Byłem na uroczystości 100-lecia Niepodległości Polski w
Przecławiu
Rocznica Święta Niepodległości, a szczególnie jej 100-lecie jest okazją
do świętowania w miejscach, które najbardziej zapisały się w naszej pamięci.
Dla mnie takim miejscem jest Przecław i Mielec skąd pochodzą moi
przodkowie i gdzie spędziłem swoje dzieciństwo i młode lata. Uznałem za
stosowne być w tych miejscach i stąd moja obecność w Przecławiu w przeddzień
rocznicy Niepodległości Polski 10 listopada 2018 roku.
Uroczystość odbyła się w nowo wybudowanym Domu Kultury w Przecławiu.
Obejrzałem zaprezentowaną wystawę, a następnie w sali widowiskowej mogłem
podziwiać występy młodych przecławskich artystów. Piękna sala, wspaniała
akustyka, widownia, scena i publiczność dopełniały wrażenia przeżytych chwil.
Kilka słów należy poświęcić nowemu Domu Kultury, który z rozmachem
zapewni na wiele lat rozwój kultury w miasteczku, a zawdzięczać to mogą
Przecławianie dotychczasowemu burmistrzowi Wolaninowi.
Pani Dyrektor Elżbieta Augustyn Gruszka zagaiła uroczystość witając
zebranych na uroczystości, a następnie przeżywałem emocje związane z
patriotycznymi pieśniami chóru, solistów, orkiestry dętej i dedykowanych
wierszy. Wszystko to dokonania młodych przecławskich artystów. Przecław, jak
pamiętam 80 lat wstecz, był zawsze pełen rozśpiewanej młodzieży. Poniżej
prezentuję kilka zdjęć wykonanych w
trakcie uroczystości.
|
Fragment wystawy otwartej przed uroczystym widowiskiem z okazji 100-lecia Niepodległości Polski |
|
Jak wyżej |
|
Jak wyżej |
|
Jak wyżej |
|
Jak wyżej |
|
Tak się działo na scenie sali widowiskowej |
|
Jak wyżej |
|
Przecławianie na widowni sali widowiskowej |
|
Jak wyżej |
|
Jak wyżej |
|
Udało mi się umieścić na zdjęciu kierowniczkę szkoły podstawowej w Przecławiu |
|
Dyrektor Domu Kultury - pani Elżbieta Augustyn Gruszka zagaiła otwierając uroczystość i witając zebranych |
|
Młodzi przecławscy artyści |
|
Słyszałem pięknie recytowane wiersze |
|
Jak wyżej |
|
Jak wyżej |
|
Inscenizacja historycznych wydarzeń |
|
Deklamacje wierszy i inscenizacje przeplatane były koncertem młodzieżowej orkiestry dętej |
|
Jedna z deklamujących dziewcząt |
|
Jak wyżej |
|
Jak wyżej |
|
Po "bis" publiczności pani dyrektor wystąpiła ogłaszając powtórzenie przez orkiestrę kilku patriotycznych melodii |
|
Była to wspaniała, piękna, patriotyczna uroczystość |
|
Tego typu uroczystości na długo pozostają w sercach młodych ludzi |
|
Jak wyżej |
|
Wspaniała uroczystość i piękne zakończenie |
Pobyt w miejscu mojej młodości pobudził wspomnienia, które zapisałem i
często do nich powracam. Są to moje wspomnienia pt. "Żyłem jak umiałem" Z okazji 100-lecia Niepodległości Polski wybrałem jeden z rozdziałów dotyczący
przyjazdu z rodzicami w 1938 roku do Przecławia, a było to 80 lat temu. Był to
dla dorastającej wówczas młodzieży bardzo trudny okres życia.
W Przecławiu
Do Przecławia
przeprowadziliśmy się latem 1938 roku. Przecław był rodzinnym miejscem mojego
Ojca. Mieszkali tu jego rodzice i dziadkowie. Został tu po nich kawałek pola z
ogrodem.
Kiedy wiele dziesiątek lat
później doszukiwałem się własnych korzeni, dotarłem do Mielca, gdzie znalazłem
własnych przodków. Szeroko wraz z wykresami genealogicznymi opisałem to w
Genealogii Lenartowiczów. Opisując to w wielkim skrócie, moi przodkowie byli
młynarzami, a dowodem na to są zapisy w księgach parafialnych w Mielcu.
Udowodnionym miejscem pobytu Lenartowiczów w Mielcu jest dawny Borek, gdzie mój
prapradziadek Antoni miał młyn stojący do dzisiejszego dnia na posesji
Pyrzyńskich przy ulicy Sienkiewicza 79A. Rodzicami Antoniego byli Grzegorz i
Agnieszka z domu Kowalska żyjący na Ziemi Mieleckiej od połowy lat 1700-setnych.
