronisławę Popiel i Józefa Moskala.
Rzeczy odbite nie wróciły do właścicieli, lecz zostały rozgrabione przez UB.
W środę w dniu targowym 10 lipca 1946 roku na rynku
w Dębicy dokonano publicznej egzekucji przez powieszenie Józefa Grębosza z
Tuszymy pow. Mielec, Franciszka Nostera z Domaradza pow. Brzozów i Józefa
Kozłowskiego z Bitkowa. W następnym dniu 11 lipca wykonano wyroki śmierci na
Janie Gomółka z Godowej pow. Strzyżów i Zygmuncie Ząbku z Domaradza pow. Brzozów. Na wszystkich ciążyły najcięższe zarzuty
zabójstw funkcjonariuszy BP.
Była to ostatnia w Polsce pokazowa egzekucja, o
której wiadomość i zdjęcie dotarło do prasy zachodniej europy wywołując
przeciwko Polsce sporo emocji.
Jeśli idzie o Jana Stefkę, to wraz z kilkoma zbiegłymi
wstąpili na podhalu do oddziału NSZ majora Józefa Kurasia. Tam Stefko tak zdobył
zaufanie dowódcy, że stał się jego zastępcą. Jednak z niewyjaśnionych powodów
utracił zaufanie. Jesienią 1946 roku na rozkaz mjr Kurasia, Stefko w miejscowości
Lasek pow. Nowy Targ został z niewiadomych powodów rozstrzelany.
Przez dziesiątki lat nie znałem losów Stefki.
Często w rozmowach z Olkiem Rusinem zastanawialiśmy się, jakie były dalsze jego
losy. Dopiero kilka lat po śmierci Olka, dostałem maila od jakiegoś Wolanina z
zapytaniem o Jana Stefkę. Podawał się za jego wnuka. Skądś dowiedział się o
moich wspomnieniach z czasów wojny i chciał znać więcej szczegółów o swoim
dziadku. Kiedy mu odpisałem, w następnej korespondencji zaprzeczał moim doniesieniom,
a następnie zamilkł. Minęło następne 10 lat i gdzieś około 2013 roku prawnuczka
Jana Stefki mieszkająca w Głogowie na Dolnym Śląsku opowiedziała nauczycielce o
swoim pradziadku bohaterze – dowódcy NSZ, zamordowanym przez UB, którego trzech
żołnierzy powieszono na rynku w Dębicy. Zaczęto czcić w Głogowie Jana Stefkę
ps. Mściciel, a nauczycielka wysłała do dębickiej organizacji patriotycznej
Dębiccy Patrioci zdjęcia i relacje z czci jaką wyrażono bohaterowi Janie Stefce
Mścicielu za walkę z komunistycznym systemem. W Dębicy podjęto podrzucony temat
i podobnie czczono Stefkę nosząc koszulki z jego podobizną. Na rynku stanął
pomnik upamiętniający haniebny komunistyczny mord przez powieszenie trzech
chłopców w lipcu 1946 roku, wymieniając jednocześnie Jana Stefkę Mściciela,
jako dowódcę NSZ. Najbardziej bolesny jest fakt, że powieszeni chłopcy walcząc
z sowiecką tyranią o wolną Polskę, trafili do Stefki który pomagał
faszystowskim Niemcom ujarzmić Polskę w 1939 roku.
Mógłbym na tym zakończyć opowieść o Janie Stefko,
ale pozostają pewne refleksje, na które odpowiedź znajduję jedynie w domysłach.
Czy celowo działalność Stefki za okupacji
niemieckiej tak zamącono, aby go wykreować za bohatera NSZ w walce z
komunistycznym systemem? Nie wierzę, że poszkodowani Alojzy Popiel z żoną
Bronisławą, Józef Moskal i przecławscy milicjanci nie zeznawali w
przesłuchaniach na UB kim był Stefko w Przecławiu za Niemców.
Jak to się stało, że znikły dokumenty z Urzędu
Gminy Przecław z okresu okupacji niemieckiej, wcześniejsze i późniejsze?
Domyślam się, że Stanisława Wolanin nie była żoną
Jana Stefki, gdyż wnuk Stefki w korespondencji ze mną podpisywał się Wolanin, a
więc nosił nazwisko matki.
