Żołnierze Niezłomni
i Wyklęci
Dużo się obecnie
słyszy o powyższych żołnierzach ze względu na wypadający 1 marca Dzień Żołnierza Wyklętego. Uważam, że przez lata
nie zrobiono nic, aby młode pokolenia miały świadomość o co w tym wszystkim
chodzi. Gubimy się nie tylko w faktach, ale nawet nie każdy wie, jaka różnica
dzieli Żołnierza Wyklętego od Żołnierza Niezłomnego. Tego typu pomieszanie z
poplątaniem znajdujemy w wielu publikacjach i wynika to z niezrozumienia
dziejącego się wówczas bezprawia i okropności. Dla mnie, 90-latka od
przedwojennych lat obserwującego co się działo, jasne jest że Żołnierzem
Niezłomnym jest poległy w walce z obu totalitarnymi systemami. Natomiast
Żołnierzem Wyklętym jest ten, który nie pozwolił się unicestwić i dotrwał do
czasów łagodniejszego prawa w 1956 roku, kiedy już nie można było tego robić.
Od tego czasu rozgrywa się tragedia Żołnierza Wyklętego ponieważ on żył,
pamiętał i był dalej niebezpieczny dla władzy. Należało go wykląć, zohydzić,
pozbawić pewnych praw, wyrzucić na margines społeczeństwa i mieć pod stałym
nadzorem. W permanentny sposób utrwalono w społeczeństwie świadomość, że byli
to bandyci dopuszczający się grabieży i mordów niewinnych ludzi. Zwalano na
nich mordy i rabunki innych band i Bezpieki. O ile komunistyczna władza mogła
zapomnieć o zamordowanych przez siebie, a nawet przedstawiać ich bohaterstwo w
walce z hitlerowcami, to żyjących zohydzano do ostatnich ich dni, robiąc z ich
życia piekło. Podsumowując Żołnierzem Niezłomnym jest nie dający się złamać i
zamordowany. Natomiast Wyklętym jest żołnierz walczący i niepozwalający się
unicestwić, którego władza komunistyczna zohydziła i wyklęła ze społeczeństwa
niemal pozbawiając praw.
Minęło kilka
dziesiątek lat od czasu transformacji ustrojowej, a nic nie zmieniło się w
świadomości ludzkiej i nic nie zrobiono, aby pomóc żyjącym po transformacji
ustrojowej Żołnierzom Wyklętym w ich cierpieniu i odwróceniu społecznego
nastawienia uznającego ich za bandytów. Poniżej przedstawię przykład Żołnierza
Wyklętego Aleksandra Rusina walczącego zbrojnie z obu systemami totalitarnymi.
Zawdzięcza on tylko własnemu sprytowi, rodzinie i dobrym ludziom, że nie dał
się wcześniej unicestwić ujawniając się dopiero w 1956 roku. Warto przypomnieć
nadzieję jaka wstąpiła wówczas w społeczeństwo, kiedy z więzień wypuszczono
kardynała Wyszyńskiego, Wiesława Gomułkę, innych politycznych więźniów i
zlikwidowano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Nadzieja wkrótce okazała
się płonna, bo niereformowalna komuna grała na starą nutę pod dyktando Związku
Sowieckiego. Jestem w posiadaniu dowodów, że społeczeństwo dla którego walczył o
wolność Aleksander Rusin ps. „Olek” i „Rusal” nie zrobiło nic, aby ulżyć mu w
cierpieniu. Nawet obecnie ukrywana jest prawda, jak prawym był człowiekiem.
Usuwane są z historycznych publikacji fragmenty jego walki. Odnoszę wrażenie
jakby chciano zapomnieć o nim, zamiast stawiać za wzór upamiętniając jego
działalność. Postaram opublikować na blogu posiadane materiały z jego życia. Na
początek podam Artykuł Ewy Kurek, z
cyklu „Losy żołnierzy Armii Krajowej 1944-1956”
zamieszczony w prasie polonijnej dnia 26 czerwca 1997. „Olek” jest
pseudonimem Aleksandra Rusina, z którego autorka wzięła tytuł relacji. Cytuję:
„Olek”
Lipiec 1944 roku był upalny i
suchy. Kapitan "Świerszcz" - Władysław Kwarciany, dowódca oddziałów
partyzanckich Armii Krajowej działających w lasach ciągnących się na wschód od
szosy Mielec-Dębica, otrzymał właśnie wiadomość, że z powodu zbliżającego się
frontu Niemcy rozpoczęli wywozić z Blizny urządzenia rakietowe i przygotowują
się do wysadzenia w powietrze
magazynów z częściami V-1 i V-2.
Ściągnął więc przebywające na biwaku w Łuży oddziały w liczbie 72 ludzi i
przedstawił ich dowódcom plan działania: "Zaatakujemy Niemców z trzech
stron. Od strony wschodniej uderzę ja ze swoimi żołnierzami, zaś od zachodu,
gdzie znajdują się główne magazyny,
zaatakują ludzie «Olka» - Aleksandra Rusina i «Żbika» - Józefa Wałka. Ponieważ
celem głównym naszego ataku jest zdobycie wyrzutni, a nie likwidacja załogi,
zostawimy Niemcom otwarto drogę na Ociekę-powiedział.
Kapitan "Świerszcz"
wiedział, że oddziały "Olka" i
"Żbika" najbardziej nadają się do tej operacji. Obaj dowódcy pochodzili
z tych stron i już od roku 1943, od chwili gdy Niemcy przystąpili do budowy
bazy rakietowej, prowadzili obserwacje lotów wystrzeliwanych rakiet i penetrowali
teren rakietowego poligonu. Im nie trzeba było tłumaczyć, o co chodzi. Dlatego
akcja przebiegała zgodnie z planem. Ostrzelani
ze wszystkich stron Niemcy bronili się chaotycznie, a w końcu salwowali
się ucieczką na południe, porzucając nietkniętą wyrzutnię pocisków V-l oraz
częściowo uszkodzone dwie wyrzutnie V-2 i magazyny z częściami rakiet.
Partyzanci wzięli trzech jeńców, po czym zaciągnęli warty, które pilnowały
terenu wyrzutni do chwili pojawienia się wojsk sowieckich.
"Olek", przed wojną
plutonowy Aleksander Rusin, widział już Armię Czerwoną w 1939 roku, gdy
ze swym 24 Pułkiem Artylerii Lekkiej z
Jarosławia przebijał się w stronę rumuńskiej granicy. W Tarnopolu dostał się do
niewoli. Uciekł po dwóch dniach na motorze i ostrzeliwując się sowieckim i
niemieckim patrolom, 29 września powrócił do rodzinnego Dobrynina. W kilka
tygodni później przeprowadził pierwszą akcję. Rozbroił wraz z kolegami Niemca
i zabrał mu motocykl. W 1940 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej przemianowanej w 1942 roku na
Armię Krajowa, a następnie w rodzinnym domu powielał tajną gazetkę Odwet.
Od 1943 roku dowodził leśnym oddziałem partyzanckim. W pierwszych dniach
lipca 1944 przyjął do oddziału siedmiu sowieckich zwiadowców, których linia
frontu odcięła od macierzystej jednostki. Byli zmęczeni, brudni i zarośnięci.
Dowodził nimi kapitan. Mieli własną broń i okazali się dzielnymi
żołnierzami. "To przecież teraz sojusznicy" - myślał o
sowieckich wojskach "Olek". Gdy oddziały Armii Czerwonej podeszły w
rejon Niska, ruszył wraz ze swoim oddziałem w ich kierunku. Kolo szkoły w Nowej
Wsi napotkał czołgi sowieckiej jednostki, z której pochodzili przygarnięci
przez niego Rosjanie. Współpraca z sowieckimi czołgistami zaowocowała rozbiciem
niemieckiej artylerii w rejonie Dobrynina, oraz przekazaniem sowieckim
czołgistom baterii dziewięciu niemieckich
dział, którą "Olek"
wraz z jeńcami zdobył siłami własnego oddziału w Pikułówce, tuż przy szosie
Przecław-Dąbie. Eto dokumient, czto wy horoszyj komandir i czto wy pieredali
mnie niemieckich plennych i ich artileriu - powiedział sowiecki pułkownik,
wręczając "Olkowi" dokument potwierdzający jego wyczyn.
Znajomość z sowieckim pułkownikiem
przydała się. Gdy kilka tygodni później NKWD zlokalizowało miejsce postoju
oddziału "Olka", spieszącego na pomoc walczącej Warszawie, i pod
pretekstem przekazania go w Rzeszowie berlingowcom próbowało aresztować,
obecny przy zdarzeniu sowiecki pułkownik zdążył szepnąć "Olkowi": Ty
znajesz kto prijechał? To jest NKWD. Nie idi z nimi. Bieri swoich soldatow i
uchodi. Eto łowuszka (podstęp). Rzeszów jest jeszczio w rukach Niemców.- NKWD
chocziet wywiest was w Sybir, bo wy z AK.
6 sierpnia 1944 roku do domu
"Olka" w Dobryninie przyjechała z Lublina międzynarodowa komisja, w
skład której wchodzili dwaj Amerykanie, Anglik, Francuz i Rosjanie, aby przejąć
niemiecki poligon i dowiedzieć się wszystkiego na temat wyrzutni V-1 i V-2.
"Muszę ściągnąć ludzi" - oświadczył "Olek", po czym siadł
na motor i pojechał do swoich chłopaków. Komisja sojuszników przyjechała po
niemieckie rakiety. Chcą nam wszystko
zabrać. Dwóch Amerykanów mówi wprawdzie po polsku, ale w komisji nie ma nikogo
z naszych. Żadnego Polaka. Niedoczekanie. Migiem chłopaki, jedną V-2 ściągnąć
dla nas i ukryć w lesie. Ja tymczasem wracam do
komisji. Zabiorę ich do leśniczówki. Tam się spotkamy- powiedział i ruszył
po Kosowskiego, zatrudnionego przez Niemców w charakterze murarza przy budowie
bazy, z którym wraz z komisją udał się do mieszkającego w leśniczówce Sławomira
Góreckiego. Międzynarodowa komisja otrzymała
zdjęcia, poligonu w Bliznie, po czym wraz z Kosowskim,
"Olkiem" i grupą jego partyzantów udała się w rejon Blizny, gdzie
badała leje po wybuchach rakiet. Jedną rakietę V-2 ukryli chłopcy
"Olka", który ma ją do dziś. Nie odda byle komu.
Sowieci z komisji byli dla
"Olka" mili. Rozmawiali jak ludzie: Ich zachowanie sprawiło, że wraz
z grupą innych akowców zgłosił się do służby pomocniczej Milicji Obywatelskiej
w Mielcu. W kilka dni później na posterunek
weszli funkcjonariusze bezpieki. „0toczyć dwa parterowe domy przy Piusa XII i
pilnować, żeby nikt z nich nie uciekł. Tam ukrywają się Niemcy" -
rozkazali. "Olek" z grupą świeżo upieczonych milicjantów stał i pilnował.
Niemców jakoś jednak nie było widać. Wokół panowała niczym niezmącona cisza.
."Zajrzę przez okno i zobaczę, co tam się dzieje" — powiedział do
jednego z kolegów. Po chwili obserwował, jak funkcjonariusze Urzędu
Bezpieczeństwa przetrząsają szuflady i szafy w poszukiwaniu biżuterii i wartościowych
rzeczy, wybierają co lepsze ubrania, podczas gdy właściciele mieszkania stoją
twarzą do ściany z podniesionymi rękami. "Zamiast szukać Niemców, plądrujecie
cudze mieszkania! Jak my tę Polskę zbudujemy, jeśli będziecie postępować w ten
sposób?" - zapylał "bohaterów" z UB po skończonej akcji.
Milczeli. Następnego dnia na komendę milicji przyszedł sowiecki komendant
wojenny i oświadczył, że milicjanci mają zarekwirować dla jego żony haroszyj
kostium. "Olek" nie zrozumiał. "Czy on chce, żebyśmy kupili
jego żonie kostium?" - zapytał zdziwiony. Kupili? Nie, on chce, żebyśmy
jakiejś babie zarekwirowali kostium, czyli po prostu zabrali -odparł jeden z
bardziej doświadczonych milicjantów. "Nigdy na to nie pójdziemy, żeby w
Polsce «rekwirować» kostiumy dla sowieckich kobiet" - oświadczył stanowczo
"Olek", po czym wrócił do domu. Po kilku dniach został aresztowany
przez NKWD i osadzony w więzieniu w Ropczycach.
Pierwszy przesłuchiwał
"Olka" szef miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, podporucznik Jerzy
Kiwerski. "Co robiliście przed wojną zapytał”, "W roku 1935 zostałem
powołany do odbycia czynnej służby wojskowej w 6 baonie pancernym we
Lwowie"... - zaczął, Olek". "Powiadacie, że służyliście we
Lwowie? W 6 baonie” przerwał mu Kiwerski i zamyślił się. Po chwili milczenia
rozkazał mówić dalej. - Wiecie co, Rusin, coś wam powiem. Po pierwsze,
mieszkałem kiedyś we Lwowie. Wasz pułk mieścił się dwie ulice od mojego domu. A
po drugie jestem komunista, ale mam serce Polaka. Po mnie będzie was
przesłuchiwał Żyd, enkawudzista w stopniu majora. Jeśli jemu powiecie to, co
powiedzieliście mnie, to wywiozą was na «białe niedźwiedzie». Nie wolno wam się
przyznać, że byliście dowódca oddziału partyzanckiego. Nie wolno się wam w
ogóle przyznawać, że należeliście do AK. Jeśli będzie was pytał o AK, czy
znacie, czy należeliście i tak dalej, powiedzcie że AK to była przed wojną taka
organizacja religijna, która nazywała, się Akcja Katolicka i że w waszej wsi
mówiono na nią AK" -powiedział Kiwerski i uśmiechnął się do wymyślonego
przez siebie fortelu. Zgodnie z zaleceniem Kiwerskiego,- podczas śledztwa w
NKWD "Olek" przyznawał się jedynie, do wiedzy i znajomości Akcji
Katolickiej. Po dwóch tygodniach został zwolniony. "Niech pan nie wraca do
domu drogą, lecz polnymi ścieżkami lub lasem. Najlepiej nocą, bo znowu pana
złapią"--zdążył mu poradzić lwowski komunista o polskim sercu.
Gdy wydawało się, że sytuacja
nieco się uspokoiła, w pierwszych dniach września 1944 roku "Olka"
wezwało stacjonujące w Przecławia NKWD. Zgłosił się ubrany w mundur i
uzbrojony w dwa pistolety i granat. "Proszę siadać. Jaki jest numer
waszego pistoletu?" — zapytał uprzejmie enkawudzista i poprosił o broń.
"Olek" podał mu pistolet. Sowiet, sądząc, iż rozbroił już polskiego
partyzanta, rozpoczął ostre przesłuchanie. Zamiast odpowiedzi,
"Olek" wyrżnął go z całej siły w gębę, po czym skoczył do drzwi,
przewrócił stojącego w bramie wartownika i ukrył się w kościele. Enkawudziści
rozbiegli się w poszukiwaniu zbiega. "Olka" na swoje i jego szczęście
nie znaleźli. "Od tego dnia zaczęła się moja druga konspiracja" - mówi
dziś z zaduma.
W końcu lata 1944 roku NKWD,
wspierane przez rodzimych zdrajców z UB i MO, rozpoczęło poszukiwania
żołnierzy Armii Krajowej. Tropili też niedawnych podwładnych "Olka".
Schwytanych ładowali do bydlęcych wagonów i wywozili w głąb Rosji. Ci, którym
udało się uniknąć aresztowania, garnęli się pod opiekę swojego dowódcy,
szukając u niego ratunku i ochrony. Nie chciał i nie potrafił odmówić im
pomocy. Było ich około trzydziestu – chłopscy synowie pochodzący z
okolicznych wsi i przysiółków. Objął nad nimi dowództwo, tworząc
oddział samoobrony AK. Chroniła ich miejscowa ludność karmiąc i ostrzegając
przed zasadzkami. Partyzanci odwdzięczali się mieszkańcom tej ziemi ochroną
przed represjami ze strony komunistycznej władzy i samowolą band rabunkowych. W
czasie potyczek z tropiącym ich UB i
Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego akowcy bronili się ostro. Nieraz zabijali
napastników. Schwytanych rozbrajali i rozbierali do gaci, po czym puszczali
wolno. Nie trzeba przelewać bratniej krwi. To Polacy. Błądzą wprawdzie, ale to
nasi bracia - przykazywał swoim żołnierzom "Olek".
Wobec partyzantów
UB było bezlitosne. W czerwcu
1946 roku dopadło "Żbika" - Józefa Wałka. Po ciężkim śledztwie w
mieleckiej katowni "Żbik"
otrzymał od ubowców "bratnią kulę" w lesie w rejonie Rudy.
Odnalezione po miesiącu ciało rodzina zamordowanego przewiozła do Rzochowa,
gdzie partyzanci urządzili zamordowanemu
koledze żołnierski pogrzeb. Po kilku dniach zgłosiła się do ''Olka"
dziewczyna "Żbika", Maria Kuśnierz
z przysiółka Uże koło Rzemienia. „Było u mnie UB. Trzymali mnie na
przesłuchaniach. Pytali o Józka, o Armię Krajową, a najbardziej dopytują o pana
komendanta. Uciekłam. Boję się - powiedziała.
"Olek" znał ją. Marysia
jeszcze za Niemców była łączniczką miejscowych
oddziałów AK. Długo przyglądał
się dziewczynie. Była młoda, szczupła i śliczna. Czy wytrzyma trudy partyzanckiego życia? Ale jeśli nie, to co
robić? Jak ją chronić? Przecież jeśli złapią ją Ubowcy... - rozważał w duchu.
Myśl o katowanej dziewczynie przeraziła go. "Znasz się na
sanitariacie?" - zapytał szybko. Tak, panie komendancie. Za Niemców
przeszłam w AK kurs sanitarny — odparła. Zostajesz z nami. W oddziale potrzebna
jest sanitariuszka. Chłopaki chorują, obcierają nogi, czasem dostają kule.
Przydasz się - zdecydował.
Marysia została. Nosiła wielką
torbę wypchana lekami i opatrunkami. Leczyła chorych i rannych chłopaków.
Dostała też broń. Jak trafiali w ubowską zasadzkę, walczyła jak żołnierz. Sama
nie wie, kiedy tak naprawdę komendant "Olek" stal się całym jej
światem. Ślub był cichy i nie odnotowany w żadnych parafialnych księgach.
Ksiądz Karol Dobrzański w prowadził ich przez zakrystię do kościoła w
Rzochowie. Za nimi stanęli Świadkowie:
księża gospodyni i ojczym
Marysi. "Dopóki śmierć nas nie rozłączy"... – ślubowali.
Dziś Marysia ma 77 lat. Szczupła
staruszka o pooranej pięknymi zmarszczkami twarzy uśmiecha się i z młodzieńczym
płomieniem w oczach mówi: - Jak Stalin umarł, to UB zrobiło kolejną obławę.
Znowu szukali męża. Bili mnie Warzocha i Gajda. Wyciągnęli mnie nocą prawie
gołą z łóżka, bili pistoletem i ciągnęli po śniegu wrzeszcząc: "Mów kur…
gdzie jest «Olek»!". Odpowiadałam, że mogą mnie zabić, a i tak im nie
powiem.
Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na tym
świecie - dodaje „0lek" i z dumą spogląda na swą posiwiałą gołąbkę.
Ale dla
mnie najgorsza ze wszystkiego
była chyba ta noc, gdy zostawił mnie samą w bunkrze. Bo gdy w zimie 1946 roku
nie mieliśmy się gdzie podziać, mąż z chłopakami wybudował w lesie bunkier.
Wokół były bomby na sznurkach. W razie czego miałam za nie ciągnąć. Wszystko mi
się pomieszało. Nie wiedziałam w końcu, który sznurek do czego. Szczęście, że
wtedy nikt nie przyszedł – mówi z uśmiechem Maria Rusin.
Bunkier był dość duży. Ukrywałem
się tam wtedy z Marysią i z 27 żołnierzami. Zrobiliśmy go w lesie zarośniętym
krzakami jeżyn. Ubowcy nigdy tam nie trafili. Miał troje drzwi i loch, czyli
okopy prowadzące zygzakiem w las, niewidoczne, przysypane ziemią. Bunkier
otoczyłem nisko wiszącym drutem. Gdyby ktoś szedł, musiał o
niego zahaczyć. Wtedy w ziemiance odzywał się dzwonek. Na zewnątrz bunkra, w
pewnej odległości umocowałem cztery stukilowe poniemieckie bomby. Osadziłem je
na trotylu, żeby łatwiej wybuchły. Przed wojną byłem minerem, to wiedziałem co
i jak robić: Każda bomba wybuchała po pociągnięciu w bunkrze odpowiedniego
sznurka. W razie czego mieliśmy odskoczyć w okopy i kolejno detonować bomby. A
na wypadek, gdyby ubowska obława miała
drugi pierścień, bunkier otoczony był minami przeciwpancernymi talerzówkami.
Dotrwaliśmy naszym bunkrze do amnestii 1947 roku. Wtedy ujawniłem siebie i
swoich chłopaków. Komuniści obiecali, że dadzą nam żyć. Wyjechałem z Marysią
pod Wrocław. Przyszli po mnie w 1949 roku. Wróciliśmy w rodzinne strony-
wspomina "Olek".
W latach pięćdziesiątych zaczęły
rodzić się dzieci. Marysia zamieszkała w rodzinnym domu męża. To znaczy w
miejscu, w którym kiedyś stał jego rodzinny dom, rozwalony przez UB jeszcze w
1946 roku. Wychowywała dzieci w pomieszczeniach przybudowanych do obory i
czuwała nad "Olkiem". Ludzie donosili jej o ruchach wojska i ubowców,
a ona zawsze już znalazła sposób, aby w porę ostrzec go przed grożącym
niebezpieczeństwem. Z czasem przywykli do nocnych nalotów UB. Tak dotrwali do
roku 1956. "Olek" ujawnił się. Pozwolili im żyć.
Jesienią 1981 roku
"Olek" leżał w mieleckim szpitalu. Rany po przebytej operacji goiły
się nieźle. Wieczorem 12 grudnia do
szpitalnej sali weszła młoda kobieta. "Czy któryś z panów nazywa się
Aleksander Rusin?" - zapytała rozglądając się po sali. "Tak, to ja" -
odezwał się zdziwiony "Olek". Nie znal tej kobiety. Kim była i
czego chciała? Kobieta podeszła do jego łóżka i poczęła wypytywać o zdrowie. Moja
matka pracuje w komitecie partii. Kazała mi pana ostrzec. Szykuje się coś
złego. Nikt nie wie co, ale lepiej się ukryć - wyszeptała w pewnej chwili.
Pożegnali się. Wkrótce potem "Olek" wstał i podszedł do telefonu.
Przywieź mi natychmiast moje ubranie. Nie pytaj o nic - powiedział do syna.
Nie minęła godzina, gdy potajemnie opuścił szpital. Znów nie udało się im mnie
złapać. To, że żyję, że komuniści nigdy mnie nie złapali, zawdzięczam tylko
mojej żonie i okolicznej ludności. Gdyby nie oni, dawno już nie byłoby mnie na
tym świecie - mówi z uśmiechem 83-letni dziś "Olek". Zachował dawną
wojskową sylwetkę i jasny umysł. Z jego oczu bije spokój i harmonia człowieka,
który godnie i sprawiedliwie przeżył życie.
Ewa Kurek. Koniec cytatu.
Od tej pory „Olek” przeżył
jeszcze 12 lat. Znając „Olka” pisałem o nim teksty przed jego śmiercią i
później. Publikowane na różnych łamach w Mielcu odkrywały prawdę o tym
człowieku. Nawet trudno mi wyznać, że trafiały w próżnię. Poniżej kilka zdjęć z
okresu jego walki.
Kpt. Rządzki był odbierającym przysięgę od Olka |Rusina |
Drugi od lewej to Olek Rusin |
W następnym temacie przedstawię,
jakich niegodziwości dopuszczano się do ostatnich chwil życia "Olka" nawet po transformacji ustrojowej.
Otrzymywał stopnie wojskowe, medale, zaszczyty, a mimo tego lżono go nazywając
bandytą, a nikt nie stanął w obronie jego czci. Obecnie zamiast chełpić się piękną
kartą jego wyzwoleńczej walki i rozsławiać ją szeroko po Polsce, to stawiamy go
za plecami innych rozsławiając jak papugi walkę obcych Żołnierzy Wyklętych.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław,
dnia 28 lutego 2018