Odnalazłem w Księgach trójkę dzieci Grzegorza i jego siostrę, a ich rodzina
rozsiana była w Woli Mieleckiej, na Cyrance, Złotnikach i Borku. Z powodu braku
wcześniejszych zapisów nie udało mi się ustalić skąd Lenartowicze przybyli do
Mielca.
Jednym z dzieci Grzegorza
był wymieniony powyżej Antoni urodzony w 1799 roku, który z dwu małżeństw miał
syna i 7 córek. To właśnie pochodzący z tej młynarskiej rodziny syn Antoniego o
imieniu Piotr ożenił się w Przecławiu z Karoliną Skowron i stał się moim
pradziadkiem. Musiało mu się nieźle powodzić, skoro nabył szmat pola, około 2
kilometry, ciągnący się od obecnej posesji Zofii Markulis, aż do lasu, gdzie za
obecną posesją Kopery wybudował młyn wiatrak. Można się jedynie domyślać, że w
pomnażaniu majątku pomógł mu ojciec Antoni, mieszkający w Mielcu młynarz. Piotr
miał 8-ro dzieci, z których wieku dojrzałego dożył syn Franciszek i 3 córki.
Franciszek był moim dziadkiem, a mój Ojciec opowiadał, jak wspólnie mielili w
młynie zboże. Młyn spalony został przez żołnierzy
austriackich podczas 1-wszej wojny światowej.
Mój Tatuś mielił zboże w czasie, gdy jechało gościńcem wojsko. Zobaczyli oni obracające się łopaty wiatraka i
myśleli, że w ten sposób daje on nieprzyjacielowi umówione sygnały. Na
rozkaz siedzącego na koniu oficera przyjechali
żołdacy i młyn podpalili. Dobrze, że Ojciec sam przy tym nie zginął. Nie
uniknął jednak tragicznej śmierci. Po latach, w czasie 2-giej wojny światowej,
w tym samym miejscu, zastrzelony został przez hitlerowskich żołdaków.
Jednym z najstarszych
rodzinnych zdjęć, jest zdjęcie dziadka Franciszka ze swoją drugą żoną Marianną
i trójką dzieci z tego małżeństwa, prezentowane poniżej.
|
Mój dziadek Franciszek Lenartowicz z babcią Marianną z synami Stanisław (mój ojciec) Henryk, i Piotr zmarły po 4 latach życia |
Przecław, do którego przyjechaliśmy z Katowic,
był małym miasteczkiem w Galicji, a
obecnie leży w województwie Podkarpackim i jest usytuowany w połowie drogi
między Dębicą a Mielcem. Świetność Przecławia datuje się od XIII wieku, kiedy
to jego właściciele z nadania króla ustanowili Przecław miastem na prawie
magdeburskim. Był jednym z pierwszych miast powstałych na ziemi mieleckiej. Świetność
Przecławia trwała do XVI wieku. Rozwijało się w nim rzemiosło zorganizowane w
cechach, a także rolnictwo. Późniejsze klęski zahamowały rozwój miasta. Najazd
szwedzki, zaraza morowa i kilka pożarów, niszczące doszczętnie kryte strzechą
szeregowe zabudowania wokół rynku, wyniszczyły Przecław. W prawdzie prawa
miejskie stracił dopiero po I Wojnie Światowej, ale rozwijał się wolniej niż
sąsiednie miasta, takie jak Radomyśl i Rzochów, które prawa miejskie nabyły
później.
Od wschodu Przecławia w
odległości kilkuset metrów płynie rzeka Wisłoka, a równoległe do niej biegnie
szosa łącząca Dębicę z Mielcem i dalej w kierunku Tarnobrzegu. Tuż za szosą jest
linia kolejowa z Dębicy do Rozwadowa przez Mielec. Wzdłuż rzeki Wisłoki na
długości kilkunastu kilometrów ciągnie się malownicze wzgórze, na którym leży
Przecław.
Przecław, siedziba gminy to
typowe miasteczko z rynkiem w postaci zbliżonej do kwadratu o boku około 100 metrów. Takiego
usytuowania rynku na wzgórzu może pozazdrościć Przecławiowi wiele miast. Na
rynku znajdował się Urząd Gminy z salą ludową, szkoła nowo wybudowana, poczta i
kilka sklepów. Sklepy jak również domy wokół rynku były w większości własnością
Żydów, których jak wszędzie w małych miasteczkach nie brakowało w przedwojennej
Polsce. Nieopodal rynku był kościół, poniżej plebania i cmentarz. W czasie
dawnej świetności były 2 kościoły i dwu plebanów. Nieco dalej przy wylocie
drogi do Radomyśla był posterunek policji. Była także Ochotnicza Straż Pożarna.
Na środku rynku stała figura świętego Jana stojąca tam do dzisiaj. Postawili ją
Przecławianie w 1905 roku z inicjatywy burmistrza Adama Sadowskiego. Po latach,
kiedy dochodziłem własnych korzeni okazało się, że był on mężem Anny
Lenartowiczówny, siostry mojego dziadka Franciszka. Sadowscy mieli kilkoro
dzieci, a drzewo genealogiczne tej rodziny przedstawiłem w Genealogii Lenartowiczów.
Od rynku w różnych
kierunkach odchodziły wąskie uliczki, przy których w swych domach mieszkali Przecławianie.
Przy samym rynku stała żydowska synagoga nazywana przez Przecławian bóżnicą.
Rynek wraz z uliczkami po
deszczu zamieniał się w bagniste błoto, które wysychało dopiero latem, kiedy
przyszło silniejsze słońce. O tym przecławskim błocie opowiadała nam często
Mama, kiedy byliśmy jeszcze Katowicach. Znałem więc Przecław z opowieści, a
teraz na własnej skórze mogłem go poznać.
Na wzgórzu oddzielonym od
rynku jarem znajdował się zamek siedziba Rejów. Na dnie jaru płynie strumyk
zwany Słowikiem. W przeszłości jar wypełniony był wodą, a do zamku dostawało
się przez most, gdyż zamek był dawnych czasach zamkiem obronnym. Od wschodu w
kierunku Wisłoki obwarowany był wysokim wałem i stanowiskami strzelniczymi.
Otoczony parkiem z wiekowymi drzewami i ciekawą roślinnością. Park zwany wówczas
„Pańskim Ogrodem” ogrodzony był parkanem z łupanego drewna.
|
Zamek Reyów w Przecławiu z końca XIX wieku.
|
|
Zamek Reyów w latach międzywojennych
1918-1938
|
|
Zamek Reyów w Przecławiu od strony wschodniej
|
|
Rodzina Reyów przed podróżą powozem
|
|
Hrabia Kazimierz Rey z siostrą Marią i
kuzynką
|
|
Kazimierz Rey w saloniku myśliwskim
|
Własnością hrabiego Reja był
ogromny majątek. Należały do niego najżyźniejsze ziemie w dolinie Wisłoki, a
także las odległy od Przecławia 2 km. Z drugie strony Wisłoki jego własnością
był tartak, cegielnia i gorzelnia, do których przejeżdżało się przez most na
Wisłoce. Była to tzw. Pikułówka należąca do sąsiedniej wsi Tuszyma.
Przecławianie zbudowali tam za zgodą hrabiego Reja przystanek kolejowy, gdzie
wsiadali do pociągu dowożącego ich do pracy.
Dom, do którego
wprowadziliśmy się po przyjeździe do Przecławia znajdował się na jednej z
uliczek odległej od rynku około 100 metrów. Stały tam dwa bliźniacze domy
odległe od siebie niecałe 50
metrów, które mój pradziadek Piotr wybudował swoim
dzieciom Franciszkowi i Paulinie. Przylegały ogrodami i były podobne z tą
różnicą, że na domu Franciszka był ganek z wieloma rzeźbionymi elementami. Było to
dzieło dziadka Franciszka zajmującego się rzeźbiarstwem. Bliższy od rynku był
własnością Pauliny z Lenartowiczów Krukowej, w którym mieszkała samotnie.
Dalszy był rodzinnym domem mojego Ojca, gdzie się urodził.
Kiedy Ojciec wyjeżdżając do
Katowic zabrał ze sobą babcię Mariannę, wynajął ten dom miejscowemu
posterunkowemu policji Pigule, który mieszkał w nim z rodziną, do momentu
naszego sprowadzenia się z Katowic. Gdy byliśmy w Katowicach Piguła kupił od stryjenki
Pauliny Kruk kawałek jej placu i wybudował na nim murowany dom, do którego
właśnie się przeprowadził. Tatuś dowiedziawszy się o tym był wściekły, bo dom
Piguły rozdzielił obie posesje. Gdyby
wiedział, że ciocia Kruczka (tak nazywaliśmy stryjenkę Paulinę) sprzedaje
kawałek placu, na pewno nie dopuściłby do tego, kupując go od niej.
Synowie Piguły Edek i Włodek,
kilka lat starsi ode mnie, stali się moimi kolegami. Ich siostra Janina była rówieśniczką
mojej siostry Marysi. Janina po latach wyszła za mąż za Sokołowskiego z
sąsiedniej wsi Podole i mieszkała z nią po sąsiedzku. Zmarła w 2008 roku.
Dom w którym zamieszkaliśmy
był stary, w przeszłości kryty gontami, a później pokryty słomą. Był typowym
wiejskim domem jakich większość znajdowała się w Galicji. Szeroka sień
rozdzielała dom na dwie połowy. Można było wjechać doń wozem ze snopkami, podać
z wozu snopki na strych i na przestrzał wyjechać. Po jednej stronie sieni
znajdowały się pokój i kuchnia, natomiast po drugiej była stajnia i komora. W sieni
stał duży piec chlebowy, w którym Mama wypiekała później raz na 2 tygodnie wspaniały
chleb razowy. Nie było w Przecławiu elektryczności, kanalizacji, gazu i radia
tak jak w Katowicach. Wodę trzeba było przynosić ze studni. W piecu paliło się
drewnem, które najpierw trzeba było przywieść z lasu porąbać i wysuszyć.
Ubikacja to wychodek stojący obok domu przy gnojowisku dokąd chodziliśmy za
własną potrzebą. Wprawdzie w Katowicach też nie mieliśmy łazienki, tylko
ubikację na wspólnej kondygnacji, ale i to było komfortem, szczególnie zimą, w
porównaniu z tym wychodkiem. Życie w długie zimowe wieczory ograniczało się do
kuchni, bo tylko tam było ciepło od pieca i trochę światła od lampy naftowej,
która kopciła, śmierdziała i ciągle trzeba było jej poprawiać knot. Wyjść nie
było gdzie, nie było kina ani innych rozrywek do których byliśmy
przyzwyczajeni. Poza tym wiosną i jesienią, a także gdy spadł deszcz, to
wszędzie był takie błoto, że wyjść nie można było z domu. Brak oświetlenia
rynku i ulic powodował, że przejście wieczorem dokądkolwiek kończyło się w
najlepszym wypadku upaćkaniem w błocie, a często zgubieniem w błocie obuwia.
Pomimo takich warunków Ojciec
czuł się świetnie. W wyniku czystego powietrza jego choroba jakby cofnęła się,
nawet mniej pluł i kaszlał. Z wielkim zapałem i energią przystąpił do
urządzania się na nowym miejscu. Poczynił w domu i ogrodzie dużo usprawnień.
Rodzice mieli sporo
oszczędności z Katowic, gdyż Mama potrafiła oszczędnie gospodarzyć. Ojciec
dostawał emeryturę w wysokości ponad 100 zł. Dla jednych na pewno było to mało,
ale na warunki przecławskie było dużo. Wielu musiało żyć nie mając tych
pieniędzy, żyjąc w większości z małych kawałeczków pola. Za 100 zł można było przed
wojną dużo kupić. Tyle kosztowała krowa, a my mieliśmy jeszcze sporo
oszczędności z Katowic. Za 1 kg
cukru płaciło się złotówkę, był on więc bardzo drogi. Natomiast jajko
kosztowało 2 grosze.
Pracy wówczas nie było. Znajdowaliśmy
się w tzw. Polsce „B”, gdzie o pieniądze też było ciężko. Na wsi nie było emerytur, ani żadnych innych pomocy
socjalnych. Mówiło się, że chłop zjadł rosół na obiad tylko wtedy, gdy
mu zdechła kura. Zdrową kurę baba zmuszona była sprzedać Żydowi, aby za
uzyskane w ten sposób pieniądze kupić soli i nafty do lampy. Ludzie z wiosek do
kościoła szli boso. Obuwie ubierali przed wejściem do kościoła i po wyjściu
zdejmowali. Gospodarki chłopskie w Małopolsce były bardzo rozdrobnione.
Większość to były gospodarstwa do 2 hektarów. 10 hektarów mało który
gospodarz miał, a powyżej 10 hektarów praktycznie
nie spotykało się. Chłop żył z tego, co sam wyprodukował. Pożywiał się mlekiem,
masłem, chlebem, ziemniakami i kapustą.
Nie wszędzie znane były popularne obecnie warzywa. Hodował jedną, lub dwie
krowy, świnię i kury. Cielaka przeważnie sprzedał, a świnię jak zabił to
miał na jakiś czas. Przeważnie chodziło o
słoninę, czym ona była grubsza, tym świnia była wartościowsza. Ta słonina
wisiała zasuszona w komorze, lub na strychu.
Zasolona była aż żółta. Nieznane były w tamtych czasach popularne obecnie
lodówki. Zresztą na wsi nie było wówczas elektryczności.
Pomimo tego, w Przecławiu i
tak żyło się lżej, niż w innych okolicznych wioskach. Na wioskach oddalonych
od linii kolejowej, często 10 i więcej kilometrów, było najgorzej. Nie było w
ogóle komunikacji autobusowej łączącej wioski z ośrodkami miejskimi. Nie było
więc dostępu do rynku pracy. Przecławianie ten rynek pracy mieli nieco lepszy.
Do przystanku kolejowego mieli tylko 2 km.
Większość przecławskich mężczyzn
było murarzami. Zawód ten przechodził z ojca na syna. Budujący się szybko
Centralny Okręg Przemysłowy C.O.P. udostępniał pracę w tym zawodzie. W Stalowej
Woli, Mielcu, Dębicy i Rzeszowie powstawały nowe gałęzie przemysłu.
Budowle powstawały
przeważnie z cegły. Murarz był fachowcem. Doświadczony murarz stał na tzw.
winklu i prowadził mur równo do pionu i poziomu. Mniej doświadczeni pracowali
pośrodku.