Po co uprowadzono Bronisławę Popiel i Józefa
Moskala? Nie chodziło o korzyści materialne, bo zrabowano z ich domów wszystko.
Myślę, że Stefko – chytry lis przybył na rabunek do Przecławia z gotowym
planem. Dozbroił się, zdobył żywność, tabory i pieniądze konieczne w dalszą
drogę. Planował przebić się przez południową granicę, a stamtąd do Austrii lub Niemiec
Zachodnich. W takich wypadkach ważni zakładnicy zawsze się przydają. Bronisława
była żoną znanego na Rzeszowszczyźnie komunisty Popiela, a Józef Moskal też
znaczącą postacią. Stefko miał siłę dobrze uzbrojonych około 40 ludzi, więc to
się w tamtych czasach mogło udać. Gdyby nie wszedł w podziemie i nie stworzył
bandy, to wcześniej czy później wyszła by na jaw jego współpraca z Niemcami. Z
upływającym czasem grunt coraz bardziej palił się pod nogami bandom, a przede
wszystkim walczącym z pobudek patriotycznych. Alojz Popiel natychmiast Stefkę
by załatwił, gdyby natrafił na jego ślad. Miał za komunistów pełnię władzy w
Przecławiu podobnie jak za Niemców Stefko. Józef Pszczoliński będący tylko
komisarycznym sołtysem w Przecławiu był już przez NKWD na zesłaniu w Związku
Radzieckim. Gdyby Stefce udało się dostać do Austrii czy Niemiec tak jak robili
inni, to mógł spokojnie dożyć późnej starości.
Nieznany fakt dlaczego mjr Józef Kuraś nakazał
rozstrzelać Stefkę, każe się domyślać, że odkrył zamiaru jego ucieczki do Niemiec.
Może Stefko zdradził się czymś chcąc namówić Kurasia do wspólnej ucieczki.
Zdradził tym samym, że nie był polskim patriotą.
Czas zakończyć temat o Stefce i wrócić do wydarzeń
powojennych lat. W Przecławiu nie było w
1946 roku żołnierzy radzieckich, ale stali oni w Tuszymi po prawej stronie
Wisłoki. Każdego dnia przychodziło stamtąd kilku żołnierzy z workami i nikogo
nie pytając wchodzili do sadów i rwali, a raczej kradli jabłka. Tego było już
za wiele mieszkańcom na Woli i zgłosili ten fakt przecławskim milicjantom.
Wiąże się z tym pewien incydent, który nieomal nie skończył się tragicznie. Milicjanci rozdali broń kilku
starszym chłopcom, poszli z nimi na sady i schwytali kradnących Rosjan. Tamci
też byli z bronią, a więc nasi rozbroili ich. Przy okazji poturbowali ich, bo
tamci się bronili. Przyprowadzili ich na posterunek MO i zamknęli. W jednostce
radzieckiej dowiedzieli się o tym, bo przyszedł w nocy oddział ich pobratymców
z Tuszymy i przypuścił szturm na posterunek. Służbę w nocy miało 2 milicjantów.
Jeden wyskoczył z balkonu i uciekł, a drugiego pobili i prowadzili do Tuszymy.
Tym drugim był Ludwik Kordziński, który z mostu skoczył do Wisłoki i tym
sposobem się uratował. Miałem wątpliwości czy skok z mostu do wody zakończyłby
się szczęśliwie, ale tak mówiono. Zresztą czegóż to nie robi się w strachu i
wychodzi z opresji szczęśliwie.
W Dębicy na
dworcu kolejowym bardzo często dochodziło do incydentów między Ruskimi, a
Strażą Ochrony Kolei (S.O.K.) Rosjanie systematycznie przychodzili,
terroryzowali pasażerów w pociągach, a nawet na dworcu i rabowali bez pardonu,
co się dało. Z tego powodu dochodziło tam do walk i strzelaniny między
sokistami, a żołnierzami sowieckimi.
