3-tonowa część
rakiety V2 wydobyta w Bliźnie
Ogromny sukces osiągnęła mielecka ekipa
sekcji historycznej Aeroklubu Mieleckiego „Braci Działowskich” wydobywając w
ubiegłym tygodniu 3-tonową przednią część rakiety V2. Dokonał tego dzieła
Mariusz Mazur po współpracy z rodziną legendarnego dowódcy oddziału AK
Aleksandra Rusina. Jest to następny sukces mieleckiej ekipy, po akcji wydobycia
części amerykańskiego samolotu, o czym pisałem w jednym z poprzednich postów. Pomimo
faktu, że w mediach centralnych mało wspomina się o tym wydarzeniu, jestem
zdania, iż gatunkowo jest to wiadomość ważniejsza od anonimowego pociągu ze
złotem w Wałbrzychu. Jak twierdzą znawcy nigdzie na świecie nie ma oryginalnej
tak dużej części rakiety V2 i w dodatku nie testowej, lecz przeznaczonej do
seryjnej produkcji.
Warto
zastanowić się komu przypisać ów sukces. Otóż człowiekiem tym jest żołnierz
wyklęty Aleksander Rusin ps. „Olek” i „Rusal”, który zdobywając tajemnice
niemieckiej broni Hitlera znał miejsce upadku rakiety. Tajemnicę tą ukrywał i
dopiero obecnie wyjawił ją jego syn Roman Rusin.
Człowiek
ten przez ¾ wieku walczył z przeciwnościami losu, był ścigany jak najgorszy
bandyta, a nawet po transformacji ustrojowej był tępiony i oskarżany. W 1964
roku UB wstawił mu w akta dokument zakazujący mu wydanie paszportu do 80 roku
życia tj. do 1994 roku. Następnie w 1972 roku wyrzucono go ze Związku
Bojowników o Wolność i Demokrację. Idąc dalej we wrześniu 1989 roku, a więc już
po transformacji ustrojowej wydalono go ze Światowego Związku Żołnierzy AK. Opisane
fakty, wraz z wymienionymi dokumentami znajdziemy na stronie Mieleckiej
Opozycji w Internecie.
Jacek Krzysztofik i "Olek"
Tego nikczemnego dzieła dokonali ludzie,
których wnuki w dalszym ciągu go szkalują. On walcząc przeżył 94 lata dzięki
własnemu sprytowi, swojej żonie i przychylnemu społeczeństwu. Zmarł ze zgryzoty
nad niewdzięcznością ludzką w 2008 roku.
Autor tekstu i Aleksander Rusin ps. "Olek" w Bliźnie
Kiedy
wiele lat temu opublikowano w Mielcu na łamach lokalnej prasy mój artykuł,
gdzie wymienione zostały nazwiska osób donoszących na niego do UB, odezwały się
protesty ich rodzin, a ja otrzymałem pogróżki. Protestowano w redakcji
tygodnika Korso, a efekt był taki, że opublikowano tekst szkalujący osobę
„Olka”. Zamiast stanąć w obronie pokrzywdzonego zostałem wówczas uznany
adwokatem rodziny Rusinów. Żadna z organizacji kombatanckich, ani nikt inny nie
stanął w obronie czci „Olka”, jedynie jego własna rodzina.
Roman Rusin z żoną i swoim ojcem "Olkiem"
Pomimo
moich działań nie udało mi się uaktywnić lokalnych organizacji w celu obrony
czci „Olka”. Zawiadomiłem władze główne ŚZŻAK o zaistniałej sytuacji z myślą,
że zobowiążą podległe organizacje do działań. W odpowiedzi dostałem jedynie
pochwały, że się tym zajmuję, a od
kanclerza kapituły orderu Virtuti Militari gen. Nałęcz Komornickiego jedynie
potwierdzenie, że „Olek” jest zaliczony w poczet Kawalerów Orderu Wojennego
Virtuti Miritari. To było wszystko na co było stać nasze społeczeństwo, a ja
zaprzestałem działalności w tym zakresie, uznając że nie przebiję muru. Dalej uważam,
że społeczeństwo aby być zdrowe, po komunistycznej tyranii, powinno bez udziału
krzywdzonego wykonać leczniczy proces na swym ciele. W wypadku „Olka” nie tylko
tak się nie stało, lecz zachowano kompletną bierność połączoną z ignorancją
jego zasług.