Przecławianie mieli się za
mieszczan i wysoko się z tym obnosili. Czuli się lepsi od tych z okolicznych
wiosek, których nazywali chamami. Chłop na wsi, gdy szedł do Przecławia, to
mówił, że idzie do miasta. Śmieszyło mnie to, bo cóż to było za miasto, gdzie
błoto było po pas, a pomiędzy domami chodziło bydło, świnie, kury i gęsi. Pamiętam
rozmowę z pewnym starym sąsiadem, który tak to określił.
--- Niech pan popatrzy ilu
chamów napchało się do Przecławia. Cały
rynek zamieszkały jest teraz chamami. Po czym następowało wyliczanie
nazwiskami.
Było to tylko zwyczajne
mieszanie ludności, jakie po wojnie nastąpiło. Miastem to ja uważałem to,
gdzie były szerokie ulice i chodniki, wysokie domy i jeździły samochody.
Natomiast tam, gdzie chodziło bydło i świnie, a za samochodem biegła gromada
zdziwionych dzieci, to była wieś. Miałem wówczas 10 lat i tak właśnie uważałem.
Aby jednak oddać prawdzie sprawiedliwość muszę wspomnieć, że Przecław posiadał
prawa miejskie od XIII wieku, więc był miastem. Utracił je dopiero po I Wojnie
Światowej, o czym wcześniej wspominałem.
W takich warunkach
rozpoczęliśmy nowe życie w Przecławiu. Bawiło mnie to, że Ojciec kupił i
przyprowadził do domu krowę. Kosztowała 100 zł. Kupił także małego prosiaczka.
Były już kurki i króliki. Chętnie dawałem im jeść i cieszyłem
się, gdy jadły mi z ręki. Wkrótce zaczęły
się pierwsze problemy. Krowę trzeba było wyprowadzać wcześnie rano w pole i
paść. Okazała się ona potworem z ogromnym łbem z rogami, kopytami i ogonem.
Zaszczyt pasienia tego potwora przypadł na mnie. Wyprowadzałem to diable
stworzenie na miedzę i pasłem trzymając na sznurze. Nie można było temu
poluzować, bo miedza wąska. To wściekłe bydlę, raz po raz podkradało coś z
lewej, lub prawej strony i nie chciało mnie
słuchać. Siedziało na tym potworze pełno much i bąków. Jak to machnęło łbem,
lub ogonem, to ja byłem cały sponiewierany. Oganiało się to, od bąków ogonem, którym i ja często dostawałem w twarz. To było
okropne. Wymigiwaliśmy się, jak mogli z siostrą Marysią, żeby nie paść tego
potwora. Biedna mama często nas wyręczała, abyśmy sobie dłużej pospali. Dzieci sąsiadów wypędzały swoje krowy wcześnie rano
nawet o 4-tej godzinie. My nie byliśmy przyzwyczajeni do tak wczesnego
wstawania. Bardzo często, oni gonili już swoje bydło do domu, kiedy ja dopiero
wyprowadzałem. Słońce było już wtedy wysoko na niebie i czym było wyżej, tym więcej gryzły bąki. Ugryziona
przez wielkiego bąka krowa stawała się wówczas prawdziwym potworem. Zadzierała
ogon do góry, wyrywała mi się z ręki i gnała na oślep przez pola. Z wrzaskiem biegłem za nią i dopiero jak się uspokoiła, to
dawała się ponownie wziąć na sznur. Byłem zziajany i umęczony ze strachu.
Często było jeszcze tak, że dostawałem potężnego łupnia w tyłek od sąsiadów,
gdy któryś spostrzegł, że krowa weszła im w szkodę.
Krowa ta, zwana przeze mnie potworem,
w rzeczywistości była łagodną krówką. Biegła jak piesek za naszą Mamą. Podobnie
prosiaczek, którego Ojciec kupił na targu. Kurki też biegły do Mamy na
zawołanie.
Wszystkim tym zajmowała się
nasza Mama. Harowała jak koń, Tatuś też, ale na pewno Mama więcej. Mama
nie zwalała na nas zbyt wiele obowiązków. Pozwalała czasem nam pospać.
Wyganiała wówczas krówkę i sama ją pasła.
Obok domu rosło 7 jabłoni,
kilka śliwek i innych krzewów, nieco dalej uprawialiśmy
warzywa. Jeszcze dalej było już pole. Najpierw jedno
stajonko, droga, za drogą 4 stajonka, a później daleko między tym polem, a
lasem jeszcze jedno stajonko. Razem mieliśmy tych stajonek 6. Stajonkiem
nazywano kawałek pola, często o różnej powierzchni. Muszę przyznać, że nigdzie
nie słyszałem, aby tak kawałek pola nazywano. Około trzech takich stajonek
wchodziło na hektar. W sumie mieliśmy tego pola niecałe dwa hektary.
We wrześniu 1938 roku
poszedłem do 4 klasy w Przecławiu. Była duża różnica
w porównaniu ze szkołą w Katowicach. Tam była klasa duża. Chodziło do
niej około 50 chłopców, tutaj było nas o połowę mniej i uczyliśmy się razem z
dziewczynkami. Miałem teraz nowych kolegów i koleżanki. Wkrótce okazało się, że
góruję nad innymi dziećmi wiadomościami, gdyż poziom nauczania w Galicji był o
wiele niższy niż na Śląsku. To co tu uczyłem się w 4-tej klasie było już dla mnie znane w 3-ciej klasie w
Katowicach.
Szkoła do której chodziłem,
była zaczęta w budowie i nie wykończoną 2-piętrową murowaną
szkołą. Stała ona w rynku i nie była jeszcze
przykryta dachem. Oddane do użytku było dopiero kilka sal na parterze.
Poprzednia szkoła była drewnianą parterową szkołą, usytuowaną tuż koło gościńca,
skąd skręcało się na Pogwizdów i Podole. Było w niej tylko 4 klasy i nic
więcej. Wiele rodziców nie posyłało dzieci do starszych klas, bo dzieci
potrzebne były im do pracy. Na tym więc kończyła się ich edukacja. Dzieci były
dla nich dużą pomocą w gospodarstwie. Wykorzystywane były do pasienia krów i
różnych innych prac polowych.
Byłem stopniowo i ja do tych
prac wciągany, bo taka była konieczność. Po szkole trzeba było pomagać przy
pracach w polu, albo paść krowę. Trudne mi dzisiaj
powiedzieć, co było gorsze. Nic z tych
rzeczy nie można było polubić.
Na 6-ciu stajonkach, które
mieliśmy rosły ziemniaki, żyto, jęczmień i owies. Przeważnie 2 stajonka były z
żytem, jedno z ziemniakami. W życie wysiewało się często koniczynę, która w
następnym roku dawała siano na zimę dla krówki. Pszenicy nie sialiśmy, bo na
lichej ziemi nie rosła. Konia nie mieliśmy, więc do orki i na siew zamawiał Ojciec
Chmurę z Łączek, lub kogoś innego, kto to odpłatnie wykonywał. Wywoził nawóz w
pole. Zwoził snopki ze zbożem do domu. Zboże Ojciec z Mamą rżnęli sierpami, ale
często wynajmowali kosiarza, który zboże kosił. Było to szybciej, ale za tym
kosiarzem trzeba było cały czas odbierać zboże i układać równo z boku. Ręce,
kolana i łydki miałem całe pokłute od tej roboty. Kłuł wyschnięty oset w zbożu.
Później, gdy się myłem to piekło mnie niesamowicie. Zboże, gdy już wyschło na
słońcu, wiązało się go w snopki, przy pomocy powróseł, zrobionych z tego samego zboża. Dwie garście zboża
wiązało się ze sobą kłosami, by następnie związać tym snopek. Częściej mi się
to nie udawało, snopek rozlatywał się i rodzice musieli po mnie poprawiać.
Snopki układało się następnie w kopy po 10, 15, lub 30 sztuk. Nakładało
się na to chochoł, żeby zboże nie zamokło i
w ten sposób wysychało, aż do zwiezienia do domu.
Ziemniaki sadziliśmy ręcznie
w rzędy w poprzek zagonu. Gdy już wychodziły z ziemi, dosadzało się między
rzędy kapustę i bób. Ziemniaki wraz ze
wzrostem, podsypywało się motykami, plewiąc jednocześnie chwasty. Robiło się to dwukrotnie w czasie wegetacji. Gdy
ziemniaki zakwitły można było już młode podbierać spod krzaka. Młode, jedzone z
kwaśnym mlekiem, od naszej krówki i masełkiem świeżo zrobionym przez naszą Mamę
były bardzo smaczne.
Snopki zboża zgromadzone na
strychu, zrzucało się zimą na sień, gdzie było klepisko i tam
cepami młóciło. Ojciec wynajmował chłopa do tej pracy, jednak później, już za
okupacji niemieckiej młóciliśmy wszystko sami.
Młócąc we dwoje, należało umiejętnie utrzymywać rytm, gdyż w przeciwnym wypadku
można było zaplątać się cepami. Wyrabiały się od tego mięśnie, ale po
kilkunastu minutach młócenia dostawałem zadyszki i musiałem odpoczywać. Zazdrościłem siostrze Marysi, że nie musiała
tego robić. Z biegiem czasu mogę powiedzieć, że moje życie było ciężkie, ale
jeśli porównam swoje życie do życia mojej Mamy, to jej było o wiele trudniejsze. Urodziła się w 1897 roku w
Kokutkowicach obok Tarnopola. Przed wojną były to nasze polskie ziemie. Była
pochodzenia prawosławnego, mając rodowe nazwisko Eufemia Kamieńska. Osierocona
przez ojca i traktowana źle przez ojczyma uciekła z domu i pracowała w kuchni
polowej wojsk austriackich, a następnie przygarnięta została przez rodzinę
Reyów w Mikulińcach. Tak zaprzyjaźniła się z żeńską częścią hrabiowskiej
rodziny, że ta po odzyskaniu niepodległości Polski w 1918 roku zabrała ją do
Przecławia, gdzie Reyowie mieli dużą posiadłość ziemską i zamek.