W walce o byt niewiele było
czasu na myślenie o mojej edukacji. Nadarzyła się jednak okazja, bo Sęk
Stanisław, nauczyciel i porucznik z wojska, po powrocie z zesłania w ZSRR, zorganizował
kurs dokształcający do szkoły średniej. Zapis kosztował pół kg masła. Chodziła
na ten kurs starsza młodzież, która szkołę podstawową miała ukończoną przed
wojną, a więc posiadała większy zasób wiedzy niż moje. Moja edukacja była wprawdzie
zakończona świadectwem 7 klasy, ale w głowie wiadomości było, co najwyżej na
poziomie 5-tej klasy. Pisałem wcześniej, że podczas okupacji nauka w szkole
odbywała się sporadycznie, tylko kilka miesięcy w roku i istniał zakaz
nauczania historii i geografii Polski. Kompletnie nic na tych wykładach nie
rozumiałem z matematyki, fizyki czy geometrii. Nie było żadnej książki, aby
materiał przerobić. Nie było nawet zeszytów. Zszywałem sobie nitką znalezione
luźne kartki i w ten sposób robiłem prowizoryczne notatki. Moja nauka stała się
niewypałem, bo pan Sęk uznał, że nie uda mi się nadrobić zaległości. Rezultat
był taki, że się zniechęciłem i przestałem na wykłady chodzić.
Z Ameryki
nadszedł list od siostry mojego Ojca, Karoliny Bajorek. Pytała jak przeżyliśmy
wojnę i opisywała o swojej rodzinie. Bardzo tęskniła za Polską. Od wyjazdu do
Ameryki nigdy w Polsce nie była. Odpisałem jej pisząc dokładnie jak nasz dom
się spalił, jak Ojciec zginął i wszystko, co wtedy wiedziałem o stryju Henryku.
Bardzo była tą wiadomością poruszona. Korespondowaliśmy ze sobą. Nawet kilka
razy przysłała paczkę, ale nie była to jakaś znacząca pomoc.
Karolina
Bajorek, siostra mojego ojca
|
Karolina
Bajorek z mężem Stanisławem
|
Z biegiem
czasu zapominaliśmy o wojennych koszmarach. Nawet o tym, co mnie najbardziej
dręczyło, a mianowicie że tkwi we mnie nieuleczalna choroba, której się nie
pozbędę. Kaszel, który mnie tak bardzo niepokoił stopniowo ustawał, a razem z
tym przestały mi się wydobywać z płuc żółte kluski. Zacząłem uświadamiać sobie,
że były one jedynie wynikiem pracy wykonywanej na mocno zapylonym stanowisku
pracy w tartaku. Kiedy przestałem tam pracować i jednocześnie cały czas
przebywałem na świeżym powietrzu moje płuca oczyszczały się i ustępowało zjawisko
w postaci flegmy i kaszlu. Wkrótce z cherlawego chłopca zacząłem wyrastać na w
pełni sprawnego mężczyznę.
Teofil Lenartowicz w wieku 18 lat
|
W powojennych
latach, wspólnie z Mamą borykaliśmy się z wieloma problemami, a jednym ze
zmartwień był brak wiadomości o bracie Ojca Henryku, który przed wojną w
policji pełnił służbę na polskich kresach wschodnich. Nie mieliśmy o nim żadnej
wiadomości. Zastanawialiśmy się, co mogło się stać. Wojna już się dawno
skończyła i wiele rodzin dostało wiadomość o swych bliskich, a my nie mieliśmy
żadnej informacji. Wiedzieliśmy tylko, że przed samą wojną był ranny podczas
pełnienia patrolu przez jakiegoś uciekającego bandytę. Wyszedł ze szpitala
oczekując na urlop wypoczynkowy, który miał dostać z dniem 1.9.1939 i
przyjechać do Przecławia, ale w tym dniu wybuchła wojna. Był na samych kresach
wschodnich, więc zapewne został wydarzeniami zaskoczony i nie zdążył. Byłem
małym brzdącem, gdy go ostatni raz widziałem, więc wspomnienia o zabawach z nim
zaczęły się zacierać w mojej pamięci. Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość o nim, ale
nie była to wiadomość pomyślna.
Henryk Lenartowicz - młodszy brat mojego Ojca |
Na plebanię
do proboszcza księdza Zająca nadeszła z Londynu wiadomość, korespondencja, z
zapytaniem o rodzinę Henryka Lenartowicza. Jednocześnie zawiadamiano o jego
śmierci. Napisałem na podany mi przez księdza proboszcza adres, ale wyczerpująca
wiadomość nadeszła dopiero po kilku latach, kiedy nie było mnie już w
Przecławiu. Jego historia w dużym skrócie przedstawia się następująco.
