Serwis WSK Mielec lata 60-te i 70-te
Pracuję w
Serwisie
Na przełomie lat 60/70 rozbudowa
WSK dostała szybkiego przyspieszenia i w związku z tym następowały zmiany w
całej strukturze Zakładu. Pobudowano nowe hale produkcyjne, w których
uruchamiano nowe produkcje. Całe miasto i okolice żyły z WSK. Ludzie mieli
pracę, a miasto podobnie jak Zakład szybko się rozbudowywał. Budowano nie tylko
nowe bloki i osiedla, ale także pomniki, które powstawały na niektórych
placach. Jednym pomniki się podobały inni sarkali, że nieładne. Ci drudzy
uważali, że nie powinno się wydawać pieniędzy na pomniki skoro potrzeby
mieszkaniowe są niezaspokojone. Myślę, że tak jedni jak i drudzy mieli sporo
racji.
|
Stoję na tle jednego z wybudowanych w tamtym
czasie pomników |
W WSK oprócz produktów lotniczych
takich jak samoloty Lim, AN-2, TS-11 „Iskra” i kilka innych konstrukcji,
zaczęto produkować także silniki wysokoprężne SW-680, aparaturę paliwową do
tych silników, „Melexy” (wózki golfowe) z przeznaczeniem na rynek amerykański,
oraz chłodnie na podwoziu „Stara” a później „Jelcza”.
Wewnątrz przedsiębiorstwa WSK utworzono dla tych wyrobów odrębne
zakłady. Powstał wówczas Zakład Silników i Aparatury Paliwowej, Zakład Pojazdów
Mechanicznych produkujący „Melexy” i chłodnie na podwoziu samochodu „Star”.
Został utworzony również Ośrodek Badawczo Rozwojowy OBR.
Pisałem w poprzednim rozdziale,
że istniała potrzeba większej ilości pilotów, a także konieczność posiadania
licencji mechaników pokładowych, oraz mechaników obsługi naziemnej. Że samoloty
AN-2 musiały być pilotowane do Lwowa przez polskie załogi, które musiały być
odpowiednio liczne, gdyż zdarzało się, że w ciągu dnia odprowadzano do Lwowa
nawet kilka piątek samolotów. Poza tym powstały w Zakładzie pierwsze zręby Zakładu
Usług Agrolotniczych ZUA wykonujące prace agrolotnicze w Polsce i za granicą z
załogami z Mielca. Wszyscy członkowie załóg, a więc pilot, mechanik pokładowy i
mechanik naziemny musieli spełniać wymóg posiadania odpowiedniej licencji
określającej rodzaj wykonywanych prac na samolocie i jakiego typu samolotu ona
dotyczy. W tym okresie wielu mechaników „Startu” stanęło przed komisją
egzaminacyjną zdobywając licencję mechanika pokładowego, lub mechanika obsługi
naziemnej. To z tej licencjonowanej grupy mechanicy zasilali później Zakłady
Usług Agrolotniczych obsługując samoloty w kraju i wielu innych przeważnie
afrykańskich krajach. Należy w tym miejscu wspomnieć, że samoloty mieleckie
przez wiele lat produkcji znajdowały się pod każdą szerokością geograficzną nie
tylko w Związku Radzieckim, ale na całym świecie.
Wraz z innymi także i ja
uzyskałem licencję mechanika naziemnego na samolot do 5700 kg, gdyż takim był
samolot AN-2. Zdobycie licencji stało się dla wielu bardzo atrakcyjnym
czynnikiem powodującym możliwość zagranicznych wyjazdów, a tym samym wzrost
materialnego standardu życia.
|
Licencja
mechanika naziemnego wydana przez Ministerstwo Komunikacji
|
Oprócz Zakładu Lotniczego
najbardziej prężnie rozwijał się Zakład Silnikowy i Aparatury Paliwowej. Były
to dla Załogi nowe dziedziny produkcji, które musiano opanować.
Na wiecu zorganizowanym pod
koniec lat 60-tych ówczesny jeden z sekretarzy KC.PZPR Zenon Kliszko apelował
do załogi WSK o jak najszybsze opanowanie produkcji silników wysokoprężnych i
aparatury paliwowej, którą uruchamiano pod potrzeby ZSRR. Obiecywał pracę dla
wielu pokoleń Mielczan. Docelowo miano produkować 20.000 silników SW-680
rocznie, z czego 10.000 do ZSRR i dużą ilość aparatury paliwowej (pomp wtryskowych
i wtryskiwaczy). Licencję na silnik SW-680 kupiono od angielskiej firmy
Leyland. Do nowo wybudowanych hal sprowadzono mnóstwo bardzo precyzyjnych
maszyn, czego wymagała dokładność i precyzja wykonania aparatury paliwowej.
Pracowano dosłownie w białych rękawiczkach. Załogi zakładów spisały się na
piątkę i wkrótce produkcję uruchomiono. Cóż z tego, kiedy Związek Radziecki nie
dotrzymał obietnic i wycofał się z długoterminowych umów. Nie dokonał zakupu
produktów (silników), do produkcji których Polskę zobligował. W efekcie zakład
silnikowy nigdy nie rozwinął maksymalnej mocy produkcyjnej. Silniki
produkowaliśmy jedynie na polski rynek do samochodów ciężarowych „Jelcz”, a
pompy wtryskowe w niewielkich ilościach udało się pod naciskiem RWPG
wyeksportować na Węgry.
Biorąc pod uwagę tak szeroko rozwiniętą produkcję lotniczą i nielotniczą
stanęło przed dyrekcją zadanie zbudowania nowoczesnego Serwisu dla wszystkich
produkowanych asortymentów. Wszystkie nowo powstałe w WSK zakłady, a więc
lotniczy, silnikowy, aparatury paliwowej, „Melexy” i chłodnie wymagały dla
swych produktów odpowiedniego Serwisu będącego w stanie zapewnić pełną obsługę
swoich produktów tak w kraju jak i za granicą. Uznano, że nie ma sensu, aby
każdy z zakładów organizował dla siebie własny Serwis, lecz zbuduje się jeden scentralizowany Serwis dla wszystkich produktów razem.
Dotychczasowy dział reklamacji tzw. HR nie zapewniał tej możliwości. W
jego skład wchodziła grupa we Lwowie
przekazująca samoloty AN-2 Związkowi Radzieckiemu, będąca pod kierownictwem
Józefa Czerepoka. Jego trzon stanowili ludzie powiązani z SB, którzy twardo
bronili dostępu do owej grupy. Pozostali stanowili grupę radomską, gdzie
odbywała próbna eksploatacja samolotów TS-11 Iskra i załatwiali reklamacje tych
samolotów w kraju. Wynikł konflikt pomiędzy owymi grupami. Jedni pracując w
kraju nie otrzymywali paszportów, więc zmuszeni byli odwalać czarną robotę,
natomiast pozostali będąc we Lwowie spijali śmietankę. Z wielkim trudem udało
się dyrekcji po 8 latach wycofać ze Lwowa Czerepoka, a na jego miejsce wysłać
Tenerowicza. Czerepok po powrocie ze Lwowa został kierownikiem działu HR.
Kiedy decyzję powołania scentralizowanego Serwisu przekazano dyrektorowi
handlowemu Zdzisławowi Cichockiemu, ten powołał na kierownictwo Serwisu inż. Wawrzyńca
Tomczyka, będącego podległym Czerepokowi i skonfliktowany z nim. Był
radiotechnikiem po szkole radiotechnicznej w Dzierżoniowie i zakończył właśnie zaoczne
studia elektroniczne. Znałem go, bo wcześniej pracował w Laboratorium Osprzętu,
i szkolił się na urządzenia radal i radar, o czym pisałem wcześniej. Mieliśmy
nawet wspólnego kolegę, on z technikum w Dzierżoniowie, który później był mi
podległy w pracy na urządzeniach telekomunikacyjnych w Warszawie.
Tomczyk zwany od imienia
Wawrzkiem z chwilą powrotu Czerepoka ze Lwowa do działu HR był jego podwładnym.
Czerepok też w międzyczasie ukończył zaocznie studia i mając poparcie w
odpowiednich służbach miał spore ambicje. Obaj panowie należeli do przeciwnych
nie lubiących się obozów. Kiedy nastała atmosfera budowy nowoczesnego Serwisu,
obaj rywalizowali być jego szefami. Zaskoczeniem stało się powołanie Tomczyka
na zbudowanie nowego scentralizowanego Serwisu wszystkich Zakładów WSK PZL
Mielec. Został on powołany na nowo utworzone kierownicze stanowisko Serwisu,
podległego pod pion handlowy i eksportu kierowanego przez dyrektora Cichockiego.