Mama nie opowiadała nam o
swoim ciężkim życiu, gdyż byliśmy za mali by to zrozumieć. Bardzo żałuję, że
później, gdy już dorosłem nie pytałem Mamę o jej życie. Napewno dużo więcej
miałbym dzisiaj do napisania. Myślę, że zostało jej sporo
inteligencji, bo nigdy nie była taką rozkrzyczaną babą, jakich wiele się
spotykało. Czytać nauczyła się sama. Lubiła czytać książki, chociaż nie miała na to czasu. Gorzej było z
pisaniem. Dobrze opanowany miała język niemiecki. W Przecławiu poznała się z
moim Tatą, a w czasie ślubu ksiądz przechszcił
Fenię z imienia Eufemia na imię
Eugenia. Ponieważ była wyznania prawosławnego, a w kalendarzu katolickim ksiądz
nie znalazł imienia Eufemia ochrzcił ją na Eugenia. Tak już zostało.
Mama wspominała wojska
generała Hallera, które podczas 1-wszej wojny światowej jak niebieskie chabry
ciągnęły z zachodu na wschód. Mieli niebiesko błękitne mundury, bardzo widoczne
z daleka. Była to pomoc zagranicznych najemników, ale często Polaków, którzy
zaciągnęli się na zachodzie, żeby pomóc Piłsudskiemu w walkach z bolszewikami.
Ciężko żyło się w
Przecławiu. Krowa, prosiaczek, kury i króliki przestały mnie wkrótce bawić. Nie było
ciekawych rozrywek. Z ołowianych żołnierzyków już wyrosłem. Zresztą nie było na
to czasu. Zabawiałem się wyszukiwaniem gniazd trzmieli. Nauczył mnie tego
młodszy ode mnie Michał, syn Kopaczów, naszych sąsiadów przezywanych Blajchami.
Tutaj wszyscy mieli przezwiska. Nie wiem dlaczego ludzie nawzajem się przezywali i mieli w operowaniu przezwiskami
przyjemność. Bardzo się dziwiłem, kiedy zaczęto wołać za mną „Bibcz”.
Zrozumiałem, że tak przezywano mojego Tatę, a teraz przeszło to na mnie. Niewiele sobie z tego robiłem i chyba
dlatego pod swoim adresem niezbyt często słyszałem to przezwisko.
Miałem w Przecławiu jedną,
naprawdę piękną zabawkę. Była to żywa zabawka, a może nawet nie zabawka, lecz
przyjaciółka. Nazywała się Kasia, a była żywą kawką, ptakiem. Kupił ją dla mnie
mój Ojciec. Miała podcięte skrzydła i
dlatego latała tylko nad samą ziemią. Wśród wielu ptaków poznałbym moją Kasię
natychmiast. Gdy pasłem w polu krówkę i zawołałem Kasiu, Kasiu to nawet z dużej
odległości usłyszała moje wołanie i przyfrunęła do mnie. Siadała na moim
ramieniu i radośnie krakała. Zaglądała mi w
twarz i dziobała moje zęby. Musiałem przy
tym bardzo uważać, żeby nie dziobnęła mnie w
oko. Robiła tak dlatego, że podobało się jej wszystko, co się świeci.
Błyszczący metal czy szkiełko natychmiast
porywała i uciekała z tym na drzewo. Często różne rzeczy kradła nam z
mieszkania, gdyż była tak oswojona, że przebywała z nami także w mieszkaniu.
Nie oddalała się sama od domu, gdyż bała się innych ptaków. Dzikie kawki, wrony
i sroki biły ją, więc wolała trzymać się od nich z daleka. Czuła jakąś ogromną
niechęć do papierosów, bo gdy dopadła do papierosa to z wściekłością rozrywała
go na strzępy. Później, gdy zginęła, nie mogłem jej odżałować.
Ojciec miał bardzo dużo
pracy, ogród i dom były zaniedbane. Przycinał
stare drzewa owocowe i ponownie przywracał je do życia. Mieliśmy jedną jabłoń,
malinówkę, kompletnie spróchniałą w środku i prawie że się przewracała. Ojciec
usunął ze środka pnia próchno. Rozmieszał glinę z krowim łajnem. Zapełnił pień
tak zrobioną mieszanką i owinął płótnem.