Po napaści Sowietów
na Polskę, co jak wiadomo wydarzyło się 17 września 1939 roku stryj Henryk
został aresztowany i dostał wyrok 8 lat zesłania na Syberię. Po napaści Niemców
na Związek Radziecki w czerwcu
1941 roku, na mocy porozumienia Sikorski-Stalin ogłoszono dla Polaków amnestię.
Na mocy powyższego porozumienia generał Anders prowadził nabór Polaków do
tworzonej Armii Polskiej, do której Polacy masowo się zgłaszali. Dostał się
tam także stryj Henryk. Gen. Anders po utworzeniu armii wyprowadził ją ze Związku Radzieckiego. Stryj był
żołnierzem tzw. II Korpusu i zginął w Iraku. Nam jako spadkobiercom należał się
jego majątek, którym było kilka zdjęć, w tym fotografia grobu, angielski medal
za udział w II Wojnie Światowej, 7 funtów angielskich i notes. Pamiątki te
przysłane zostały z Anglii, oprócz 7 funtów angielskich, gdyż dewiz w tamtych
czasach nie wolno było wysyłać. Poprosiłem, żeby za ową kwotę przysłali mi podręcznik telemechanika w języku
polskim, a także kupon materiału dla Mamy na płaszcz. Podręcznik był mi
potrzebny, gdyż uczyłem się wówczas w Warszawie.
Zawiadomienie o depozycie po śp. Henryku Lenartowiczu |
Najwartościowszym
okazał się notes. Stryj Henryk w notesie zapisał część ważniejszych zdarzeń, na
podstawie których, 60 lat później napisałem niewielką książeczkę pt. Notatnik
Syberyjskiego Zesłańca. Wiele z zapisanych notatek było zamazane, gdyż pisane
ołówkiem, ale i tak wiele można było się z nich dowiedzieć. Między innymi,
dowiedzieliśmy się, jakich cierpień doznawali zesłańcy w ZSRR. Szczególnie
potwornie przedstawiał się obraz transportu zesłanych na Syberię. Była to
pasjonująca lektura.
Sowiecki dokument wydany stryjowi Henrykowi po amnestii i
zwolnieniu go z lagru w Buchta Nachodka
|
Notes był jakiś czas w
naszym domu, ale później siostra pożyczyła go ze wszystkimi pamiątkami kuzynowi
Mietkowi Lenartowiczowi, który przyjechał z Tarnowskich Gór odwiedzić ją. Odtąd
nie widziałem owych pamiątek przez ponad 50 lat, aż do roku 2004. Czułem żal do
siostry, że w tak głupi sposób się ich pozbyła. Dopiero w 2004 roku syn
Mieczysława o imieniu Henryk przysłał mi napisany na maszynie odpis owego
pamiętnika, a rok później odzyskałem notes i pozostałe pamiątki. W oparciu o
ten notes, napisałem wspomniany wyżej Notatnik Syberyjskiego Zesłańca. Książeczkę
wydałem na swój własny koszt w roku 2016.
Wracając do pierwszych powojennych
lat, Przecław oprócz czterech domów na naszej ulicy nie był więcej wojną
zniszczony. Zniszczony był most na Wisłoce. Oparty jedną stroną na przęśle
drugą leżał w wodzie. Na drugą
stronę Wisłoki chodziło się mostem drewnianym zbudowanym przez wojska radzieckie.
Ten drewniany most, kiedy nadeszła większa woda był wiosną przez krę i wodę zrywany.
Saperzy budowali tam kilka drewnianych mostów, po jednej i drugiej stronie
obecnego mostu. Żelazny most ponownie postawiono dopiero gdzieś w 1947 roku. Działaniami
wojennymi zniszczony był zamek Reyów, co wcześniej już opisałem.
Rynek
przecławski z figurą świętego Jana pośrodku był w dalszym ciągu jednym wielkim
bagniskiem. W rynku znajdował się Urząd Gminy z dużą salą do zabaw, posterunek
Milicji Obywatelskiej, poczta i sklepy, a także szynk prowadzony przez
Wątróbskich. Żydowskie sklepy zajmowali Polacy podobnie jak ich domy.