Zbudowanie od zera takiego
nowoczesnego Serwisu wymagało ogromnego wysiłku. Zaczęły już przyjeżdżać do WSK
samochody Jelcz na reklamacje silników wysokoprężnych SW-680, aparaturę
paliwową i inne produkty. Tymczasowo przydzielono w budynku BKL na lotnisku
kilka pomieszczeń i garaż do napraw silników SW-680. Tomczyk z wielkim
entuzjazmem wykonywał zadania. Był człowiekiem energicznym i miał sporo cennych
pomysłów. Jego aż rozsadzała energia. Docelowo po zbudowaniu budynku miał
przejąć całość Serwisu, oraz dotychczasowe działania działu HR łącznie z jego ludźmi.
Stworzono kompromis mający
działać od czasu mianowania Tomczyka na kierownika całości do czasu oddania do
użytku budynku Serwisowego. Pod dział HR podległy Czerepokowi należały tak jak
poprzednio samoloty AN-2 w Związku Radzieckim wraz z grupą lwowska i samoloty TS-11 Iskra. Natomiast Tomczyk działalnością
serwisową objął wszystkie nie lotnicze produkty i samoloty AN-2 poza Związkiem
Radzieckim.
Jasnym stało się, że dążeniem
pewnych zakładowych struktur decyzyjnych było utrzymać kierownictwo Józefa Czerepoka
nad grupą lwowska. Była ona pod opieką służb specjalnych obu stron granicy i
stąd podporządkowanie grupy pod inne kierownictwo było tym służbom nie na rękę.
Zwyciężyła koncepcja, aby po oddaniu do użytku nowego budynku serwisowego oba
Serwisy się połączyły, a kierownikiem nad całością pozostał Wawrzek. Było to
rozsądne, gdyż nienormalne byłyby dwa Serwisy, z których jeden podległy Szefowi
Kontroli Technicznej obsługiwałby samoloty AN-2 w ZSRR i TS 11 Iskrę w kraju. Natomiast
drugi Serwis pod kierownictwem Tomczyka i podległy dyrektorowi handlowemu Cichockiemu
obsługiwałby pozostałe samoloty AN-2 w Polsce i wszystkie pozostałe produkty
nie lotnicze.
Dotychczasowy Serwis podległy
szefowi Kontroli Technicznej zwany HR i podlegający dyrektorowi Szczepańskiemu
zatrudniał niewielką grupę ludzi zajmujących się doraźnie reklamacjami. Kiedy
nie miał odpowiedniego specjalisty pożyczał go z Wydziału Start i wysyłał w
celu załatwienia reklamacji. Taki stan istniał od początku powstania WSK, kiedy
produkowaliśmy niewielką ilość samolotów. Nie był to jednak stan normalny przy
tak zwielokrotnionej ilościowo i asortymentowo produkcji samolotów, silników
SW-680, aparatury paliwowej, Melexów, chłodni i innych produktów.
W takim okresie przyszedłem do
pracy w Serwisie w końcówce lat 60-tych ub. wieku. Propozycję złożył mi Wawrzek
podczas jakiejś okazyjnej rozmowy. Skorzystałem z niej, gdyż moja sytuacja
domowa była nie najlepsza. Byłem zestresowany sytuacją domową. Najlepszym
sposobem wydawało mi się unikać domu, a to dawały mi częste wyjazdy w
delegacje.
Przede mną na kierownika Serwisu
lotniczego przyszedł inżynier Krzysztof Mirski będący na wydziale 57 Start
mistrzem i został zastępcą Wawrzka. Wcześniej przyszli też ze Startu dwaj
mechanicy po płatowcu Kiełb Zdzisław i Florek Władysław. Natomiast ja byłem mechanikiem
osprzętu ERNO (Elektro Radio Nawigacja Osprzęt) Straciłem nieco finansowo na
przejściu ze „Startu”, jednak zdecydowało
odprężenie nerwowe bywając częściej poza domem.
|
Na
mieleckim lotnisku 1-Tadeusz Pakuła, 2-Jerzy Cabaj, 3-Krzysztof Mirski,
4-Kazimierz Tyrlik, 7-Maria Kozak
|
Tak więc Krzysztof Mirski, Florek, Kiełb i ja
byliśmy zalążkiem nowo powstałego Serwisu Lotniczego, który po oddaniu do użytku
nowego budynku serwisowego wchłonąć miał w siebie poprzedni dział reklamacyjny HR
kierowany przez Józefa Czerepoka.
Początkowo pracy w nowo powstałym dziale lotniczym nie mieliśmy wiele, gdyż
samolotów AN-2 w kraju i poza Związkiem Radzieckim nie było dużo, więc
zajmowaliśmy się reklamacjami serwisu silnikowego i aparatury paliwowej.
Dział ten, którego kierownikiem był Stanisław Kopacz posiadał warsztat, gdzie
remontowano silniki SW-680, pompy wtryskowe i wtryskiwacze. Reklamacji na te
wyroby było dużo, a więc pracy też. Mistrzem na tym warsztacie został wkrótce Stanisław
Kortyka, pracujący poprzednio jako mistrz na jednym z wydziałów detalicznych.
Natomiast brygadzistą został na warsztacie silników SW-680 Tadeusz Rusek.
Przez dłuższy czas prace serwisowe wykonywaliśmy na lotnisku w budynku
BKL-u, ale w takiej sytuacji samochody Jelcz przyjeżdżające na reklamacje
silników musiały przejeżdżać przez cały Zakład i wjeżdżać na lotnisko. Aby ten
stan zlikwidować przeniesiono warsztaty silnikowe do garaży obok Góry Cyranowskiej
na Osiedlu zajmowanych dotychczas przez LPŻ. Po oddaniu do użytku nowego
budynku wszystko znaleźć się miało w nowym obiekcie poza zakładem WSK.
|
Marian Zieliński i Tadeusz Rusek podczas remontu
pompy wtryskowej silnika SW-680 |
Tak więc w wolnym czasie, gdy nie było zadań lotniczych przeszkalałem się
w obsłudze silnika SW-680 i aparatury paliwowej. Doszło do tego, że jadąc na
reklamacje lotnicze załatwiałem także reklamacje w bazach PKS, gdzie w
samochodach Jelcz napędem były silniki wysokoprężne SW-680.
Był rok 1969, kiedy to tak
wcześniej jak i szereg lat później panowała wszechwładnie partia. Zachłystywano
się sukcesami załóg zakładów pracy, chociaż już wtedy zarysowywały się pierwsze
symptomy kryzysu. Społeczeństwo liczyło na pewne zmiany ustrojowe po dojściu do
władzy w 1956 roku Władysława Gomułki. Uważano, że jeśli ten człowiek przez
szereg lat więziony przez system komunistyczny wyszedł w 1956 roku z więzienia na Rakowieckiej, to odmieni los naszego
kraju i poluzuje pęta zaciągnięte narodowi.
Niestety naród zawiódł się, minęło
kilkanaście lat, a niewiele się zmieniło. W prawdzie w 1956 roku rozwiązano MBP
i zwolniono ze służby wielu pracowników SB, ale jego struktury przejęło MSW i
gra na tą samą nutę toczyła się dalej. Gomułka stracił wkrótce poczucie
rzeczywistości, a partia dalej decydowała o wszystkim.
Jednym z partyjnych zadań było
podejmowanie zobowiązań przez załogi zakładów pracy. Odbywało się to przeważnie
z okazji rocznic Rewolucji Październikowej, czy święta 1 Maja, a najczęściej z
byle jakiego powodu. Partia narzucała załogom zakładów pracy zobowiązania,
które pracownik czy zespół ludzi musiał podejmować i wykonywać.
Sprzeciwiającego się wykonania zobowiązań obwoływano wrogiem klasowym, a taki
człowiek nie mógł liczyć na pobłażliwość partii, która była pamiętliwa mając w
dyspozycji rozdzielnictwo dóbr, awansów i stanowisk. Wielu ludzi świetnie
potrafiło wykorzystywać przynależność partyjną i działalność w niej do swoich
własnych interesów. Podobnie starał się działać Wawrzek. Ponieważ był dobrym
organizatorem potrafił wykorzystywać zobowiązania do zdobywania premii
pieniężnych. Z jego inicjatywy Serwis podjął zobowiązanie wykonania tablicy
wyników świetlnych na hali sportowej. Technolog Franczyk Tadeusz opracował taką
tablicę i wykonał rysunki, a Wawrzek przedstawił je kierownictwu hali
sportowej i zaproponował, że możemy taką tablicę w ramach zobowiązań z okazji
jakiegoś święta państwowego wykonać. Projekt tablicy zakładał tablicę ręcznie
sterowaną przy pomocy korby. Wawrzek wiedział, że jestem wstanie samodzielnie
opracować i wykonać pełną elektryczną automatykę i zaproponował mi jej
wykonanie. Zgodziłem się i część elektryczną łącznie z automatyką wykonałem.