Tablica którą "Olek" umieścił na krzyżu w lesie, gdzie zamordowano jego przyjaciela Józefa Wałka
"Olek" kilkanaście dni przed śmiercią
Obecnie
kiedy wracamy do partyzanckich czynów „Olka” zaistniała nadzieja, że może uda
się coś odmienić i zaczniemy rzetelnie oceniać jego zasługi. Że uporamy się ze
szkalowaniem jego osoby przez nieuczciwych ludzi i w końcu upamiętnimy w
należyty sposób jego bohaterską postawę walki z oboma systemami totalitarnymi.
On tego nie doczekał za życia. Jednak ja ciągle mam nadzieję, że doczekam się
na rynku w Przecławiu, upamiętnienia jego czynów, wraz z wszystkimi nazwiskami
żołnierzy walczących w jego oddziale. To tak niewiele, jednak tak dużo dla
pamięci, by może kiedyś odległy przejezdny przeczytał tekst i zadumał się nad
partyzanckim losem. Nie muszę przypominać, że tylko ludzie i ich czyny podnoszą
rangę ziemi z której wyrośli.
Pragnę
przybliżyć sylwetkę „Olka” cytując poniżej temat o nim, napisany przez Ewę
Kurek i opublikowany w prasie polonijnej w 1997 roku. Zapoznajmy się z losem „Olka” czytając cytowany poniżej tekst.
Artykuł Ewy
Kurek, z cyklu „Losy żołnierzy Armii Krajowej 1944-1956 zamieszczony w prasie polonijnej dnia 26
czerwca 1997.
„Olek”
Lipiec
1944 roku był upalny i suchy. Kapitan "Świerszcz" - Władysław
Kwarciany, dowódca oddziałów partyzanckich Armii Krajowej działających w lasach
ciągnących się na wschód od szosy Mielec-Dębica, otrzymał właśnie wiadomość, że
z powodu zbliżającego się frontu Niemcy rozpoczęli wywozić z Blizny urządzenia
rakietowe i przygotowują się do wysadzenia w powietrze magazynów
z częściami V-1 i V-2. Ściągnął więc przebywające na biwaku w Łuży
oddziały w liczbie 72 ludzi i przedstawił ich dowódcom plan działania:
"Zaatakujemy Niemców z trzech stron. Od strony wschodniej uderzę ja ze
swoimi żołnierzami, zaś od zachodu, gdzie znajdują się główne magazyny, zaatakują ludzie «Olka» -
Aleksandra Rusina i «Żbika» - Józefa Wałka. Ponieważ celem głównym naszego ataku
jest zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi, zostawimy Niemcom otwarto
drogę na Ociekę-powiedział.
Kapitan
"Świerszcz" wiedział, że oddziały
"Olka" i "Żbika" najbardziej nadają się do tej
operacji. Obaj dowódcy pochodzili z tych stron i już od roku 1943, od chwili
gdy Niemcy przystąpili do budowy bazy rakietowej, prowadzili obserwacje lotów
wystrzeliwanych rakiet i penetrowali teren rakietowego poligonu. Im nie trzeba
było tłumaczyć, o co chodzi. Dlatego akcja przebiegała zgodnie z planem.
Ostrzelani ze wszystkich stron Niemcy
bronili się chaotycznie, a w końcu salwowali się ucieczką na południe,
porzucając nietkniętą wyrzutnię pocisków V-1 oraz częściowo uszkodzone dwie
wyrzutnie V-2 i magazyny z częściami rakiet. Partyzanci wzięli trzech jeńców,
po czym zaciągnęli warty, które pilnowały terenu wyrzutni do chwili pojawienia
się wojsk sowieckich.
"Olek",
przed wojną plutonowy Aleksander Rusin, widział już Armię Czerwoną w 1939
roku, gdy ze swym 24 Pułkiem Artylerii
Lekkiej z Jarosławia przebijał się w stronę rumuńskiej granicy. W Tarnopolu
dostał się do niewoli. Uciekł po dwóch dniach na motorze i ostrzeliwując się
sowieckim i niemieckim patrolom, 29 września powrócił do rodzinnego Dobrynina.
W kilka tygodni później przeprowadził pierwszą akcję. Rozbroił wraz z kolegami
Niemca i zabrał mu motocykl. W 1940 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej przemianowanej w 1942 roku na
Armię Krajowa, a następnie w rodzinnym domu powielał tajną gazetkę Odwet. Od 1943 roku dowodził leśnym
oddziałem partyzanckim. W pierwszych dniach lipca 1944 przyjął do oddziału
siedmiu sowieckich zwiadowców, których linia frontu odcięła od macierzystej
jednostki. Byli zmęczeni, brudni i zarośnięci. Dowodził nimi kapitan. Mieli
własną broń i okazali się
dzielnymi żołnierzami. "To
przecież teraz sojusznicy" - myślał o sowieckich wojskach
"Olek". Gdy oddziały Armii Czerwonej podeszły w rejon Niska, ruszył
wraz ze swoim oddziałem w ich kierunku. Kolo szkoły w Nowej Wsi napotkał
czołgi sowieckiej jednostki, z której pochodzili przygarnięci przez niego
Rosjanie. Współpraca z sowieckimi czołgistami zaowocowała rozbiciem niemieckiej
artylerii w rejonie Dobrynina, oraz przekazaniem sowieckim czołgistom baterii
dziewięciu niemieckich dział, którą "Olek" wraz z jeńcami zdobył
siłami własnego oddziału w Pikułówce, tuż przy szosie Przecław-Dąbie. Eto dokumient, czto wy horoszyj komandir i
czto wy pieredali mnie niemieckich plennych i ich artileriu - powiedział
sowiecki pułkownik, wręczając "Olkowi" dokument potwierdzający jego
wyczyn.
Znajomość
z sowieckim pułkownikiem przydała się. Gdy kilka tygodni później NKWD
zlokalizowało miejsce postoju oddziału "Olka", spieszącego na pomoc
walczącej Warszawie, i pod pretekstem przekazania go w Rzeszowie berlingowcom
próbowało aresztować. Obecny przy zdarzeniu sowiecki pułkownik zdążył szepnąć
"Olkowi": Ty znajesz kto
prijechał? To jest NKWD. Nie idi z nimi. Bieri swoich soldatow i uchodi. Eto
łowuszka (podstęp). Rzeszów jest jeszczio w rukach Niemców.- NKWD chocziet
wywiest was w Sybir, bo wy z AK.
6
sierpnia 1944 roku do domu "Olka" w Dobryninie przyjechała z Lublina
międzynarodowa komisja, w skład której wchodzili dwaj Amerykanie, Anglik,
Francuz i Rosjanie, aby przejąć niemiecki poligon i dowiedzieć się wszystkiego
na temat wyrzutni V-1 i V-2. "Muszę ściągnąć ludzi" - oświadczył
"Olek", po czym siadł na motor i pojechał do swoich chłopaków.
Komisja sojuszników przyjechała po niemieckie
rakiety. Chcą nam wszystko zabrać. Dwóch Amerykanów mówi wprawdzie po
polsku, ale w komisji nie ma nikogo z naszych. Żadnego Polaka. Niedoczekanie.
Migiem chłopaki, jedną V-2 ściągnąć dla nas i ukryć w lesie. Ja tymczasem
wracam do komisji. Zabiorę ich do
leśniczówki. Tam się spotkamy- powiedział i ruszył po Kosowskiego, zatrudnionego
przez Niemców w charakterze murarza przy budowie bazy, z którym wraz z komisją
udał się do mieszkającego w leśniczówce Sławomira Góreckiego. Międzynarodowa komisja
otrzymała zdjęcia, poligonu w Bliźnie,
po czym wraz z Kosowskim, "Olkiem" i grupą jego partyzantów udała się
w rejon Blizny, gdzie badała leje po wybuchach rakiet. Jedną rakietę V-2 ukryli
chłopcy "Olka", który ma ją do dziś. Nie odda byle komu.
Sowieci
z komisji byli dla "Olka" mili. Rozmawiali jak ludzie. Ich zachowanie
sprawiło, że wraz z grupą innych akowców zgłosił się do służby pomocniczej
Milicji Obywatelskiej w Mielcu. W kilka dni
później na posterunek weszli funkcjonariusze bezpieki. „0toczyć dwa
parterowe domy przy Piusa XII i pilnować, żeby nikt z nich nie uciekł. Tam
ukrywają się Niemcy" - rozkazali. "Olek" z grupą świeżo
upieczonych milicjantów stał i pilnował. Niemców jakoś jednak nie było widać.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza. ."Zajrzę przez okno i zobaczę, co
tam się dzieje" — powiedział do jednego z kolegów. Po chwili obserwował,
jak funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa przetrząsają szuflady i szafy w
poszukiwaniu biżuterii i wartościowych rzeczy, wybierają co lepsze ubrania,
podczas gdy właściciele mieszkania stoją twarzą do ściany z podniesionymi
rękami. Zamiast szukać Niemców, plądrujecie cudze mieszkania! Jak my tę Polskę
zbudujemy, jeśli będziecie postępować w ten sposób? - zapylał
"bohaterów" z UB po skończonej akcji. Milczeli. Następnego dnia na
komendę milicji przyszedł sowiecki komendant wojenny i oświadczył, że
milicjanci mają zarekwirować dla jego żony haroszyj kostium. "Olek" nie zrozumiał. "Czy on
chce, żebyśmy kupili jego żonie kostium?" - zapytał zdziwiony. Kupili?
Nie, on chce, żebyśmy jakiejś babie zarekwirowali kostium, czyli po prostu
zabrali -odparł jeden z bardziej doświadczonych milicjantów. "Nigdy na to
nie pójdziemy, żeby w Polsce «rekwirować» kostiumy dla sowieckich kobiet"
- oświadczył stanowczo "Olek", po czym wrócił do domu. Po kilku
dniach został aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Ropczycach.
Pierwszy
przesłuchiwał "Olka" szef miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa,
podporucznik Jerzy Kiwerski. "Co robiliście przed wojną zapytał”, "W
roku 1935 zostałem powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6 baonie
pancernym we Lwowie"... - zaczął, Olek". "Powiadacie, że
służyliście we Lwowie? W 6 baonie” przerwał mu Kiwerski i zamyślił się. Po
chwili milczenia rozkazał mówić dalej. - Wiecie co, Rusin, coś wam powiem. Po
pierwsze, mieszkałem kiedyś we Lwowie. Wasz pułk mieścił się dwie ulice od
mojego domu. A po drugie jestem komunista, ale mam serce Polaka. Po mnie będzie
was przesłuchiwał Żyd, enkawudzista w stopniu majora. Jeśli jemu powiecie to,
co powiedzieliście mnie, to wywiozą was na «białe niedźwiedzie». Nie wolno wam
się przyznać, że byliście dowódcą oddziału partyzanckiego. Nie wolno się wam w
ogóle przyznawać, że należeliście do AK. Jeśli będzie was pytał o AK, czy
znacie, czy należeliście i tak dalej, powiedzcie że AK to była przed wojną taka
organizacja religijna, która nazywała, się Akcja Katolicka i że w waszej wsi
mówiono na nią AK" -powiedział Kiwerski i uśmiechnął się do wymyślonego
przez siebie fortelu. Zgodnie z zaleceniem Kiwerskiego,- podczas śledztwa w
NKWD "Olek" przyznawał się jedynie, do wiedzy i znajomości Akcji
Katolickiej. Po dwóch tygodniach został zwolniony. "Niech pan nie wraca do
domu drogą, lecz polnymi ścieżkami lub lasem. Najlepiej nocą, bo znowu pana
złapią"--zdążył mu poradzić lwowski komunista o polskim sercu.
Gdy
wydawało się, że sytuacja nieco się uspokoiła, w pierwszych dniach września
1944 roku "Olka" wezwało stacjonujące w Przecławia NKWD. Zgłosił się
ubrany w mundur i uzbrojony w dwa pistolety i granat. "Proszę siadać.
Jaki jest numer waszego pistoletu?" — zapytał uprzejmie enkawudzista i
poprosił o broń. "Olek" podał mu pistolet. Sowiet, sądząc, iż rozbroił
już polskiego partyzanta, rozpoczął ostre przesłuchanie. Zamiast odpowiedzi,
"Olek" wyrżnął go z całej siły w gębę, po czym skoczył do drzwi,
przewrócił stojącego w bramie wartownika i ukrył się w kościele. Enkawudziści
rozbiegli się w poszukiwaniu zbiega. "Olka" na swoje i jego szczęście
nie znaleźli. "Od tego dnia zaczęła się moja druga konspiracja" - mówi
dziś z zadumą.
W
końcu lata 1944 roku NKWD, wspierane przez rodzimych zdrajców z UB i MO,
rozpoczęło poszukiwania żołnierzy Armii Krajowej. Tropili też niedawnych
podwładnych "Olka". Schwytanych ładowali do bydlęcych wagonów i
wywozili w głąb Rosji. Ci, którym udało się uniknąć aresztowania, garnęli się
pod opiekę swojego dowódcy, szukając u niego ratunku i ochrony. Nie chciał i
nie potrafił odmówić im pomocy. Było ich około trzydziestu – chłopscy
synowie pochodzący z okolicznych wsi i przysiółków. Objął nad
nimi dowództwo, tworząc oddział samoobrony AK. Chroniła ich miejscowa ludność
karmiąc i ostrzegając przed zasadzkami. Partyzanci odwdzięczali się mieszkańcom
tej ziemi ochroną przed represjami ze strony komunistycznej władzy i samowolą
band rabunkowych. W czasie potyczek z tropiącym
ich UB i Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego akowcy bronili się ostro.
Nieraz zabijali napastników. Schwytanych rozbrajali i rozbierali do gaci, po
czym puszczali wolno. Nie trzeba przelewać bratniej krwi. To Polacy. Błądzą
wprawdzie, ale to nasi bracia - przykazywał swoim żołnierzom
"Olek".
Wobec partyzantów
UB było bezlitosne. W czerwcu
1946 roku dopadło "Żbika" - Józefa Wałka. Po ciężkim śledztwie w
mieleckiej katowni "Żbik"
otrzymał od ubowców "bratnią kulę" w lesie w rejonie Rudy.
Odnalezione po miesiącu ciało rodzina zamordowanego przewiozła do Rzochowa,
gdzie partyzanci urządzili zamordowanemu
koledze żołnierski pogrzeb. Po kilku dniach zgłosiła się do ''Olka"
dziewczyna "Żbika", Maria Kuśnierz
z przysiółka Uże koło Rzemienia. „Było u mnie UB. Trzymali mnie na
przesłuchaniach. Pytali o Józka, o Armię Krajową, a najbardziej dopytują o pana
komendanta. Uciekłam. Boję się - powiedziała.
"Olek"
znał ją. Marysia jeszcze za Niemców była łączniczką miejscowych oddziałów AK.
Długo przyglądał się dziewczynie. Była młoda, szczupła i śliczna. Czy
wytrzyma trudy partyzanckiego życia? Ale
jeśli nie, to co robić? Jak ją chronić? Przecież jeśli złapią ją Ubowcy... -
rozważał w duchu. Myśl o katowanej dziewczynie przeraziła go. "Znasz się
na sanitariacie?" - zapytał szybko. Tak, panie komendancie. Za Niemców
przeszłam w AK kurs sanitarny — odparła. Zostajesz z nami. W oddziale potrzebna
jest sanitariuszka. Chłopaki chorują, obcierają nogi, czasem dostają kule.
Przydasz się - zdecydował.
Marysia
została. Nosiła wielką torbę wypchana lekami i opatrunkami. Leczyła chorych i
rannych chłopaków. Dostała też broń. Jak trafiali w ubowską zasadzkę, walczyła
jak żołnierz. Sama nie wie, kiedy tak naprawdę komendant "Olek" stal
się całym jej światem. Ślub był cichy i nie odnotowany w żadnych parafialnych
księgach. Ksiądz Karol Dobrzański w prowadził ich przez zakrystię do kościoła
w Rzochowie. Za nimi stanęli Świadkowie:
księża gospodyni i ojczym
Marysi. "Dopóki śmierć nas nie rozłączy"... – ślubowali.
Dziś
Marysia ma 77 lat. Szczupła staruszka o pooranej pięknymi zmarszczkami twarzy
uśmiecha się i z młodzieńczym płomieniem w oczach mówi: - Jak Stalin umarł, to
UB zrobiło kolejną obławę. Znowu szukali męża. Bili mnie Warzocha i Gajda.
Wyciągnęli mnie nocą prawie gołą z łóżka, bili pistoletem i ciągnęli po śniegu
wrzeszcząc: "Mów kur… gdzie jest «Olek»!". Odpowiadałam, że mogą
mnie zabić, a i tak im nie powiem.
Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na tym
świecie - dodaje „0lek" i z dumą spogląda na swą posiwiałą gołąbkę.
Ale dla
mnie najgorsza ze wszystkiego
była chyba ta noc, gdy zostawił mnie samą w bunkrze. Bo gdy w zimie 1946 roku
nie mieliśmy się gdzie podziać, mąż z chłopakami wybudował w lesie bunkier.
Wokół były bomby na sznurkach. W razie czego miałam za nie ciągnąć. Wszystko mi
się pomieszało. Nie wiedziałam w końcu, który sznurek do czego. Szczęście, że
wtedy nikt nie przyszedł – mówi z uśmiechem Maria Rusin.
Bunkier
był dość duży. Ukrywałem się tam wtedy z Marysią i z 27 żołnierzami. Zrobiliśmy
go w lesie zarośniętym krzakami jeżyn. Ubowcy nigdy tam nie trafili. Miał troje
drzwi i loch, czyli okopy prowadzące zygzakiem w las, niewidoczne, przysypane
ziemią. Bunkier otoczyłem nisko wiszącym drutem. Gdyby ktoś szedł, musiał o
niego zahaczyć. Wtedy w ziemiance odzywał się dzwonek. Na zewnątrz bunkra, w
pewnej odległości umocowałem cztery stukilowe poniemieckie bomby. Osadziłem je
na trotylu, żeby łatwiej wybuchły. Przed wojną byłem minerem, to wiedziałem co
i jak robić. Każda bomba wybuchała po pociągnięciu w bunkrze odpowiedniego
sznurka. W razie czego mieliśmy odskoczyć w okopy i kolejno detonować bomby. A
na wypadek, gdyby ubowska obława miała
drugi pierścień, bunkier otoczony był minami przeciwpancernymi talerzówkami.
Dotrwaliśmy naszym bunkrze do amnestii 1947 roku. Wtedy ujawniłem siebie i
swoich chłopaków. Komuniści obiecali, że dadzą nam żyć. Wyjechałem z Marysią
pod Wrocław. Przyszli po mnie w 1949 roku. Wróciliśmy w rodzinne strony-
wspomina "Olek".
W
latach pięćdziesiątych zaczęły rodzić się dzieci. Marysia zamieszkała w
rodzinnym domu męża. To znaczy w miejscu, w którym kiedyś stał jego rodzinny
dom, rozwalony przez UB jeszcze w 1946 roku. Wychowywała dzieci w pomieszczeniach
przybudowanych do obory i czuwała nad "Olkiem". Ludzie donosili jej
o ruchach wojska i ubowców, a ona zawsze już znalazła sposób, aby w porę
ostrzec go przed grożącym niebezpieczeństwem. Z czasem przywykli do nocnych
nalotów UB. Tak dotrwali do roku 1956. "Olek" ujawnił się. Pozwolili
im żyć.
Jesienią
1981 roku "Olek" leżał w mieleckim szpitalu. Rany po przebytej
operacji goiły się nieźle. Wieczorem 12
grudnia do szpitalnej sali weszła młoda kobieta. "Czy któryś z panów nazywa
się Aleksander Rusin?" - zapytała rozglądając się po sali. "Tak, to ja" -
odezwał się zdziwiony "Olek". Nie znal tej kobiety. Kim była i
czego chciała? Kobieta podeszła do jego łóżka i poczęła wypytywać o zdrowie.
Moja matka pracuje w komitecie partii. Kazała mi pana ostrzec. Szykuje się coś
złego. Nikt nie wie co, ale lepiej się ukryć - wyszeptała w pewnej chwili.
Pożegnali się. Wkrótce potem "Olek" wstał i podszedł do telefonu.
Przywieź mi natychmiast moje ubranie. Nie pytaj o nic - powiedział do syna. Nie
minęła godzina, gdy potajemnie opuścił szpital. Znów nie udało się im mnie
złapać. To, że żyję, że komuniści nigdy mnie nie złapali, zawdzięczam tylko
mojej żonie i okolicznej ludności. Gdyby nie oni, dawno już nie byłoby mnie na
tym świecie - mówi z uśmiechem 83-letni dziś "Olek". Zachował dawną
wojskową sylwetkę i jasny umysł. Z jego oczu bije spokój i harmonia człowieka,
który godnie i sprawiedliwie przeżył życie.
Ewa
Kurek. Koniec
cytatu.
Tak napisała Ewa Kurek, a od tej pory
„Olek” przeżył jeszcze 12 lat. To co powyżej napisano, to tylko niewielka cześć
walki i doznanych krzywd. Znam ich więcej, bo „Olek” opowiadał mi o nich.
Wynagrodźmy „Olkowi” i jego żonie Marii, lata krzywd i poniewierki,
przynajmniej po ich śmierci, jeśli nie udało się tego zrobić za życia.
Upamiętnijmy ich. Oni zasłużyli na to.
Syn "Olka" Roman Rusin z żoną Renatą
Na
zakończenie jeszcze jedno. Żałować należy, że fakty zawarte w powyższym temacie
nigdy nie stanowiły dla historyków dowodów, które on żyjąc potwierdzał jako
naoczny świadek. Historycy chętniej uznają fakty zapisane przez byle jakichś
świadków za granicą niż rodzime dowody takich świadków jak „Olek”, lub jemu
podobni. „Olek” nie wysyłał meldunków o swej walce, on walczył. Czy dlatego, że
dowody jego walki nie znalazły się w archiwach AK i zagranicznych, nie należy
ich we wszystkich formach upamiętniać? Bo o nic innego tylko o sprawiedliwą
pamięć o nim chodzi.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław,
dnia 6 października 2015
W pełni podzielam opinie Pana Teofila Lenartowicza. Opisujący historię poligonu w Bliźnie nie posiłkują się wiedzą uczestników i świadków tamtych wydarzeń. Pozwolę sobie opisać pewien bardzo ważny fakt. Zapewne mało kto wie, że w miejscowości Podole k. Przecławia znajdowała się wieża obserwacyjna, z której to obserwowano odpalane w Bliźnie rakiety V2. Partyzanci szybko rozpracowali ten temat. Gdy jechał specjalny samochód w kierunku Tuszymy, wiadomo było, że w krótkim czasie zostanie wystrzelona rakieta V2 - ponieważ tym samochodem jeździli obserwatorzy do wieży w Podolu. Opowiadał o tym mój Ojciec i mówi o tym Pan Lenartowicz - naoczny świadek posiadający zdjęcie tej wieży. Szkoda, że to piszącym gdzieś umknęło i nie jest opisywane w historii Bliźnieńskiego poligonu.
OdpowiedzUsuńRoman Rusin