Jak to zwykle
za młodu bywa przychodzą młodemu człowiekowi do głowy głupie pomysły. Podobnie
było ze mną. Ponieważ o broń nie było trudno, więc miałem na strychu w sianie
schowany karabin. Pewnego razu późnym wieczorem poszliśmy w pole z Julkiem
Gręboszem postrzelać sobie z tego karabinu. Wracaliśmy już z powrotem, kiedy w
pewnym momencie usłyszeliśmy, że ktoś nadchodzi. Pamiętam, że baliśmy się
wtedy, że zostaniemy rozpoznani. Na szczęście ten ktoś nie zbliżył się.
Najprawdopodobniej też usłyszał idących i uciekł. Wiadomo, że za posiadanie
broni w tamtych czasach na długo szło się do więzienia.
Julek Grębosz i Teofil Lenartowicz |
Innym razem usiłowałem
wystrzelić z karabinu, który był zepsuty i nie zamykał się w nim zamek. Aby z
niego wystrzelić załadowałem nabój, spuściłem iglicę na otwartym zamku, a
następnie uderzyłem młotkiem w zamek. Wystrzał oczywiście nastąpił, ale zamek
odrzuciło do tyłu, a nabój rozerwał się na zewnątrz. Miałem w twarzy pełno
odłamków z naboju i byłem czarny od prochu. Tylko wyjątkowe szczęście sprawiło,
że nie straciłem oczu.
Jeszcze innym
razem poszliśmy z chłopakami do lasu i podpaliliśmy ziemianki, w których
Rosjanie pozostawili pociski artyleryjskie. Były to wykopane w ziemi magazyny, a tych ziemianek było kilkanaście.
W każdej z nich znajdowały się poukładane w skrzynkach duże pociski
artyleryjskie, których było kilkaset sztuk. Naznosiliśmy drewna do jednej z
ziemianek i podpaliliśmy, ale nie chciało się palić. Ktoś wpadł na pomysł, żeby
u góry ziemianki zrobić otwór. Dopiero po takiej operacji zaczęło się dobrze
palić. Ukryliśmy się w oddali i czekaliśmy, co z tego będzie. W pewnym momencie
zauważyliśmy, że ścieżką idzie człowiek. Zaczęliśmy machać rękami i krzyczeć,
ale bez skutku, bo mężczyzna dalej szedł w kierunku ziemianek. Całe szczęście,
że potężny wybuch i kanonada zaczęła się wcześniej, bo inaczej niechybnie
zginąłby. Taka była kanonada, że w Przecławiu odległym o 3 km szyby się trzęsły.
Siostra
mieszkając z mężem w Złotym Stoku często pisała do nas. Zapraszała mnie, żebym
ich odwiedził. Postanowiłem tam pojechać. Nie jeździły wówczas regularne
pociągi osobowe. Wagony były wyłącznie towarowe i jeszcze długo takie jeździły.
Tory były poszerzone na taką szerokość jak w Związku Radzieckim. Pojechałem do
Dębicy, a stamtąd miałem złapać jakiś pociąg jadący na zachód. Wraz z wieloma
takimi jak ja długo czekałem na pociąg, ale wreszcie doczekałem się. Przyjechał
pociąg kompletnie oblepiony ludźmi. Nikt nie pytał skąd, ani dokąd ten pociąg
jedzie. Pociąg był tak zapchany
ludźmi, że o jeździe wewnątrz wagonu
nie było najmniejszej możliwości. Nie było także miejsca na buforach
między wagonami i na dachu.
Udało mi się zaczepić między buforami. Jedną nogą stałem na buforze, ręką trzymałem się u góry jakiegoś uchwytu.
Druga ręka i noga wisiały w powietrzu. Ręka ścierpła mi zanim jeszcze pociąg
ruszył, a kiedy wreszcie ruszył, to tak
niemiłosiernie podskakiwał i było jeszcze gorzej. Musiałem się nie lada gimnastykować, aby się
utrzymać. W dodatku musiałem w czasie jazdy zmieniać rękę, lub nogę, bo cierpły. Na szczęście
dużo w tej jeździe było postoju, więc można było odpocząć. Trzeba było jednak bardzo
uważać, ażeby od własnego miejsca nie dać się odepchnąć. Na takie miejsce
czekali zaraz inni.