Pomagali mi Kiełb i Florek, bo dużo części musiały wykonać inne wydziały mechaniczne
w Przedsiębiorstwie.
Przerobiłem konstrukcję tablicy
od podstaw i zmieniłem ręczne sterowanie tablicy korbą na elektryczne
sterowanie automatyczne przy pomocy przycisków. Były w tej tablicy setki
żarówek, które zapalały się i gasły. Regulując urządzenie musiałem wpatrywać
się całymi dniami w świecące się żarówki. Doszło do tego, że gdy po pracy widziałem
przed oczami palący się punkt świetlny. Popsułem sobie wzrok i wkrótce musiałem
już używać okulary. Za wykonanie zobowiązań przeznaczane były nagrody. W
porównaniu z wartością włożonej pracy były to niewielkie kwoty, ale jako
nagroda liczyły się. Miałem zastrzeżenia, co do osób otrzymujących premię, gdyż
otrzymali je pracownicy nie biorący udziału w pracy nad nią, jednak tak się stało.
Pod koniec roku 70-tego pogłębiający się w
Polsce kryzys ekonomiczny doprowadził do zakończenia ery działania Władysława
Gomułki i pierwszym sekretarzem KC.PZPR obwołano Edwarda Gierka. Jego
wypowiedziane słowo „pomożecie” społeczeństwo podchwyciło z nadzieją i odpowiedziało
„pomożemy".
Zaistniała wówczas nadzieja lepszej przyszłości. Społeczeństwu
wydawało się, że nowa ekipa odmieni los narodu, że to co głosi Gierek możliwe
jest do realizacji. Wydawało się wówczas, że okres tumanienia narodu mamy już za sobą i Polska zacznie
wychodzić na prostą. Gierek nabrał na Zachodzie pożyczek i sytuacja materialna
Polaków nieco się poprawiła.
Zbiegło się to z faktem
propozycji Wawrzka, aby wybrać mnie sekretarzem oddziałowej organizacji PZPR. Długo się zastanawiałem, ale Wawrzek tak nalegał że się zgodziłem. Jednocześnie także z inicjatywy Wawrzka wybrany zostałem członkiem Komitetu Zakładowego PZPR. Powstała organizacja partyjna obejmowała Serwis i pion handlowy i eksportu WSK. Popierałem działania Wawrzka niezdrowej sytuacji tworzącego się Serwisu w sensie likwidacji
wpływów grupy Czerepoka. Popełniłem błąd
godząc się, bo oprócz powyższej argumentacji nie było nic gorszego od myślenia,
że w kraju coś się zmieni. Już po kilku latach okazało się, że zmienił się jedynie
szyld zamieniając Gomułkę na Gierka, a cała reszta pozostała po staremu,
albowiem pozostali u władzy ludzie sterowani byli dalej z Moskwy.
Starania Wawrzka zmierzały do
zbudowania wokół siebie posłusznego mu kolektywu. Kierownikiem do spraw
zaopatrzenia Serwisu mianował Andrzeja Rogowskiego, któremu podlegać miały
magazyny serwisowe będące poza terenem przedsiębiorstwa, gdyż docelowo Serwis
miał być poza Zakładem. Z tego też powodu konieczna była dokładna ewidencja
wszystkich części i wyrobów wychodzących z Zakładu do Serwisu i z powrotem.
Na wniosek Wawrzka wybrano Andrzeja
Rogowskiego przewodniczącym Oddziałowej Rady Zw. Zaw. Metalowców. Chciał
Wawrzek w ten sposób mieć po swojej stronie całkowicie oddany mu kolektyw,
dzięki któremu mógł dowolnie podejmować decyzje. Miał także Wawrzek po swojej
stronie ufającego mu i nie wtrącającego się do spraw Serwisu dyr. handlowego
WSK Zdzisława Cichockiego.
Tak więc stałem się sekretarzem
Oddziałowej Organizacji Partyjnej działającej w pionie handlowym i eksportu.
Drugim sekretarzem był Aleksander Samogranicki kierownik jednego z działów
handlowych WSK.
Wawrzek źle mnie ocenił, bo
wydawało mu się, że pod przykrywką partii będę krył jego działania. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że dla
działalności Serwisu bardzo wiele zrobił.
Jednym z jego działań było
rozbicie grupy ludzi, którzy po połączeniu Serwisów mieli wejść pod jego
kierownictwo. Byli to kierownik działu HR Józef Czerepok, Stanisław Kordas,
Kazimierz Mrówczyński i kilku innych.
Kordas pomimo braku w
wykształceniu był człowiekiem niezwykle uzdolnionym. Potrafił wszędzie wejść i
wszystko załatwić. Sprawy począwszy od drobnego detalu, który potrzebny był na
wczoraj do sprawy w Urzędzie Celnym, dyrektorem, czy ze stroną radziecką we
Lwowie. On bez żadnych skrupułów przechodził ze wszystkimi na „ty”. O Kordasa
ubiegali się dyrektorzy, kiedy chcieli jakąś nieformalną sprawę załatwić.
Korzystał z materiałów
reklamowych, często wartościowych, którymi zjednywał sobie celników polskich,
radzieckich i wszędzie gdzie potrzebował. Tajemnicą było jak je zdobywał. Zawsze
skory był do zabawy i wypitki, co w różnych sytuacjach mógł wykorzystać.
Istniała opinia, że powyższa
grupa miała kontakty z funkcjonariuszem SB Furmankiem, który z ramienia swoich
zwierzchników był odpowiedzialny za sprawy w WSK. W szczególności chodziło o sprawy mostu powietrznego pomiędzy
Polską a Związkiem Radzieckim, a dokładnie Mielcem i Lwowem. Pragnę
przypomnieć, że mostem tym polskie załogi dokonywały niemal każdego dnia
przebazowania samolotów AN-2 z Mielca do Lwowa. Poprzez kontakty z tym
człowiekiem wspomniana grupa mogła eliminować
z wyjazdów do Lwowa innych pracowników, a także stosować atmosferę strachu,
niepewności, uważając się za wszystko mogących. Wielu starych pracowników
Serwisu przez wiele lat na skutek działania tych ludzi nie mogło dostać
paszportów służbowych i musiało jeżdżąc po kraju odwalać czarną robotę, kiedy
inni jeździli za granicę.
Najgorszym był czas zanim
nastąpiło pełne połączenie Serwisu z działem reklamacji HR. Odbyło się to w dwu
etapach. Najpierw przejął kierownictwo nad całością Wawrzek, a następnie
wprowadziliśmy się do nowo wybudowanego 3 piętrowego budynku. Należały do niego
warsztaty remontowe, gdzie przyjmowano przyjeżdżające na reklamacji samochody
Jelcz. Istniał magazyn części zamiennych i spory parking wokół budynku. Istniał
ten kompleks poza terenem przedsiębiorstwa w kierunku wsi Cyranka, w pobliżu
gdzie później powstał Urząd Celny. Czas poprzedzający połączenie był czasem
konfliktów pomiędzy zwolennikami Wawrzka, a Józefa Czerepoka. Większość
pracowników HR miało dość panującej tam samowoli i przymilali się Wawrzkowi
licząc na awanse pod jego kierownictwem. Panowała niezdrowa sytuacja. Czerepok
z kilku swoimi ludźmi także nie czuł się komfortowo mając przejść pod
kierownictwo Wawrzka.
Nastąpiły pewne przetasowania
personalne. Czerepok poszedł na stanowisko specjalisty od spraw lotniczych, a
kierownikiem Serwisu lotniczego został Kazimierz Szczepański. Krzysztof Mirski,
którego stanowisko zajął Szczepański odszedł z Serwisu na szefa Zakładu Usług
Agrolotniczych [ZUA]. Kierownikiem grupy lwowskiej został Tenerowicz, a jego
zastępcą do spraw reklamacji Grinberg. Atmosfera nie była przyjemna. Między
pracownikami utworzyło się szereg grup walczących ze sobą o wyjazdy zagraniczne. Sprawy te opierały się aż o
dyrektora naczelnego WSK i instancje partyjne.
Wielu pracowników byłego Działu HR
cieszyło się, że nadszedł kres tej samowoli. Częściowo to się udało, bo po 8
latach Czerepoka odwołano ze Lwowa, na jego miejsce powołano Tenerowicza, a zastępcą do spraw technicznych został
tam Grunberg. Wawrzek w tym okresie wprowadził wiele korzystnych zmian,
szczególnie w Serwisie lotniczym. Wielu mechaników, którzy dopiero teraz po
latach dostali paszporty byli mu za to wdzięczni.
