ŚMIERĆ ZAGLĄDA W OCZY
Przeżyliśmy zimę 43/44 i
wydawało się, że z nadejściem lata lżej będzie nam żyć. Mieszkaliśmy w domu po
cioci, więc mieliśmy bliżej do ogrodu, własnego pola i nie musieliśmy
chodzić po obcych stajniach do naszej krówki. Poza tym świtała nadzieja o
nadchodzącym froncie wschodnim, a więc wyzwoleniu z jarzma, w jakim żyliśmy.
Wprawdzie Kurier pisał, że Niemcy wycofali się, spod Żytomierza na swoje „z góry upatrzone pozycje”, ale plotka donosiła, że Rosjanie
wkrótce u nas będą. Widać było pewne zdenerwowanie w zachowaniu się Niemców. Ci
nadludzie zaczynali się bać o swoją skórę. Zresztą mieli się czego bać, po tylu
popełnionych zbrodniach.
Szwagier Ludwik opowiadał, że z 5.000 jeńców rosyjskich
pozostało w Lignozie tylko 5-ciu Rosjan, których lekarze niemieccy badają
jakim cudem udało im się tak trudne warunki przeżyć. Jeńców pozbawiono życia w
niecały rok od ich przywiezienia.
Coraz częściej mówiło się o partyzantach, którzy
przeszli z działań golenia głów kobietom zadającym się z Niemcami do działań
bardziej represyjnych w stosunku do samych Niemców. W niektórych wioskach
znajdowali się niemieccy kolonizatorzy gospodarzący na polskich ziemiach. Taką
niemiecką kolonią jeszcze z przed wojny była wioska Goleszów położona między
Przecławiem a Mielcem. Na tych i innych
Niemców zaczynały mnożyć się napady. Robili to partyzanci, ale w tamtych
czasach nikt nie wiedział czy robiła to Armia Krajowa, Gwardia Ludowa czy inna
organizacja wojskowa. Nikogo w tamtym czasie nie interesowało polityczne
zaplecze organizacji, albowiem liczyła się jedynie walka z okupantem. Wszystkich,
którzy z Niemcami walczyli nazywano po prostu partyzantami. Dopiero po wojnie
poznawaliśmy nazwy i zaplecza polityczne tych walczących organizacji. Śmiem
twierdzić, że A.K. na terenie Przecławia i sąsiednich okolic była jedyną
organizacją działającą na tym terenie.
Co jakiś czas słyszało się o jakiejś dywersyjnej
akcji przeciwko Niemcom. To się słyszało, że zabito niemieckiego żołnierza na
Tuszymie to znów, że w Kiełkowie obrabowano niemieckiego baora.
Kończyłem właśnie 16 lat i z mizernego dziecka
wyrastałem na młodzieńca. Chętnie poszedłbym też tłuc tych przeklętych Szwabów,
gdybym wiedział gdzie mam się do partyzantów udać.
W styczniu 1944 roku otrzymałem tak zwaną KENNKARTE,
czyli odpowiednik obecnego Dowodu Osobistego, którą musiałem zawsze przy sobie
nosić, kiedy szedłem do pracy czy gdziekolwiek.
Kenkarta mojego Ojca |
Moja Kenkarta |
Wykonane z miękkiego papieru, o dużym formacie
bardzo szybko się niszczyły. Były używane jeszcze jakiś czas po wojnie.
Ostatnią
pracę, jaką wykonywałem za okupacji było kopanie kanałów melioracyjnych na wsi
Podole w firmie, którą posiadał Stefko. Praca nie była zbyt absorbująca czas.
Razem z innymi chłopakami praca odbywała się na świeżym powietrzu. Nie było
zbyt silnej kontroli, więc można się było częściej poobijać. Latem 1944 roku
zaprzestałem całkowicie chodzenia do pracy, gdyż firma Stefki rozleciała się.
Stefko zwiał ze strachu przed partyzantami i Sowietami. Nawet nie wysilił się,
żeby zapłacić nam za pracę tych kilka marnych groszy, jakie nam płacił.
Tak mijały trudne chwile okupacyjnej niewoli. 1
sierpnia 1944 roku nie wiedzieliśmy, że to właśnie w tym dniu wybuchło
powstanie w Warszawie. U nas był to normalny pracowity dzień, ale po kilku
napadach na Niemców wisiała w powietrzu atmosfera niepokoju i strachu. W tym
dniu Rodzice poszli razem z Ludwikiem w pole. Marysia została w domu. Była już
w 6-tym miesiącu ciąży, więc oszczędzaliśmy ją.
Było już dobrze po południu, kiedy wyszedłem na
rynek, żeby zasięgnąć wiadomości, co się dzieje. Kurier Polski choć nie pisał
prawdy to i tak nie docierał do Przecławia od jakiegoś czasu. Wszystkie więc
informacje przekazywane były z ust do ust tak zwaną pocztą pantoflową. Na rynku
panowała cisza i spokój. Zdziwiłem się, gdyż nikogo nie zauważyłem. Rynek był
pusty. Postałem chwilę z myślą, że może nadejdzie ktoś z chłopaków i coś się
dowiem, lecz w pewnym momencie od strony kościoła rozległ się przeraźliwy
krzyk.
--- Uciekać, Niemcy jadą!
To nie były żarty. Dałem natychmiast drapaka,
powtarzając krzykiem.
--- Niemcy jadą, uciekać!
Po chwili byłem już na naszej ulicy, biegłem i
ciągle wrzeszczałem pragnąc ostrzec, kogo się dało. Mamusia wracała właśnie z
Ludwikiem z pola. Krzyknąłem więc do Ludwika żeby uciekał, ale nie musiałem
już tego robić, gdyż wrzaski w języku niemieckim i rechot karabinów maszynowych
świadczyły same o tym co się dzieje. Pędem wbiegłem do naszego ogrodu, a Ludwik
pędził za mną. Strzały i krzyki były już całkiem blisko. Wpadłem więc w tyczną
fasolę i wcisnąłem się w ziemię. Ludwik zrobił to samo niedaleko mnie. Nagle
usłyszałem krzyk Niemca.
--- Koma heja!
Krzyk dochodził z odległości
nie większej jak 10 metrów od nas, a ja zdałem sobie sprawę, że szwabisko szło
ścieżką między naszym ogrodem, a Kopaczami. Uświadomiłem sobie, że zobaczył nas
jak wpadaliśmy w fasolę i nie ma innej rady jak wstać i poddać się. Chciałem to
zrobić, ale strach odebrał mi wszystkie siły i nie mogłem podnieść się. Z
trwogą oczekiwałem chwili, kiedy kule z jego automatu dosięgną mnie i zaczną
wbijać w moje ciało. Zamiast jednak tego szwab ponowił swoje.
--- Koma heja!
Jednocześnie nad głową posypała się seria z karabinu
maszynowego. Poprzetrącane kulami tyczki z fasoli spadały na nas i świadczyły,
że jeśli nie wyjdziemy następna seria dosięgnie nas. Byłem tak przerażony, że
nie byłem wstanie nie tylko podnieść głowy, ale także się ruszyć. Byłem
kompletnie sparaliżowany, gdy do mojej świadomości dotarło, że następna seria z
automatu poszła już nieco dalej, a głos oddalał się. Zrozumiałem wówczas, że
szwab minął nas i poszedł ścieżką w kierunku pola. Dalej powtarzał swoje.
--- Koma heja!
I dalej siał seriami, ale dochodziło to do nas z
coraz dalszej odległości. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że on nas nie
zauważył i że jesteśmy ocaleni. Czułem się jak dętka, z której zeszło powietrze
i dopiero stopniowo, powoli zaczynałem odzyskiwać siły. Poruszyłem się czy nie
zostałem gdzieś trafiony i kiedy już mogłem oddać głos odezwałem się do
Ludwika czy żyje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Wstaliśmy,
otrzepaliśmy się i poszliśmy do domu. Strzelanina ucichła, uspokoiło się.
Niemcy zrobili swoje i odjechali.
Po jakimś czasie Mamusia zaniepokojona tym, że Tatuś
jeszcze nie wrócił poszła po niego w pole. Dobrze już zmierzch się robił, kiedy
wróciła wpadając do domu z krzykiem.
Ojca zabili!
Te dwa słowa trafiły we mnie jak grom z jasnego
nieba. Zerwałem się i pobiegłem w pole. Wracał stamtąd Władek Bukowy nasz
sąsiad. Pokazał mi kierunek i powiedział krótko.
--- Tam leży.
Podbiegliśmy do niego. Leżał w bruździe przykryty
snopem zboża. Ktoś zdjął snopek, a po jego zdjęciu ukazał się przerażający
obraz. Tatuś leżał twarzą do ziemi. Z tyłu głowy nie było czaszki, a z tego co
pozostało wylewał się na ziemię mózg. Ten okropny widok był ponad moje siły.
Wyłem z rozpaczy, modliłem się, tarzałem po ziemi i już sam nie wiem, co
robiłem. Chyba nigdy w życiu tak nie rozpaczałem, szok był ogromny.
Wieczorem, gdy już byłem w domu jak w filmie
przesuwało się całe moje młode życie. Robiłem sobie wyrzuty sumienia za
nieposłuszeństwo wobec Tatusia. Przychodziło mi na myśl wszystko, czym mu
dokuczyłem. Drwiłem z niego, wymigiwałem się od pracy, nie chciałem słuchać, a
nawet w szamotaninie puściłem mu krew z nosa machnąwszy ręką. Teraz gorąco
pragnąłem żeby wrócił i był z nami jak dawniej. Powtarzałem w kółko.
Z tą swoją rozpaczą i jakąś dziwną nadzieją
wyszedłem przed dom, wydawało mi się, że to jest nieprawda, że to nie mogło się
zdarzyć, że pójdę po niego, zobaczę i zachęcę żeby wrócił. Powtarzałem sobie,
że to jest nieprawda. Chciałem gorąco, aby stał się cud, Tatuś przyszedł i pozostał
z nami tak jak dawniej.
I stał się
cud, zobaczyłem jak furtka od ulicy otwiera się i w moim kierunku idzie mój
ukochany Tatuś. Z krzykiem zatrzasnąłem drzwi i uciekłem do domu. Kiedy
wróciłem ogarnął mnie żal, dlaczego uciekłem. Dlaczego nie zaczekałem aby
wrócił. Gdy po jakimś czasie ponownie wyszedłem przed dom zjawy już nie było.
Tatusia przyniesiono i ułożono w pokoju. Ogromną
ranę na głowie owiniętą miał ręcznikiem. Miał jeszcze kilka postrzałów w pierś.
Prawdopodobnie, gdy się krył za kopami zboża został zauważony przez Niemców i
kulami trafiony w pierś. Później rannego dobili z małej odległości serią z
automatu, a ciało przykryli snopem zboża. W pobliżu w kartoflach leżał nasz
sąsiad Władysław Bukowy, ale on przestraszony nic nie widział.
Śmierć Tatusia była całkowicie niepotrzebna. Zginął
w odwecie za zastrzelenie na moście żołnierza niemieckiego patrolującego most.
Pragnę w tym miejscu przypomnieć, że był to okres akcji „Burza”, a więc wzmożonej
działalności Armii Krajowej w całej Polsce. W dniu śmierci Tatusia (1.VIII.
1944) wybuchło Powstanie Warszawskie, a do ostatecznej rozprawy z Niemcami
przygotowywały się wszystkie oddziały w całym kraju.
Dzień przed pamiętnym wydarzeniem dwaj członkowie
A.K. por. rezerwy Stanisław Woźniak i Kazimierz Pociorkowski przenosili broń z
Przecławia na Tuszymę, gdzie mieli ją przekazać Olkowi Rusinowi tamtejszemu
dowódcy oddziału AK. Rozkaz brzmiał, aby przeprawili się wpław przez Wisłokę, gdyż
Tuszyma leży po przeciwnej stronie. Nie usłuchali oni rozkazu i zbyt pewni
siebie poszli przez most, gdzie zatrzymał ich niemiecki patrol. Wiadomo było,
że na moście jest warta, więc prawdopodobnie poszli tam z gotowym zamiarem
rozprawienia się z Niemcami. Kiedy Szwab zatrzymał ich do rewizji wówczas Kazek
Pociorkowski wyciągnął broń i strzelił do Niemca zabijając go.
Nieszczęsnego
dnia przed śmiercią Tatusia, Niemcy czynili pościg za bliżej nieokreślonym
partyzantem, który uciekając na rowerze uciekał w kierunku lasu. Niemcy nie poszli jednak dalej w kierunku lasu, gdyż bali się
partyzantów. Woleli nie ryzykować i wycofali się. Niemcy za zastrzelonego przez
partyzantów żołnierza powyciągali z domów około 50 Przecławian. Wywleczono ich
na rynek, ustawiono przed nimi karabiny maszynowe i miano rozstrzelać. W pewnym
momencie z lamentującego tłumu wystąpił Alfred Lange. Znał on bardzo dobrze
język niemiecki i potrafił ubłagać oficera niemieckiego ratując w ten sposób
życie niewinnych ludzi. Powiedział, że zginęła już jedna osoba i
najprawdopodobniej to poruszyło niemieckiego oficera, który odstąpił od
egzekucji. Wzięto jedynie trzech zakładników. Byli to ksiądz proboszcz Karol
Zając, sołtys Bronisław Wątróbki i Czesław Bukowy, których następnego dnia,
także za wstawiennictwem Alfreda Lange uwolniono. Można powiedzieć, że śmierć
mojego Ojca i wstawiennictwo Alfreda Lange spowodowały, że Niemiec dał się ubłagać i zakładników wypuszczono.
W maju 2004, będąc w Przecławiu na zebraniu Koła
Miłośników Przecławia, poruszyłem sprawę zbliżającej się 60-tej rocznicy
tamtych wydarzeń. Przypomniałem wydarzenia z przed 60-ciu lat z prośbą, aby je
upamiętnić. Dowiedziałem się wówczas, że władze gminy mają w planie przebudowę
rynku, na którym stanie obelisk upamiętniający tamte wydarzenia. Powiedziano,
że pieniądze gmina ma i obelisk być może stanie we wrześniu 2004. Jestem zdania, że podobne rocznice należy upamiętniać, aby
młode pokolenia Polaków znały historie wydarzeń swoich przodków. Jest to
konieczne nie tylko ze względu na pamięć, ale także na przyzwoitość. Dzisiaj wiadomo, obelisk stanął, ale wydarzeń nie upamiętniono.
Pogrzeb Tatusia odbył się szybko i bardzo skromnie,
albowiem odbywał się w atmosferze nadciągającego frontu, a z dala słychać było
huk dział. Wprawdzie wojska w Przecławiu widać nie było, ale spodziewaliśmy się
oporu na Wisłoce. Niemcy wysadzili w powietrze most, co świadczyło, że Sowieci
są już blisko. Zaczął się artyleryjski ostrzał Przecławia, ale większość
pocisków przelatywała nad nami i spadała daleko w polu. Trwało tak przez kilka
dni i nawet zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Pasąc naszą krasulę nad głową
słychać było świst przelatujących pocisków artyleryjskich, ale nie wyrządzały
one większych szkód w Przecławiu. Jeden z pocisków trafił w dom Armatysa
stojący po sąsiedzku naszego domu. Dom się nie zapalił, tylko pod wpływem
wybuchu pocisku w powietrze wyleciały obłoki pierza. Pobiegłem tam i wewnątrz
domu zobaczyłem w tumanach opadającego pierza zabitego Armatysa. Bardzo się
dziwiłem na widok tak dużej ilości pierza. Pochodziło ono z rozerwanych
wybuchem pierzyn, co sprawiało ten niesamowity widok. Kilkanaście dni później
trafione pociskami i spalone zostały następne dwa domy na naszej ulicy.
Wyglądało jakby jakieś fatum uwzięło się na nas. Już połowa domów na naszej
ulicy została zniszczona. W innych częściach Przecławia zniszczeń nie było.
Nikt tam też nie zginął.
Niemcy ogłosili ewakuację Przecławia dalej na
zachód. Mówili, że będzie u nas przechodził front, będą walki, więc dla
własnego bezpieczeństwa powinniśmy się stąd usunąć. Dziwiłem się, że tak
martwią się o nas, kiedy do tej pory gnębili nas i mordowali. Rozumiałem, że
chodzi im o to żeby wygodniej mieli rabować nasze domy. Wojsko zaczęło się
rozlokowywać w Przecławiu, ale nie byli to już ci sami butni i pełni chwały
Niemcy jak ci, których pierwszy raz zobaczyłem. Kiedy jednego razu poszedłem za
czymś do Bukowego zastałem na podwórku kilku Niemców. Byli zajęci między sobą
rozmową, ale w pewnym momencie jeden z nich odwrócił się do mnie i w swoim
szwabskim języku zaczął dawać mi do zrozumienia, że wkrótce będą tu Rosjanie i
zapytał czy ja wolę ich czy Rosjan. Jaką prawdę miałem im powiedzieć, czy tę,
że kilka tygodni temu zabili mi Ojca i że ich tak nienawidzę, że gdybym miał
możliwość to zabijałbym ich w podobny sposób jak oni robili to z nami? Tego
jednak nie mogłem im powiedzieć, bo wówczas niechybnie kropnęliby mnie.
Powiedziałem naiwnym, że wolę ich, czym się chyba ucieszyli, bo dalej
szwargotali w swoim języku.
Nie było to już to wojsko, co kilka lat temu.
Istniała wśród nich mieszanina pokoleń. Wyglądało to tak jakby pomieszano
dziadków z wnukami. Teraz w wyniku zagrożenia nie widziało się w tych
żołnierzach ani męstwa ani woli walki. Byli jednak dla nas groźni. W swojej
nienawiści palili i niszczyli za u sobą wszystko, co się dało. Ostatnim ich
akordem było wyrzucać nas z domów. Nie wiedzieliśmy czy ich usłuchać i wynieść
się nieco dalej, czy też zaryzykować i pozostać w domu. Marysia była w 7-mym
miesiącu ciąży i chyba to zdecydowało, że postanowiliśmy pójść do Łączek
Brzeskich odległych od Przecławia o około 7 km. Powynosiliśmy z domu wszystkie
meble i ustawiliśmy w ogrodzie. Mamusia wypuściła na dwór kury i króliki.
Resztę dobytku wzięliśmy na plecy, krowę na sznurek i poszliśmy.
W Łączkach mieliśmy znajomego Piotra Sypra, którego
rodzina przyjaźniła się od lat jeszcze z moimi dziadkami. Piotr był starym kawalerem
mieszkającym z matką. W wiosce tej ludzie żyli jeszcze bardziej prymitywnie niż
w Przecławiu. Chałupa Sypra była tak mała, ciasna i nieprzyjemna, że spanie w
stodole było o wiele lepszym rozwiązaniem i takie właśnie wybraliśmy. W
chałupie była tylko jedna izba, w której stał ogromny piec. Taki piec na wsi
służył do wielu czynności. Paliło się w nim dla gotowania potraw, na ciepło i
pieczenie chleba. Górna część pieca służyła jako suszarnia, a także jako
przechowalnia różnych rzeczy, ale najgłówniejszą rolę, jaką ten piec spełniał w
swej górnej części to była sypialnia. Tam można było spać i do tego celu często
taki piec służył. W izbie nie było podłogi tylko zwyczajne gliniane klepisko.
Przez pierwsze dni mieszkało się nam spokojnie.
Niemców nie było, panował spokój, były ciepłe, letnie dni. Tylko nocą latał w
powietrzu rosyjski samolot zwiadowczy zwany kukuruźnikiem. Od bomby tego
samolotu zginęła w wiosce 18-letnia dziewczyna. W nocy nie zasłonili okna przed
światłem. Ruski myślał, że ma pod sobą Niemców i zrzucił bombę. Warkot tego
samolotu często słychać było nocą. Niemieckie lotnictwo nie istniało już w tym
czasie, a więc i groźne czarne krzyże nie były już widoczne na niebie.
Spokojnie było tylko przez niecały tydzień, albowiem
przyjechał oddział SS i z drugiego końca wsi zaczęli palić chałupa po chałupie,
jednocześnie pozostałym kazali wynosić się dalej na zachód. Nie było innego
wyjścia, zabraliśmy dobytek na plecy i powędrowaliśmy dalej. Dotarliśmy do wsi
Mokre leżącej na południowy zachód od Łączek i Przecławia. Zatrzymaliśmy się
tam i postanowiliśmy, że już nigdzie dalej nie pójdziemy. Poszedł z nami nasz
sąsiad z ulicy Trzaskot razem z córką, ale nie mieszkał w Łączkach u Sypra
tylko w innym domu. Do Mokrego poszedł z nami i razem zamieszkaliśmy w Mokrem u
pewnego bogatego gospodarza. Rozłożyliśmy się ze swoim dobytkiem w stodole. Nie
było tam jednak tak spokojnie jak w Łączkach. Takich uciekinierów jak my było
bardzo dużo i rozlokowani koczowaliśmy w różnych domach.
Gospodarz za
domem miał zrobiony duży schron. Przygotował go sobie wcześniej i to nas chyba
uratowało, wkrótce najechało się dużo wojska, ale nie byli to Niemcy, lecz
Francuzi służący w niemieckich oddziałach SS. Bardzo się zdziwiłem widząc
francuskich SS-manów. Po wojnie nigdy nie słyszałem ani nie napotkałem w prasie
żadnej wzmianki na ten temat. Dopiero nie tak dawno usłyszałem w audycji
radiowej, że Francuzi służyli po stronie Niemców w regularnych formacjach SS.
Wydaje mi się, że tylko Polacy nie stanowili w niemieckiej armii regularnego
wojska. Po stronie Niemców walczyli Węgrzy, Rumuni, Czesi, a także Ukraińcy,
którzy wykazywali najwięcej okrucieństwa. Nie wspomniałem Włochów, których
nigdy nie spotkałem, ale z nimi była inna sprawa, gdyż walczyli po stronie Niemców
w koalicji. Spotkałem także Własowców ze skośnymi oczami i płaskimi nosami,
którzy przeszli z Armii Czerwonej na stronę Niemców. Schwytani przez Rosjan nie
udawało im się zakamuflować swojego pochodzenia i byli natychmiast
rozstrzeliwani za zdradę ojczyzny.
Widać było, że francuscy SS-mani coś przygotowują.
Nie wyrzucali nas z domów każąc nam wynosić się na zachód, ale wyraźnie coś
knuli. Widziałem jak jeden z nich zwariował, chyba ze strachu przed Rosjanami.
Zaczął wrzeszczeć i rzucać się. Córka naszego gospodarza znająca język
francuski bardzo wdzięczyła się do tych SS-skich szmat. Podobno była we
Francji. Powiedzieli jej, że ma tamtędy przechodzić, (przebijać się) przez
front niemiecka brygada pancerna, a ci Francuzi przygotowywali teren i mieli
powstrzymywać Rosjan aż do momentu wycofania się niemieckiej brygady. Zanosiło
się, więc na niezłą orkiestrę. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy już dalej
uciekać, niech się dzieje co chce, lecz my pozostajemy.
Gospodarz nie
sprzeciwiał się naszemu pozostaniu, nawet odwrotnie zachęcał nas do pozostania
mówiąc, że ma duży schron i jak będą walki to możemy w nim się schronić. Zaraz
za wioską położona była niewielka dolina, do której spędzono z całej wioski
inwentarz żywy, a więc bydło, konie itd. Bydło i konie powiązano do wbitych w
ziemię kołków. Tylko świń nie dało się powiązać, więc chodziły luzem. Mamusia
też zaprowadziła tam i uwiązała naszą krasulę. Ta nasza krasula była cały czas
naszą jedyną żywicielką, a szczególnie dla Marysi, która była w ciąży.
Przed wieczorem, kiedy zaczął się pierwszy
artyleryjski ostrzał udaliśmy się do schronu. Był on masywny i dość głęboki.
Schroniło się w nim około 15 osób. Przez cały czas odbywała się artyleryjska
kanonada, i nie było to tak jak w Przecławiu, gdzie pociski przelatywały ponad
naszymi głowami. Tutaj pociski spadały prosto w nas. Byliśmy w centrum walk, a
na naszym schronie rozerwały się 4 pociski. Całe szczęście, że były to pociski
z mino-miotów. Trudno jest mi opisać atmosferę strachu, jaka odbywała się w
schronie. Płacz, modlitwy i krzyki, po każdym wybuchającym pocisku i sypiącej
się na głowę ziemi. Dochodził do tego hurkot jeżdżących po nas czołgów. Te
niemieckie czołgi ostrzeliwały się z za zabudowań. Modliliśmy się wszyscy razem
i błagali Boga, żeby pozwolił nam przetrwać. To było okropne. Ta ciągła walka
odbywała się całą noc, dzień i następną noc. Sąsiad Trzaskot nie wytrzymał,
odmówiły mu nerwy posłuszeństwa i wybiegł ze schronu. Myśleliśmy, że poszedł na
niechybną śmierć. Rechot karabinów maszynowych, wybuchy pocisków pomieszane z
hurkotem jeżdżących i strzelających czołgów trwał nadal. Uspokoiło się dopiero
po drugim dniu bitwy. Ktoś wychylił głowę ze schronu, a ktoś z zewnątrz
krzyknął.
--- Rosjanie już są!
Powoli z niedowierzaniem zaczęliśmy wychodzić ze
schronu. Po chwili pierwszy raz zobaczyłem sowieckiego żołnierza. Miał
uśmiechniętą gębę.
Kiedy rozejrzałem się, wokół nas roztaczał się
przerażający widok. Wieś stanowiła jedno dymiące się pogorzelisko. Dym i swąd
dopalanego mienia dopełniały widoku. Nie dostrzegłem ani jednego ocalałego
domu. Ślady jeżdżących czołgów świadczyły o tym, że czołgi kryły się za
domami. Czołg strzelał z za domu tak długo, aż Rosjanie wymacali go i spalili
dom. Czołg przetaczał się wówczas za inny dom i sprawa się powtarzała. Nie
widziałem spalonego czołgu niemieckiego, ani zabitych Niemców. Czyżby wszyscy
się wycofali? Dopiero później, gdy wracaliśmy już do domu zobaczyłem jednego
zabitego i obdartego z munduru Niemca.
Pobiegliśmy
za wieś do dolinki, gdzie uwiązaną zostawiliśmy naszą krasulę. Zobaczyliśmy
przerażający obraz. Konie i krowy leżały zabite. Rozdęte ciała i stojące do
góry nogi zwierząt świadczyły o okrucieństwach wojny. Gdy dochodził do tego
widok i swąd dopalających się zgliszcz, nieuchronnie nasuwało się pytanie.
--- W jakim celu
jedni ludzie drugim ludziom czynią tyle zła?
--- Kto wymyślił
takie barbarzyńskie wojny i na co są one potrzebne?
--- Dlaczego
ludzie nie mogą żyć w pokoju?
Takich pytań można zadawać wiele, lecz niczego one
nie rozwiązują.
Naszej krówki
wśród tego cmentarzyska nie znaleźliśmy. Urwany sznurek świadczył, że zerwała
się ona i uciekła. Czasu na szukanie nie było, bo Rosjanie wypędzali nas żeby
się wynosić. Zabraliśmy więc resztki ocalałego dobytku na plecy i ruszyliśmy do
domu.
Teofil Lenartowicz
Wrocław, dnia 1 sierpnia 2018