Jechałem już całą noc i
byłem tak zmęczony, że drzemałem nawet w czasie jazdy. Okazało się to bardzo
niebezpieczne. W pewnym momencie ocknąłem się z drzemki i z przerażeniem
zauważyłem, że wiszący obok mężczyzna stara się wysunąć moją dłoń z uchwytu i
wsuwa swoją. Zacisnąłem mocno rękę w uchwycie i nie pozwoliłem się odczepić.
Uratowało mnie to, że tyłkiem opierałem się o ścianę wagonu.
Jazda do
Katowic trwała prawie dobę. Po 12-godzinnym
czekaniu w Katowicach dostałem się na pociąg do Kamieńca Ząbkowickiego, a
stamtąd do Złotego Stoku. Moja podróż trwała 2 dni i 2 noce.
Siostra Maria Wajs z mężem Ludwikiem i córeczką Olgą
|
Ludzie w tamtych czasach
masowo jeździli na Ziemie Odzyskane na tak zwany szaber. Tak nazywano rabunek
poniemieckiego mienia, bo inaczej nie można tego nazwać. Siostra mieszkała w ładnym, poniemieckim domu
z ogrodem. Było tam dużo czereśni i pamiętam te czereśnie miały gorzkawy smak.
W Złotym Stoku mieszkali także Marian i Józefa Wajs, brat i siostra jej męża.
Byłem u siostry jakiś czas i tak jak wszyscy szukałem po różnych zakamarkach, czy
czegoś ukrytego przez Niemców nie znajdę. Znalazłem wtedy wsuniętą pod dachówkę
ładną wojskową lornetkę.
Stoją siostra Maria Wajs z kuzynem Mieczysławem
Lenartowiczem, poniżej Marian Wajs z żoną Kazimierą i w prawym dolnym rogu Ludwik
Wajs z córeczką Olgą
|
Wracając od siostry
jechałem z milicjantem Koperą z Przecławia. On też był w Złotym Stoku i wracał.
Wracaliśmy przez Wrocław, bo podobno tak miało być lepiej. Siostra dała mi
maszynę do szycia, którą wiozłem do domu. Martwiłem się jak poradzę sobie z
maszyną, gdy będzie takie przepełnienie jak poprzednio. Moje zmartwienie okazało
się przedwczesne, bo patrolujący
pociąg milicjanci zauważyli u mnie główkę i nogi od maszyny. Zabrali mnie razem
bagażem i wyprowadzili na peron we Wrocławiu. Martwiłem się, co z tego
wyniknie. Oni nieśli główkę od maszyny, a ja niosłem nogi. Poszli przodem, a ja
szedłem za nimi. Stopniowo zwalniałem, żeby sobie odeszli i w pewnym momencie
na najbliższym rogu uciekłem. Zorientowałam się później, że nie chodziło im o
mnie, lecz o główkę od maszyny. Najprawdopodobniej sprzedali ją nieco dalej.
Kopera jadący ze mną mógł mnie uratować od tej przykrości, gdyż był w mundurze
milicjanta. Nie kiwnął jednak palcem, gdy mnie zabierali. Od tej pory nie
trzymałem się już jego i jechałem sam.
Moje
zmartwienie o przepełnieniu było przedwczesne. Z powrotem nie było już takiego
przepełnienia i jechało mi się jak na tamte czasy całkiem dobrze. Poza tym nie
miałem części bagażu w postaci nieszczęśliwej główki.
W lasach
przed Tarnowem napadli na pociąg Rosjanie. Zatrzymali pociąg i rabowali
pasażerów, co kto miał. Mnie nic nie wzięli, bo nogi od maszyny nie były nawet
im potrzebne. Tak zakończyła się moja wyprawa do siostry. Później byłem
jeszcze raz i przywiozłem sobie rower.
Odwiedził siostrę
także nasz kuzyn Mieczysław Lenartowicz. Był kilka lat starszy od siostry.
Niestety, ja od wybuchu wojny nigdy go nie spotkałem.