W takim to Serwisie i atmosferze
ludzi skłóconych ze sobą przyszło mi pracować. Istniała ciągła walka o wyjazdy
zagraniczne, paszporty i stanowiska szczególnie te za granicą. Ciągle te sprawy
przewijały się na egzekutywach i
były zmorą w stosunkach międzyludzkich.
Otrzymaliśmy w serwisie samochody
„Warszawę”, „Żuka” i „Nyskę” dla potrzeb załatwiania reklamacji w terenie. Mnie
przydzielono pod opiekę „Warszawę”, którą jeździłem załatwiać reklamacje.
Uczył się na niej jeździć
Wawrzek, bo dopiero co zrobił prawo jazdy. „Warszawa” była starym gratem, którą
zakładowy transport samochodowy przekazał dla serwisowego użytku. Opiekowałem
się jej sprawnością, a jak były reklamacje to ładowałem w nią części i jechałem
w teren.
Było w tym czasie na gwarancji około 20 samolotów AN-2 w wersji
desantowej, które zakupiło wojsko dla swoich celów. Ich macierzystą jednostką
był Dęblin, ale latem stacjonowały one na polowym lotnisku w Podlodowie woj.
lubelskie. Dęblińska Szkoła Orląt szkoliła tam swoich pilotów, ale także
arabskich z Syrii i Libii. Zdaniem oficerów, z którymi miałem kontakt byli to
terroryści, których polska i inne kraje demokracji ludowej szkoliły dla potrzeb
walki z Izraelem i światowym imperializmem. Samoloty w Podlodowie wylatywały
wiele godzin i często napływały stamtąd reklamacje. Najwięcej reklamacji było
jak zwykle po osprzęcie, ale były także po płatowcu. Jechałem wtedy z Zdzisławem
Kiełbiem lub Władysławem Florkiem.
Starszym inżynierem pułku był w Podlodowie mjr Maraszewski odznaczający
się sporą gościnnością. Zawsze była zakąska z alkoholem włącznie, a reklamacje
załatwialiśmy sprawnie z obustronnym zadowoleniem. Nie było problemów z benzyną,
bo zawsze udawało się napełnić bak samochodu.
Z reklamacji zagranicznych
odbyłem delegację do Rumunii z Władysławem Florkiem. Rumuni zgłosili kilkanaście
usterek po osprzęcie i płatowcu na samolotach AN-2, których kupili od nas sporą
partię.
Najtrudniejszą sprawą do
załatwienia okazał się
paliwomierz, którego pływaki topiły się w tamtejszej benzynie jak skwarki.
Wymontowałem paliwomierze, pobrałem próbki paliwa i tą reklamację przyjąłem
warunkowe uzależniając ją od analizy benzyny i decyzji producenta paliwomierza.
|
Wysiadłem z samolotu po przylocie do Bukaresztu |
|
Teofil Lenartowicz na płycie lotniska w
Budapeszcie |
Będąc w Rumunii Radca Handlowy w
Bukareszcie skierował nas na kwaterę prywatną do pewnego profesorostwa. Było
to dla nas korzystne, bo za pieniądze przyznane nam za nocleg mieliśmy jeszcze
całodzienne wyżywienie. Pani profesorowa raczyła nas wszelkimi przysmakami
rumuńskimi. Najsmaczniejsze były przysmaki w rodzaju naszych gołąbków, lecz nie
w kapuście, lecz w papryce. Mieliśmy tam królewskie jedzenie, ale myślę, że i
państwo profesorostwo mieli na nas dobry interes, gdyż płaciliśmy za tą kwaterę sporą kwotę. W każdym razie korzyść
na pewno była wspólna. Z owym profesorem wiąże się ciekawa historia, bo kilka
lat później spotkałem go przypadkiem w hotelu w Algierze, kiedy był tam na
jakimś naukowym sympozjum.
Smakowały nam rumuńskie wina i
koniaki, które w przyulicznych restauracyjkach dostępne były z lodem. Jeden z
mechaników rumuńskich podarował nam butelkę cojki, albowiem tak się nazywa
rumuński bimber ze śliwek. Otworzyliśmy tę butelkę w mieszkaniu, ale nie dało
się tego pić. Było wstrętne i bardzo śmierdziało.
Zaprosił nas do swojego domu
jeden z tamtejszych inżynierów
eksploatujących nasze samoloty AN-2.
Nazywał się Grecu, miał piękne mieszkanie i piękną żonę brunetkę o
imieniu Aneta. Nieopacznie powiedziałem, że jest piękna jak cyganka. Okazało
się, że to, co powiedziałem było obrazą, gdyż porównałem jego żonę do cyganki.
Musiałem dobrze tłumaczyć się,
że w Polsce nie jest to obraźliwe, a cyganki są piękne. Wytłumaczyłem się z tego jak potrafiłem w
polsko-rosyjskim języku, ale skaza i tak pozostała. Pragnę wyjaśnić, że
porozumiewaliśmy się w języku rosyjskim, gdyż tamtejsi inżynierowie znali ten
język, a my dobrze po rosyjsku kaleczyliśmy.
|
Rumun Grecu ze swoją żoną Anetą |
|
Żona Rumuna Grecu imieniem Aneta z dzieckiem na
ręku |
|
Rumuński inżynier Grecu i Teofil Lenartowicz |
|
Teofil Lenartowicz, Rumun Grecu i Władysław
Florek przy samolocie AN-2 |
Tak Grecu jak i pozostali
Rumunii, z którymi kontaktowaliśmy się na lotnisku bardzo szczycili się
osiągnięciami swojego kraju podając przykłady ich osiągnięć. Jednym z
przykładów, który od nich usłyszeliśmy, był traktor rumuńskiej produkcji, który
siłując się poprzez linę z amerykańskim przeciągnął go i powlókł za sobą.
Wydało mi się to śmieszne, nie rzeczowe i nie stanowiło argumentu o wyższości
ich produktów.
Kiedy zakończyliśmy na samolotach
prace związane z reklamacjami, Grecu zorganizował dla nas wycieczkę. Wziął
służbowy samochód i pojechaliśmy na cały dzień w północne rejony Rumunii do
Braszów. Byliśmy tam w czwórkę on, jego żona, Florek i ja. Zwiedziliśmy ładnie
położone krajobrazy.
|
Rumun Grecu z żoną Anetą, Teofil Lenartowicz i
Władysław Florek na wycieczce w Braszów |
|
Aneta żona Rumuna Grecu i Teofil Lenartowicz na
wycieczce w Braszów |
Grecu był bardzo sympatycznym
Rumunem, zaprzyjaźniłem się z nim, a on był później w Mielcu, podczas gdy
przyjmowali następną partię samolotów. Urządziłem wówczas niewielkie w domu przyjęcie
zapraszając oprócz niego dwu innych Rumunów i Wawrzka Tomczyka.
W tamtym czasie w Rumunii wyraźnie
było lepiej niż w Polsce. W sklepach było dużo atrakcyjnych towarów, których nie było w Polsce. Ceausescu rządzący
Rumunią prowadził politykę niezależną od Moskwy, a to przynosiło efekty. Rumunia była jedynym krajem obozu socjalistycznego, który w konflikcie
Chiny-ZSRR stanęła po stronie
Chin. Później dołączyła do nich
Albania. Wydawało się wówczas, że wystarczy wydostać się spod panowania Moskwy, aby system
komunistyczny był bardziej
znośny. Było to błędne myślenie, co
wykazały późniejsze lata, bo cały system w swym założeniu był zły. W
późniejszych latach Ceausescu przestał się liczyć ze społeczeństwem i doprowadził naród do jeszcze głębszego
kryzysu.
Spotkaliśmy tam przypadkowo na
ulicy byłego majora Armii Czerwonej, który zwiał z tej armii w okresie II Wojny
Światowej. Otrzymał za dezercję karę śmierci i przez cały czas ukrywał się
przed wymiarem sowieckiej sprawiedliwości. Był to Ukrainiec o mętnej
przeszłości, ale z zainteresowaniem słuchaliśmy jego opowieści w jego
mieszkaniu spelunie, gdzie nas zaprosił. Raczył nas przy tym suto alkoholem,
który co jakiś czas wydobywał z kanistra pod łóżkiem.
Z Rumunii za zaoszczędzone
pieniądze przywiozłem ciekawe rzeczy, których w Polsce nie było, lub były drogie. Pamiętam ładne koszulki, które
kupiłem dla dzieci i pieprz bardzo tani. Tego pieprzu po powrocie przez długi czas było sporo w domu.