Nasza Mama śmiała się z tego. Jabłoń ta jednak rosła i po latach zaczęła rodzić
smaczne duże owoce. Ojciec do ogrodu przyłączył najbliższe stajonko, będące
przed drogą i ogrodził żywopłotem. Sadzonki do żywopłotu kupował od ogrodnika
hrabiego Reja, który je hodował. Chciał Ojciec rozkręcić
jakiś interes, żeby coś na tym zarobić, więc kupił na Śląsku wagon węgla, żeby
go w Przecławiu sprzedać. Węgiel zwieziono
do nas do domu. Mało go jednak kupowano. Ludzie nie znali tego rodzaju
opalania. Byli do węgla nieufnie nastawieni. Nie było w tym nic dziwnego. Przez
cała wieki palili tylko drewnem. My mieliśmy tego węgla pod dostatkiem. Paliliśmy
nim przez kilka lat.
Życie biegło między pracą,
szkołą, a zabawą. Przypomniałem sobie pewne zdarzenie z Żydem, który chodził do naszej klasy. Zawsze, gdy miała
być religia to on szedł do domu i później wracał. Tym razem na religii ksiądz
mówił o ukrzyżowaniu Chrystusa. Po religii przyszedł mi na myśl głupi pomysł,
żeby tego Żyda ukrzyżować. Złapaliśmy go i położyliśmy mu na głowę znaleziony
w śmietniku drut kolczasty. Żyd darł się w niebogłosy, a my oprowadzaliśmy
go śmiejąc się z niego. Ktoś doniósł o
tym księdzu, a ten wpadł jak bomba do klasy, zebrał nas i zaczęło się śledztwo.
Wiśka Nowakówna wskazała na mnie i na jeszcze kilku z nas. Nie pamiętam, żebym
dostał karę za to. Wspominam to jako jedno z głupot, które czynił człowiek,
gdy był dzieckiem, a i później też.
Minęła jesień, zima i
nadeszła wiosna roku 1939. Coraz głośniej mówiło się już o wojnie. Wprawdzie
nie mieliśmy się czego bać, bo ówczesna propaganda twierdziła, że byliśmy silni
i szybko poradzimy sobie z Niemcami, ale zawsze coś takiego nieprzyjemnego
pozostawało pod skórą.
Nauczycielka z języka polskiego, pani Trygalska
wychowawczyni klasy mówiła nam, że nie oddamy ani jednej piędzi ziemi, że
jesteśmy silni zwarci i gotowi. Były to hasła, którymi jakże często przed wojną
karmiono społeczeństwo. Nieco inaczej na
sprawę wojny zapatrywał się Ojciec. Wkrótce miało się okazać, kto miał rację.
Dostaliśmy wiadomość od wujka Henryka (był to mój stryj, brat Ojca), który
donosił, te przyjeżdża do nas na urlop. Pracował w policji w Bereźne nad
Słuczem na sowieckiej granicy. Urlop miał
dostać 1-go września
1939 roku. Bardzo lubiłem wujka Heńka. Był lubiany przez wszystkich. Lubiłem
się z nim bawić. On chyba też, bo sadzał mnie na barana, na swoją głowę i tak
jeździł ze mną. Nie miał własnej rodziny i dzieci. Żona, z którą bardzo się
kochali wcześnie zmarła, a on pozostał wdowcem.
Wujek
Heniek był wysoki i podobno przystojny. Rodzice mówili, że jestem do niego
podobny. Stawałem czasem przed lustrem i przyglądałem się czy jestem podobny,
ale niczego takiego dostrzec nie mogłem.
Martwiliśmy się wszyscy, czy wujek Heniek zdąży
przyjechać przed wybuchem wojny. Zarządzono już mobilizację wszystkich młodych
mężczyzn. Poszedł do wojska Mitek Kotula nasz sąsiad. Wydawało się, że wszyscy
czekają na coś, co nieuchronnie ma nastąpić.
Wojna wisiała na włosku. Jeszcze mnie ta atmosfera
wojenna bawiła, ale już swoim dziecięcym rozumkiem pojmowałem, że święci się
coś niedobrego. Nie mogłem doczekać się, kiedy wreszcie przyjedzie na urlop mój
ukochany stryjaszek Henryk, nazywany często wujkiem. Aż pewnego dnia 1 września 1939 roku wojna stała
się faktem.
Napisałem sporo rozdziałów ze swojego życia. Szczególnie trudny okres przeżyłem w pierwszych lata obu totalitarnych systemów. Mam sporo wspomnień związanych z lotnictwem, co wzbogaciło moją wiedzę na życie w takich egzotycznych krajach jak Indonezja, Indie, Sudan Związek Radziecki i inne. Spędziłem tam pracując na delegacjach wiele lat. Jeśli dożyłem do 90 lat, to jest chyba zasługa mojego instynktu zachowawczego, może zbiegu okoliczności, a może opatrzności. Któż to wie?
Teofil Lenartowicz
Mielec, dnia 12 listopada 2018