W tamtych
czasach popularna była piosenka, której pierwsze słowa pragnę przytoczyć.
Stoją od lewej Marian Wajs z żoną Kazimierą i moja
siostra Maria z mężem Ludwikiem Wajsem. W
prawym dolnym rogu mały Heniu Lenartowicz – syn
Mieczysława Lenartowicza z Tarnowskich Gór.
|
Szli na zachód osadnicy
Szlakiem wielkiej niedźwiedzicy
Karabiny i
rusznice postawili w cieniu grusz. Itd.
W piosence
tej zamieniono słowo osadnicy
na szabrownicy, co bardziej
odzwierciedlało ówczesną rzeczywistość.
Patrząc z perspektywy czasu
na to, co się wtedy działo, na pewno szaber był ohydnym procederem, ale biorąc
pod uwagę ogrom krzywd wyrządzonych przez Niemców narodowi polskiemu, to należy
uznać to za całkowicie usprawiedliwione. Nowa państwowość dopiero się
organizowała, a Polacy żądni byli odwetu.
Stopniowo
moje życie z Mamą, u1egało stabilizacji. Przyzwyczajaliśmy się, że zostaliśmy
sami bez Ojca i siostry Marysi z mężem i córeczką. Żyliśmy z Mamą tylko we
dwoje. Aby związać koniec z końcem musieliśmy bardzo ciężko pracować.
W domu chowaliśmy
krowę, mieliśmy prosiaczka i kury. Świnka była nam potrzebna, bo nowa władza
podtrzymywała po Niemcach tak zwany kontyngent, który należało oddawać państwu
w zależności od ilości pola. Taka była w tym różnica, że nie mówiło się kontyngent tylko obowiązkowe dostawy. Jednak tak jak
za Niemców musiało się oddać zboże, mięso i mleko. Stopniowo coraz więcej
płacili, ale mimo wszystko był to marny grosz.
Odpoczynkiem
po pracy było wyjście na rynek, gdzie spotykałem się z kolegami. Młodzież czas
spędzała wówczas inaczej niż obecnie. Nie było telewizorów ani komputerów. W
Przecławiu nie było nawet radia, bo nie było prądu elektrycznego, więc młodzież
dla rozrywki garnęła się do siebie. Siadaliśmy na ławce pod domem ludowym,
plotkowali, często psocili i w
zależności od pory roku szli pograć w palanta, lub piłkę nożną. W palanta
graliśmy przeważnie na Szkotni. Tak nazywało się gminne pastwisko ciągnące się
od Przecławia, aż do samego lasu. W piłkę nożną graliśmy na pastwisku przy
Wisłoce, ale tylko wtedy, gdy dostaliśmy piłkę, co nie było takie proste, bo
była zamykana w szafie w sali ludowej.w procesji
na Boże Ciało i w Wielki Tydzień trzymając wartę przy grobie Pana Jezusa. Nieco
później komendantem OSP w Przecławiu był Zygmunt Witkowski.
Pamiętam, gdy
jeszcze chodziłem przed wojną do szkoły, ksiądz starał się zachęcić mnie, abym
służył do mszy świętej. Nigdy jednak nie potrafiłem nauczyć się łaciny i ciągle
miałem trudności z tym, co mam
robić przy ołtarzu i kiedy mam dzwonić. Zniechęciłem się i przestałem chodzić.
W niedzielę
rano chodziłem na mszę świętą, zwaną dziewiątką od tego, że zawsze była o
godzinie 9-tej rano. O 12-tej
była suma, ale na nią nie chodziłem, bo długo trwała. Do kościoła przeważnie z
chłopakami chodziłem na chór, gdzie oparty o balustradę widziałem wszystkich ludzi
z góry. Zaraz po mszy szybko wychodziliśmy z kościoła i zbieraliśmy się pod
domem ludowym na rynku, skąd obserwowaliśmy wracające z kościoła dziewczęta.
Przeważnie tu układaliśmy plany, co będziemy robić w popołudniową niedzielę.