Jak już wcześniej wspominałem
jeździłem także na reklamacje silników wysokoprężnych pracujących w samochodach ciężarowych typu „Jelcz”. Były to
reklamacje w bazach PKS-u, gdzie najwięcej tych samochodów było.
|
Andrzej Rogowski, Jerzy Lalik i Tadeusz Rusek - pracownicy
Serwisu silników wysokoprężnych |
|
Tadeusz Rusek – brygadzista na warsztatach
silników SW-60 w Serwisie |
Pewnego razu wracałem z delegacji
Warszawą od strony Kielc i chcąc skrócić drogę pojechałem od Szczucina przez Czermin, chcąc wcześniej
być w Mielcu. Była zima, jechałem sam i nie przewidziałem, że droga może być
nieprzejezdna. Było już po północy, a w dodatku ślisko. Droga nie była
odśnieżana i porobiły się koleiny. Trudno było utrzymać się w koleinie, bo
była szersza niż „Warszawa” którą jechałem. W pewnym momencie samochód
wyskoczył z koleiny, przód samochodu zawisł nad rowem, a tył podniósł się do
góry. Próbowałem do tyłu i do przodu,
żeby jakoś się wycofać, ale nie dało rady. Próbowałem nawet pomóc sobie
podnośnikiem samochodowym, ale samemu było to niemożliwe. Wokół było pustkowie
i nie widać było żadnych domów. W dodatku zaczął padać śnieg, zrobiła się
zadymka, a wiatr zawiewał drogę. Byłem całkowicie bezradny i miałem mało
benzyny, a nie mogłem wyłączyć silnika, gdyż w chłodnicy miałem wodę bez
zamrażacza. Bałem się, że jak wyłączę silnik, to zamarznie chłodnica. Męczyłem
się tak sporo czasu, aż w pewnym momencie usłyszałem czyjeś kroki. Wyraźnie
słychać było skrzypienie śniegu pod butami, a ja ucieszyłem się, że nadchodzi
pomoc. Wyszedłem do idącego naprzeciw, ale jeszcze nie otworzyłem do niego ust,
jak ten zaczął z przerażenia wrzeszczeć i uciekać. Nie miałem wyjścia musiałem
go dopędzić, gdyż był jedynym moim ratunkiem. Goniąc go krzyczałem żeby się
zatrzymał, że nic mu nie zrobię, ale on tego nie słyszał i gnał jak opętany. Na
szczęście potknął się, przewrócił i ja go dopadłem. Był śmiertelnie
przerażony, więc szybko wyjaśniłem mu, o co chodzi. W pięć minut wyciągnęliśmy
auto i pojechaliśmy. On mnie tylko lekko popchnął i już było wszystko w
porządku. Był strażnikiem na WSK i szedł do autobusu żeby pojechać do pracy.
Zawiozłem go w Mielcu pod sam zakład WSK i pojechałem do domu. Nie dziwię się,
że się mnie przestraszył, gdyż byłem jedną białą zaśnieżoną postacią, która
wyszła do niego w szczerym polu nocą. Tak się skończyła ta zabawna historia i
zawsze potem, gdy spotykałem owego strażnika to uśmiechaliśmy się do siebie
porozumiewawczo.
Innym razem z Wawrzkiem i
Marianem Jędryką pojechaliśmy w jakiejś sprawie do Koszalina. Załatwiliśmy
sobie nocleg w hotelu i pojechaliśmy do restauracji żeby zjeść kolację. Byliśmy
utrudzeni podróżą, więc choć restaurację od hotelu dzieliła niewielka
odległość, pojechaliśmy tam samochodem. W trakcie kolacji, gdy już nieco
odsapnęliśmy z podróży, wypiliśmy butelkę wódki. Gdy z powrotem wsiedliśmy do
samochodu i ruszyliśmy z miejsca natychmiast znalazła się przy nas milicja. Oni
nas obserwowali, a ponieważ to ja prowadziłem, więc musiałem dmuchnąć w
balonik, a następnie pobrano mi krew. Tak balonik jak i próba krwi wykazały, że
piłem. Kosztowało mnie to 6 miesięcy zawieszenia prawa jazdy. Nie była to dla mnie wielka strata,
jako że swojego samochodu nie miałem. Tyle miałem kary, że przez 6 miesięcy nie
jeździłem służbowym samochodem.
Jeżdżąc na reklamacje silników
SW-680 poznałem wiele tajników machinacji, które stosowano. W czasach, kiedy
wszystkiego wszędzie brakowało, także i w bazach PKS-u brakowało części do
samochodów w tym i do silników naszej produkcji. Różni delegaci z różnych stron
Polski przyjeżdżali do Serwisu w celu zakupu dla swych potrzeb pomp
wtryskowych, wtryskiwaczy i innych części. Ci, którzy potrafili lepiej się
dogadać z kierownictwem wyjeżdżali
zadowoleni. Innych odsyłano z kwitkiem.
Braki w części zamienne powodowały, że wielu dorabiało sobie na tym
procederze. Opłacało się nawet odrzucić reklamację. W niektórych wypadkach
było to z korzyścią dla użytkownika, gdyż reklamator na miejscu u użytkownika
mógł sprzedać daną część na odpowiednie zamówienie nie zabierając starej
części. Tak, więc jeżeli umiejętnie zakręcono się koło reklamatora to ten,
jeśli miał ze sobą to mógł sprzedać na zamówienie pompę, prądnicę, rozrusznik,
czy inną część. Co sprytniejsi kierowcy w PKS-ie sami finansowali zakupy części
do silników, aby móc bezawaryjnie jeździć. Zrozumiałem, że jeśli kierowca w
PKS-ie miał niesprawny samochód to bardzo wiele tracił tak na pensji jak i
lewych wyjazdach. Była to tylko mała cząstka kombinacji, które stosowano.
W tym czasie zostałem awansowany z
mechanika na kontrolera, a następnie starszego mistrza w Serwisie silnikowym.
Poza tym miałem załatwiać reklamacje lotnicze po osprzęcie tak w kraju jak i za
granicą, a także być uwzględniany w grafiku wyjazdów do Lwowa. Nic nie zyskiwałem
finansowo na awansach, a ponieważ byłem mechanikiem lotniczym, więc nie
chciałem być od odwalania czarnej roboty tylko na silnikach SW-680 w kraju. Dla
mechaników lotniczych był zrobiony grafik 2-miesięcznych wyjazdów do Lwowa,
dzięki czemu wiedziano z wyprzedzeniem, kiedy, kto i jak często wyjeżdża.
Problemy w serwisie narastały, bo Wawrzek umocniony z wielu stron przestał
się liczyć z podległymi mu pracownikami i poczynał sobie niezbyt elegancko w
kontaktach międzyludzkich. Dochodziły do mnie skargi od pracowników na
niewłaściwe traktowanie ich przez mistrza Stanisława Kortykę i Wawrzka, ale ten
ostatni na zgłaszane przeze mnie uwagi nie reagował.
Tak się złożyło, że pojechałem
ponownie do Rumunii, aby zakończyć sprawę pływaków paliwomierzy, a także
załatwić kilka innych reklamacji.
Pojechałem tam z Kazimierzem Mrówczyńskim,
będącym z trójki która dała się we znaki Wawrzkowi. Jak poprzednio pisałem,
Wawrzek chciał się rozprawić z grupą Józefa Czerepoka. Trwała ciągła walka, a
ja jako sekretarz OOP PZPR byłem pod presją przeciągania mnie, to na jedną to na
drugą stronę. Starałem się bezstronnie spoglądać na konflikt, ale stałem po
stronie Wawrzka, aby nieuczciwą działalność tej grupy ukrócić. Wawrzek dużo już
zrobił, bo kilku mechanikom, którzy bezskutecznie od lat czekali na paszporty
wreszcie je otrzymali.
|
Teofil Lenartowicz w Bukareszcie |
W sumie delegacja do Rumunii była
udana. Pozałatwialiśmy tam pociągiem, pozałatwialiśmy reklamacje i w Euforie De
Nord nad morzem Czarnym spędziliśmy kilka dni. Był październik, a woda w Morzu
Czarnym była ciepła jak zupa.
Po powrocie z Rumunii pracowałem
w dziale reklamacji silnikowej i aparatury paliwowej. Na warsztacie remontowym
silników starszym mistrzem był Stanisław Kortyka i on tam rządził, a ja jako
starszy mistrz zajmowałem się całością reklamacji i sprawozdawczością.
Mnożyły się zażalenia na mistrza Kortykę
i Wawrzka na niewłaściwy ich stosunek do podległego im personelu. Początkowo
łagodziłem te zatargi. Zwracałem uwagę Wawrzkowi, że nie można tak postępować z ludźmi. On prosty człowiek, choć
wykształcony nie posiadał na tyle dyplomacji, żeby sprawy międzyludzkie
załatwiać spokojnie i z rozsądkiem. Postępował tak nie tylko z podległym
personelem, ale także z przełożonymi. Wydawało mu się, że wiele spraw potrafi
załatwić krzykiem, ale tak nie było i stąd gromadziło się wokół niego coraz
więcej wrogów. Był człowiekiem bądź, co bądź zasłużonym dla serwisu, gdyż jako
człowiek z inicjatywą bardzo wiele zrobił. Miał koncepcję zbudowania
nowoczesnego serwisu, ale żeby to wprowadzić w czyn należało mieć odrobinę
dyplomacji w stosunkach na zewnątrz Działu i własnym podległym mu personelem.
Warto wspomnieć sprawę Henryka
Żubikowskiego, który dostał wyrok skazujący na więzienie za wypadek ze skutkiem
śmiertelnym. Był mechanikiem załatwiającym reklamacje silników wysokoprężnych
SW-680 będących w samochodach Jelcz. Kiedy Serwis był na terenie lotniska w
budynku BKL, samochody Jelcz przyjeżdżające z reklamacjami na silniki musiały
przejeżdżać przez teren Zakładu, aby się dostać do Serwisu. Mechanicy
załatwiający reklamacje w Serwisie po usunięciu usterki silnika wyjeżdżali próbować
samochód na lotnisku, gdzie rozpędzali go w celu sprawdzenia silnika. Podczas
jednej z takich prób Żubikowski spowodował kolizję z traktorem w wyniku której
zginął traktorzysta. Winą obarczono Żubikowskiego, co zeznał mistrz Kortyka, że
wyjechał w brew zakazom samowolnie na próbę samochodem powodując wypadek. Wawrzek
potwierdził w sądzie ten fakt. Tym samym kierownictwo wymigało się z wypadku,
gdyż nie było zakazu wyjazdu na próby samochodami na teren lotniska. Praktyka
prób prędkości samochodów na lotnisku była nagminnie przez mechaników
stosowana. Żubikowski rozżalony był na kierownictwo wyjawiając, że po wypadku
namawiany był, aby przyjął winę na siebie. Zapewniony został, że nic mu się nie
stanie, bo Zakład WSK wybroni go i uniknie kary. Czuł ogromny żal, że nie
kiwnięto nawet palcem kiedy ogłoszono wyrok, a on poszedł siedzieć na kilka lat.
W czasie, kiedy wyjeżdżałem na dłuższe
delegacje do Lwowa czy inne, sprawy partyjne pod moją nieobecność prowadził
2-gi sekretarz OOP Aleksander Samogranicki. Ten kulturalny człowiek, kierownik
Działu Handlowego WSK wpadł po linii partyjnej w konflikt z Wawrzkiem. Chciał
poprosić Wawrzka na egzekutywę, ale ten zwymyślał go i powiedział, że nie
będzie z nim rozmawiał, bo on ma mnie jako sekretarza i z nikim innym
rozmawiał nie będzie. Samogranicki po moim powrocie do kraju przedstawił mi tą
sprawę jak i jeszcze kilka innych podobnych wyskoków Wawrzka. Zażądał
postawienia sprawy Wawrzka na egzekutywie i ukarania go.
W tym czasie zmienił się dyrektor
handlowy WSK, któremu Serwis podlegał. Dotychczasowy dyrektor Zdzisław Cichocki
poszedł na przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej (WRN) w Przemyślu, a na
jego miejsce dyrektorem handlowym WSK do spraw eksportu mianowany został Jan Ogłoblin.
W sprawie Samogranickiego i innych skarg przeprowadziłem z Wawrzkiem burzliwą
rozmowę, która do niczego nie doprowadziła. Powiedziałem mu wtedy, że postawię
sprawę na egzekutywie z wnioskiem o ukaranie go upomnieniem z wpisaniem do akt
personalnych. Nie uwierzył w to bo myślał, że są to tylko pogróżki. Jednak
przekonał się że tak nie było, bo wkrótce zwołałem egzekutywę na którą
poprosiłem Jana Ogłoblina jako naszego bezpośredniego zwierzchnika.
Dyskusja na egzekutywie była
burzliwa. Wawrzek postawił sprawę na głowie, bo powiedział, że ja się mszczę
na nim za to, że nie wysłał mnie na stałego zastępcę do spraw reklamacji we Lwowie, o co rzekomo go prosiłem.
On się na to nie zgodził i dlatego ja się na nim mszczę. Sprawa upomnienia
została na egzekutywie przegłosowana i wkrótce miała stanąć na zebraniu
partyjnym.
Zanim do tego doszło rozpętała
się przeciwko mnie burza. Stałem się wrogiem Wawrzka. Niczym w tym stały się
jego dawne zatargi z Józefem Czerepokiem i jego grupą. Obecnie starał się ich
zjednać przeciwko mnie. Nie dopuścić do udzielenia mu upomnienia na zebraniu, a
w ostatecznym rozrachunku usunąć mnie z Serwisu. Zorientowałem się, że
rozpętana burza skierowuje się przeciwko mnie i muszę się bronić. Połączył
wówczas siły z moją żoną z którą miałem konflikt. Groziła, że wstąpiła właśnie
do partii, aby mi szkodzić, a Wawrzek miał jej w zamian świadczyć na sprawie
rozwodowej przeciwko mnie. Postanowiłem, że nie przegram tej walki i doprowadzę
do zebrania, które udzieli mu upomnienia. Kierownik różnymi sposobami starał
się nie dopuścić do zebrania, które z tych powodów kilkakrotnie było odraczane.
W Serwisie wrzało, jedni stawali pod namową kierownika przeciwko mnie
rozsiewając różne niezgodne z prawdą wersje konfliktu, inni byli za mną.
Po kilku odwoływanych terminach
wreszcie zebranie się odbyło. Jako członek naszej OOP obecny był na zebraniu Jan
Ogłoblin i przysłuchujący się przedstawiciel Komitetu Zakładowego PZPR.
Zebranie byłe burzliwe, gdyż jedni dyskutanci bronili kierownika Wawrzyńca Tomczyka sprzeciwiając się
ukaraniu, a inni byli za ukaraniem, podając motywy swojej decyzji.
Ostatecznie poddany przeze mnie wniosek o ukaranie upomnieniem z wpisaniem do
akt został większością głosów przyjęty.
Zanim doszło do zebrania
nakładającego kierownikowi karę, ten chciał mnie się pozbyć. Najłatwiej było
wysłać mnie na dłuższą delegację i tak
chciał zrobić. Na szczęście przejrzałem jego grę i zanim pojechałem
doprowadziłem do zebrania.
Nie mogłem się pogodzić z faktem,
że wielu z tych, którzy podawali przykłady niewłaściwego postępowania kierownika i skarżyli się na niego,
na zebraniu stanęli w jego obronie. Najbardziej jednak zabolało mnie, kiedy po
zebraniu Aleksander Samogranicki w obecności członka KZ zwrócił się do Ogłoblina
ze słowami.
--- Ja
nie wiem, o co tu chodzi.
Ogłoblin potwierdził ten fakt.
Zdumiałem się nad przewrotnością
natury ludzkiej. Przecież to Samogranicki po moim powrocie z zagranicy
przedstawił mi sprawę Wawrzka i wręcz domagał się ukarania, a teraz mówi że nie
wie o co chodzi? A Ogłoblin znał dokładnie także inne jego sprawy, które nawet
nie były stawiane na zebraniu. Wcześniej stawiał sprawę, aby kierownika ukarać,
a teraz kiwa porozumiewawczo głową, że to niby nie wie, o co chodzi? W
głosowaniu nad udzieleniem kary obydwaj wstrzymali się od głosu, co także było
dużym zaskoczeniem, gdyż Aleksander Samogranicki był drugim sekretarzem i członkiem
egzekutywy, która wniosek z jego inicjatywy o ukaranie stawiała. Po pewnym
czasie Wawrzyniec Tomczyk został odwołany z Serwisu, a obaj powyżsi zwalali sprawę
Wawrzka na rzekomy mój konflikt z nim.
Wszystko to było jeszcze jednym doświadczeniem życiowym, które zaczęło
nasuwać mi refleksje następującej treści.
Czyż nie lepiej byłoby, gdybym
nie zwracał w ogóle uwagi na różnego rodzaju skargi przeciwko kierownikowi
przyjmując pozę obojętną? Odpowiadam twierdząco, bo w takim wypadku byłbym pod
opiekuńczym skrzydłem Wawrzka jako kierownika prawie 200-osobowego Serwisu.
Mógłbym popierając go, a nie sprzeciwiając mu się doznawać z jego ręki łask w
postaci bardzo intratnych finansowo przywilejów, których w serwisie byłe sporo.
Na pracochłonne delegacje krajowe jeździliby wtedy inni, a ja zbierałbym przy
korycie śmietankę jeżdżąc za granicę.
Wspominając po latach tamte
wydarzenia mam mieszane uczucia. Przez różnych byłem różnie oceniany. Myślę
jednak, że gdyby dzisiaj wystąpiła podobna sytuacja postąpiłbym podobnie.
Wkrótce po zebraniu pojechałem na
wcześniej planowaną delegację na Węgry i w tym właśnie czasie odwołano Wawrzka
z kierownika serwisu, a jego funkcję przejął długoletni działacz partyjny Bis
Ludwik. Natomiast Wawrzek zwolnił się z pracy w WSK w Mielcu i zatrudnił jako dyrektor w WSK Nowa Dęba K/Tarnobrzegu.
Dotychczasowy kierownik działu
lotniczego Kazimierz Szczepański poszedł na zastępcę kierownika do spraw
reklamacji w grupie lwowskiej, gdzie we
Lwowie po 4 letnim okresie zamienił na tym stanowisku Grinberga. W miejsce
Szczepańskiego Bis powołał na stanowisko
kierownika Działu lotniczego inż. Siewierskiego. Józef Czerepok jeszcze przez
kilka lat pracował jako starszy specjalista d/s reklamacji, po czym zwolnił się
z pracy w WSK i wyjechał z rodziną do Słupska gdzie zamieszkał na stale.
Ciekawostką było, że Józef Czerepok
będący we Lwowie przez 8 lat kierownikiem grupy ds. reklamacji i Serwisu nigdy
do partii nie należał. Wynika z tego wniosek, że najbardziej zaufani ludzie
współpracujący z SB do partii nie należeli. Sprawiali wrażenie, że są przeciwni
partii, czym zdobywali sobie zaufanie we własnych kręgach społecznych. Nie
twierdzę, że Józef Czerepok takim był, lecz nie wierzę że będąc kierownikiem
grupy we Lwowie, nie musiał być
okiem i uchem tego co się tam działo.
W Serwisie oprócz Wawrzyńca Tomczyka
pracował jego imiennik Władysław Tomczyk. Nie byli oni w żadnym wypadku
spokrewnieni ze sobą. Władysław przyszedł do Serwisu wraz z jego połączeniem i mimo, że pracował w lotnictwie jako
mechanik po osprzęcie, to jednak ze
względu na znajomość języka węgierskiego oddano go do Serwisu silników
wysokoprężnych SW‑680 i aparatury paliwowej. Zakład miał sporo kontaktów z
Węgrami. Były to kontakty nie tylko handlowe czy techniczne, ale również
sportowo-turystyczne. Ojciec Władka Tomczyka był z pochodzenia Węgrem i stąd
Władek znał język węgierski. Z nim pojechałem na Węgry do miasta Goer.
Znajdowały się tam duże zakłady samochodów ciężarowych. Węgrzy do swoich
silników montowali naszej mieleckiej produkcji pompy wtryskowe. Były to dobre
pompy, ale Węgrzy robili wszystko, aby ich od Polski nie kupować.
|
Zdjęcie wykonane obok budynku BKL, 1-Marian
Żieliński, 3-Tadeusz Rusek, 4-Wawrzyniec Tomczyk, 5-ty Stanisław Łuczak |
Chodziła plotka, że tamtejszy
dyrektor dostał od producenta pomp austriackich wysoką łapówkę w postaci
samochodu, aby Węgrzy kupowali ich pompy. Konkurencja na rynku aparatury
paliwowej była ogromna, a w tym wypadku wszystko było możliwe. Nasze pompy
dostały się na Węgry w wyniku działalności Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej
(RWPG), jako że Związek Radziecki miał zobowiązania wobec Polski. Sowieci
zobowiązali Polskę do produkcji pomp wtryskowych z zamiarem zakupu dużej
ilości tych pomp w Polsce. W efekcie wycofali się ze swych zobowiązań, w wyniku
czego Polska ze swoimi pompami
pozostała na przysłowiowym lodzie. RWPG dosłownie wymusiła na Węgrach, żeby
wycofali austriackie pompy, a kupowali polskie. Węgrzy, aby do tego nie
dopuścić zakwestionowali parametry naszych pomp na partii kilka tysięcy sztuk.
Nasza praca polegała na weryfikacji tych pomp i ewentualnej regulacji
parametrów. Dziennie byliśmy wstanie sprawdzić na stoisku zaledwie
kilkadziesiąt sztuk, więc pracy było tam na kilka lat. Spędziłem tam 6 miesięcy
wspólnie z Władysławem Tomczykiem, a po nas był tam Marian Zieliński
kontynuując dalej pracę.
Oceniając ten okres, współpraca z
mistrzem na hamowni silników była bardzo dobra. Zrobił nam swoim samochodem „Traband” wycieczkę po Węgrzech,
gdzie zrobiliśmy sporo zdjęć. Kiedy wyjechaliśmy poza miasto zobaczyłem pola
uprawne nie podobne do naszych pól. Tamtejszy krajobraz nie składał się z
szachownicy maleńkich poletek, lecz z dużych uprawnych obszarów. Było tak
dlatego, że nie było na Węgrzech prywatnej własności rolniczej tylko
kolektywizacja, czyli kołchozy zrobione na wzór Sowiecki. Podobnie było w
Rumunii. Pragnę przy tej okazji nadmienić, że w Krajach Demokracji Ludowej
[KDL], do których należała Polska tylko polskiemu chłopu udało się skutecznie
przeciwstawić tworzeniu kołchozów.
|
Władysław Tomczyk podczas pobytu na Węgrzech |
|
Władysław Tomczyk i ja na Węgrzech w mieście
Goer |
|
Węgierski mistrz z hamowni silników i Władysław
Tomczyk |
Władek świetnie znał język węgierski, gdyż się na Węgrzech
urodził. Jego matka była Polką natomiast ojciec Węgrem, o czym wcześniej
wspominałem. Władek był wysokim bardzo przystojnym mężczyzną jak typowy Cygan.
Odwiedziła go tam żona przyjeżdżając z synem i była kilka tygodni.
|
Węgierski mistrz i Teofil Lenartowicz |
|
Władysław Tomczyk z żoną i synem na Węgrzech |
|
Władysław Tomczyk i Węgier ze swoim Trabantem |
|
Teofil Lenartowicz i węgierski mistrz |
Zamieszkaliśmy początkowo w
hotelu, ale w takim wypadku niewiele byśmy zaoszczędzili na dietach. Ponieważ
Władek miał zdolności szybkiego nawiązywania kontaktów, więc trafił na rodzinę,
u której zamieszkaliśmy na prywatnej kwaterze. Nie mieszkałem tam jednak długo,
bo wkrótce przeprowadziłem się do szwagierki gospodyni, która mieszkała w
pobliżu z mężem i synem. Posiadali duże mieszkanie, a ja zająłem jeden ich
pokój. Gospodyni miała na imię Marika, mąż był Lajosz. Nawet przypomniałem
sobie ich adres Kurwin Utca nyć. Na Władka mówiono Lacy, a obaj byliśmy
Lędziel, czyli Polacy.
|
Teofil Lenartowicz z Węgrem Lajoszem w mieście
Goer na Węgrzech |
|
Teofil z Węgrem
Lajoszem |
Od tej pory mieszkaliśmy na
różnych kwaterach, lecz w pobliżu siebie, a rodziny, u których mieszkaliśmy
były ze sobą spokrewnione. Posiadali dużą rodzinę w mieście Goer i często razem
się spotykali. Uczestniczyliśmy w ich rozmowach. Kiedy się zebrali to nie
potrafili oderwać się od swoich węgierskich spraw 1956 roku, kiedy to Moskale
krwawo się z nimi rozprawiali. Byłem często świadkiem ich burzliwych dyskusji.
Dla nich był to temat podobny do naszego z okresu Stanu Wojennego. Obserwowałem
ich, ale nie rozumiałem dlaczego rozmawiając o tych sprawach i polityce tak
bardzo się zacietrzewiali. Teraz po naszych polskich doświadczeniach całkowicie
ich rozumiem.
|
Na Węgrzech, Teofil na trawce w wolnym dniu od
pracy |
Lajosz, u którego mieszkałem był
tęgim mężczyzną kochającym piwo i karty, natomiast jego żona Marika drobną
szatynką i domatorką. Lajosz często po pracy urywał się na piwo lub na karty, a
Marika wiecznie na niego krzyczała. Po pewnym czasie zrozumiałem, że on był
zadowolony, iż tam mieszkam nie tylko ze względów finansowych, ale także
dlatego że on miał więcej spokoju. Gdy byłem w domu to ona ciągle w kuchni
pitrasiła coś ze swoich węgierskich potraw. Uczyła mnie gotować i biegała za
mną ze słownikiem tłumacząc mi co i jak. Dzięki właśnie temu dużo nauczyłem się
nie tylko węgierskich słów, ale także potraw. Czasem Lajosz wyciągał mnie na
piwo i wtedy szedłem z nim, ale Marika zaczęła być niezadowolona, że on mnie
wyciąga i od tej pory Lajosz miał już dużą swobodę na wychodne. Odniosłem
wrażenie, że on w ogóle nie był o tą swoją Marikę zazdrosny. Z tego powodu tak
się z sobą z żyliśmy, że niewiele brakowało, aby między nami do czegoś doszło.
Jednego razu zapomnieliśmy się i nieomal przyłapał nas syn, który nie mogąc
dostać się przez drzwi do mieszkania wszedł przez okienko od komórki. Później
staraliśmy się nie prowokować więcej okazji. Byłem tam przez 6 miesięcy i
stwierdzam, że nie spodziewałem się, iż Węgrzy posiadają tak wysoką kulturę. Myślę,
że oni nas w tym wypadku wyprzedzają. Odwrotne natomiast wrażenie odniosłem w
kontaktach z Rumunami.
W Serwisie wiele zmieniło się w
czasie, gdy byłem na Węgrzech. Kierownika Wawrzyńca Tomczyka już nie było, a
Serwisem kierował Ludwik Bis. Inż. Siewierski, którego Bis mianował
kierownikiem Działu lotniczego był człowiekiem z zewnątrz Serwisu. Nie znał się
na sprawach technicznych lotnictwa, tak jak poprzedni kierownicy. Niemniej
jednak praca toczyła się dalej.
Po powrocie z Węgier wycofałem
się z działalności partyjnej. Skorzystałem z okazji, że kończyła się moja
kadencja. Zwołałem zebranie wyborcze, zdałem na nim sprawozdanie z
działalności i poprosiłem, aby mnie nie wybierano ponownie. Miałem już dość
utarczek z kierownictwem i ludźmi. Wprawdzie próbowano mnie wrobić na następną
kadencję, ale kierownik Bis szybko wystąpił, że jeżeli nie chcę to należy to
uszanować. Wyraźnie było mu na rękę że ustępuję, gdyż miał już na to miejsce
swojego zaufanego mu przyszłego sekretarza.
Ciągle uczyłem się i wiele
zrozumiałem prawd podczas tego okresu. Zrozumiałem, że partia przykrywa brudne
interesy partyjnych bonzów. Służy karierowiczom i ogłupianiu społeczeństwa. Przyjaźń
ze Związkiem Radzieckim zobaczyłem od podszewki, gdy pierwszy raz pojechałem do
Lwowa. Powoli wyłaniały się kulisy tej przyjaźni. To właśnie w oparciu o tą
przyjaźń, na cmentarzu Łyczakowskim Orląt Lwowskich, zniszczono przy pomocy
czołgów pozostałe tam katakumby. Był rok 1972, a ja byłem wówczas we Lwowie i
widziałem skutki tego wandalizmu. Ten
akt wandalizmu wykonano na polecenie Leonida Breżniewa w odwecie za to, że
grupa emerytowanych polskich generałów wystąpiła do niego oficjalnie z apelem o
zaniechanie wysypywania śmieci na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Zniszczenia
dokonano jak gdyby w odpowiedzi na ich apel, gdyż Breżniew wpadł we wściekłość.
Taka to była przyjaźń. Mieliśmy spełniać służalczą rolę, a nie upominać się o
cokolwiek. Rolą Polski i innych krajów RWPG miało być umacnianie potęgi ZSRR,
a przemysły tych krajów miały temu służyć. Jak byliśmy wykorzystywani przez
Związek radziecki posłużę się następnym przykładem już z naszego mieleckiego
podwórka.
Zlecono Mieleckiej WSK produkcję i
rozpoczęcie w 1976 roku nowego samolotu oznaczonego symbolem M-15 Belphegor i
całkowicie przeznaczonego na rynek sowiecki. Na tym samolocie strona polska
straciła kolosalne pieniądze. Zamarzyło się bowiem Rosjanom skonstruować
samolot rolniczy o napędzie odrzutowym. Podpisano odpowiednie umowy z Polską,
na mocy których oni będą
konstruować u nas odpowiedni samolot, następnie my będziemy je produkować, a
oni go kupią. Wydawało się to na pozór rozsądne, bo co sobie wymyślą to będą
mieć.
|
Samolot rolniczy M-15
Belphegor o napędzie odrzutowym |
Przyjechało do Mielca około 80-ciu
konstruktorów z rodzinami, każdy z nich dostał mieszkanie z pełnym
wyposażeniem. Konstruowali ten samolot przez 3 lata. Wszystkie koszty prób
samolotu, materiałów i robocizna obciążały stronę polską. Wyszedł z tego
samolot tak skomplikowany, że aby go eksploatować należało mieć ogromną bazę
obsługową, a przecież miał to być samolot do celów rolnictwa, czyli taki który
ma latać w kołchozach, a więc warunkach prymitywnych, gdzie baz obsługowych nie
ma. Był to samolot o dużej awaryjności, a silnik odrzutowy nie nadawał się do
tego celu. W konstrukcji trzeba było walczyć o obniżenie prędkości, bo samolot
rolniczy ma mieć niewielką prędkość rzędu do 200 km/godz. natomiast silniki
odrzutowe są predysponowane do prędkości dużo wyższych.
Dużo można by tu pisać o kosztach
i stratach, jakie ponieśliśmy. Mieliśmy wyprodukować tych samolotów 3 tysiące
sztuk, a wyprodukowaliśmy tylko 175 i produkcja umarła śmiercią naturalną w 1981
roku, gdyż Rosjanie przestali je od nas kupować. Wszystkie koszty spadły na
stronę polską. Zapłaciliśmy im jeszcze za podzespoły z kooperacji takie jak
silniki, urządzenia nawigacyjne, elektroniczne, radiostacje itd. Konstruktorzy
i doradcy wyjeżdżający z Mielca ogołocili mieszkania ze wszystkiego.
Pozostawili puste ściany, mimo że mieszkania dano im umeblowane i z pełnym
wyposażeniem. Wymontowali i zabrali nawet stałe urządzenia mieszkaniowe jak
baterie łazienkowe i umywalki. Tak właśnie wychodziliśmy na handlu i przyjaźni
ze Związkiem Radzieckim.
Było to widoczne szczególnie za
rządów Edwarda Gierka. Nabrał on na zachodzie miliardy dolarów pożyczek, a za
pieniądze te Polska wybudowała dla potrzeb ZSRR trzy gigantyczne inwestycje, a
mianowicie Port Północny w Gdańsku, który jako strategiczny potrzebny był
Związkowi Radzieckiemu szczególnie zimą, gdyż jego porty zamarzały. Następnie
Hutę Katowice i strategiczną szerokotorową linię kolejową od wschodniej granicy
do Huty Katowice. Jak była to ogromna inwestycja niech posłuży przykład, że
musiano wybudować na niej około 250
wiaduktów i mostów w ogóle nam niepotrzebnych.
Część gierkowskich pożyczek
wydano na konsumpcję. Podobnych inwestycji jak ta z samolotem M-15 było więcej.
Do ciekawostek zaliczyć należy, że za silnik do tego samolotu i wszystkie
podzespoły i agregaty płaciliśmy Związkowi Radzieckiemu więcej niż
otrzymywaliśmy od niego za cały gotowy samolot. Sprawy te ujawniono kilka lat
później, kiedy to przyparty do muru dyr. WSK Tadeusz Ryczaj wyjawił na zebraniu
z „Solidarnością” szczegóły handlu i współpracy ze stroną radziecką. Jestem w
posiadaniu „Głosu Załogi” (zakładowej gazety), która szeroko opisuje wszystkie
ujawnione przez dyr. Ryczaja fakty, ale szczegółowo napiszę o tym w dalszej
części „Wspomnień”.
Tak mijał czas między pracą,
wyjazdami na delegacje i życiem rodzinnym, które od pewnego czasu nie układało
się pomyślnie. Jedynym odprężeniem w tym czasie była praca w wyjazdach na
reklamacje, których nie unikałem.
W takiej sytuacji nadarzyła się
okazja dłuższego wyjazdu do pracy w agrolotnictwie, a jak do tego doszło
dowiemy się w następnym rozdziale.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 11 lipca 2020