Lot
prof. Stanisława Maksymowicza pod mostem Grunwaldzkim
Kilka
dni temu 2 marca 2015 ukazał się w Gazecie Wyborczej Wrocław ciekawy artykuł z
cyklu „Akta W” w którym podniesiono historyczny już temat przelotu samolotem pod
mostem Grunwaldzkim profesora i jednocześnie pilota Stanisława Maksymowicza.
Postawiono od dawna zadane pytanie, czy jest to prawda, czy tylko powtarzana
legenda.
Pragnę
ustosunkować się do tego wydarzenia, bo kilka tygodni temu zaprosiłem profesora
Maksymowicza na pogawędkę do Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, gdzie
profesor z humorem opowiadał swoje przygody.
Powyżej z prawej prof. Maksymowicz, poniżej z lewej na spotkaniu w Śląskim Towarzystwie Genealogicznym
Zadałem mu ponownie zadawane od
lat pytanie, a mianowicie, jak to było z tym przelotem pod mostem Grunwaldzkim?
Profesor starym zwyczajem nie udziela jednoznacznej odpowiedzi.
Poniżej 3-ci od lewej prof. Maksymowicz w klubie lotników Loteczka we Wrocławiu
Pragnę
napisać kilka słów w tej sprawie i postawić własną ocenę. Najpierw jednak do
rzeczy. Profesor Maksymowicz przekroczył już dawno wiek 80 lat i nie musi się
obawiać kary o stworzenie zagrożenia życia ludzi na moście, zniszczenia mostu i
samolotu, ani utraty licencji pilota na zawsze. Nie lata już samolotem, a nawet
nie jeździ samochodem. Jeśli chce się gdzieś dostać siada po prostu na rower i
pedałuje dojeżdżając do celu. Co go charakteryzuje? Humor, który nigdy go nie
opuszcza.
Weźmy
pod uwagę pracę pilota w agrolotnictwie, który lata nad polem na tak zwanej
zerowej wysokości i robi nawroty będąc ciągle nad ziemią. Mam na myśli wielu
polskich pilotów latających w agrolotnictwie w kraju, a co jeszcze bardziej
niebezpieczne w tropikalnych krajach w Egipcie, Sudanie, Etiopii i wielu
innych. Pracowałem w agrolotnictwie i znam czyhające niebezpieczeństwa w takich
lotach. Pilot ma wyznaczone na mapie pole, ma do niego dolecieć, opryskać go
środkami owadobójczymi i wrócić. Pilot leci na zerowej wysokości nad polem i w
pewnym momencie wyrastają mu przed śmigłem przewody wysokiego napięcia,
telefoniczne, lub inne przeszkody. Jak się ma zachować? Nie poleci w lewo, w
prawo i nie może się przed linią
zatrzymać. Może tylko drążkiem na siebie poderwać samolot przelatując nad
linią, przelecieć pod nią, lub jeśli nie zdąży prosto w nią. Jest to po prostu
los szczęścia. Jednemu się uda poderwać samolot i nie zawadzi o linię, inny w
zależności od oceny przeleci pod linią, a jeszcze inny zahaczy o linię. Nie
pomagały protesty, że linia nie była zaznaczona na mapie. Najwięcej było tych
wypadków w których samoloty zahaczały o linię i wtedy w zależności od
okoliczności był bardzo tragiczny wypadek, albo kończyło się tylko uszkodzeniem
pokrycia samolotu. Mało bywało wypadków w których udawało się przelecieć pod
linią, choć bywało tak, a przecież są to porównywalne odległości z odległością
wody od mostu. Piloci którzy przelecieli pod linią nie robili tego celowo. Im
się to tylko udało w zagrożeniu niebezpieczeństwem. Mało komu może się to udać.
W
tym momencie doszliśmy do setna sprawy. Wyobraźmy sobie jakby poczuł się
profesor Maksymowicz, gdyby potwierdził swój przelot pod mostem, a jakiś pilot
chcąc go powtórzyć spowodował katastrofę i sam zginął. Zahaczenie o most, lub
kontakt podwozia z wodą zakończyło by się niechybnie bardzo tragicznie.
Zostawmy więc w spokoju ten temat i nie rozważajmy go, aby nie sprowokować w
głowie jakiegoś pilota tego nierozważnego pomysłu. Poniżej przedstawiam link do filmu z
przed lat o powyższym temacie.
Teofil
Lenartowicz
Wrocław, dnia 6
marca 2015