Ochotnicza
Straż Pożarna była organizatorką zabaw i festynów. Festyny organizowane były
przeważnie w parku obok zamku, z okazji odpustu w Zielną 15 sierpnia. Zabawy odbywały się w Domu Ludowym przeważnie w
Sylwestra i wówczas, kiedy nie było pogody. Dom ludowy posiadał dużą salę ze
sceną, na której można było organizować przedstawienia. Nauczycielka pani
Janina Saylhuber prowadziła tam próby chóru i teatrzyku ze starszą młodzieżą.
Ja, Milek Wątróbski i kilkoro innych dołączyliśmy do nich. Były z tym związane
pewne problemy, gdyż wysługujący się komunistycznej władzy Alojzy Popiel
wszelkimi sposobami przeszkadzał. Działo się tak dlatego, gdyż poglądy
polityczne Saylhuber odmienne były od narzuconych Polsce przez władzę
komunistyczną. Robiono wszystko, aby Saylhuber od młodzieży odsunąć. Mający
partyjną wszechwładzę Popiel, zamykał salę ludową nie udostępniając kluczy, a
tym samym uniemożliwiając wykonywanie prób chóru i teatrzyku. Jak były to
działania bezskuteczne świadczy fakt, że gdy zakazano pani Saylhuber wstępu do sali
ludowej, ta świeciła pustkami, gdyż nikt na salę nie przyszedł. Ostatecznie
nauczycielkę Janinę Saylhuber wydalono z Przecławia zakazując jej mieszkać w
Przecławiu, ale o tym i miłości przecławskiej młodzieży do niej napiszę w
następnych rozdziałach.
Chłopcy z mojego rocznika, a także młodsi i starsi o rok lub dwa stanowiliśmy
jedną paczkę. Razem wyrządzaliśmy różne psoty. Do zabaw należało chodzenie na
jabłka do księdza na plebanię, co robiłem jedynie dla sportu i dla towarzystwa
z kolegami, gdyż jabłka w domu miałem. W Wisłoce zabawialiśmy się w łowienie
ryb ręką. Spryt do tego miał Milek Wątróbski, który potrafił godzinami siedzieć
pod samym brzegiem w wodzie i między korzeniami, kamieniami i gałęziami
wymacywać ręką rybę. Ryba w takich zakamarkach siedzi w ciągu dnia nieruchomo.
Należało ją tylko delikatnie wymacać palcami, a następnie zgrabnym ruchem
umiejętnie zacisnąć w ręce. Udało mi się to tylko raz, gdyż nie miałem do tego
cierpliwości, natomiast Milkowi bardzo często się to udawało.
Swego rodzaju
sportem, było chodzenie do parku obok zamku, na tak zwane pasy, gdzie na kilku
bardzo wysokich drzewach rosły owoce w postaci ciemnobrązowych pasów o długości
do 40 cm i szerokości 4 cm. W tych dużych strąkach
zwanych pasami znajdowały się smaczne w smaku ziarna. Ponieważ drzewa były
grube i wysokie, więc stanowiły ogromną trudność wdrapania się na nie. Jedynie
rzucając kamieniami udawało się je strącać. Latem do normalności należały biegi
po łuku mostu. Inne rodzaje zabaw jak te z bronią, amunicją i podpalenie
ziemianek z pociskami w lesie opisałem poprzednio.
Były też wydarzenia
tragiczne. Starsi od nas chłopcy poszli do Wisłoki łapać ryby rzucając do wody
granaty. Jeden z takich granatów nie wybuchł w wodzie, więc któryś z chłopców
nurkując odnalazł go. Z okrzykiem łap rzucił go Grądzielowi stojącemu na
brzegu. Złapany przez niego granat wybuchł mu w rękach. Oczywiście śmierć na
miejscu. Była to ogromna tragedia rodziców, którzy mieli dwu synów. Pierwszy
zginął w wojsku na wojnie z Niemcami, a niedługo po tym był ten wypadek, w
którym zginął drugi ich syn.
Grądziel i Kazimierz Muniak Zaremba w Krynicy. Zdjęcie
wykonane przed wojną
|
Roman Czernia wrócił z wojny
bez nogi. Służył w saperach i mina urwała mu nogę.
Dni mijały, a wraz z upływem czasu zabliźniały się
rany wyrządzone wojną. Stopniowo zaczynaliśmy zapominać o koszmarach, jakie ona
nam przyniosła.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 13 listopada 2019
Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuń